WINCENTY MIGURSKI-PAMIĘTNIKI Z SYBIRU.doc

(956 KB) Pobierz
Migurski Wincenty

Wincenty Migurski

 

PAMIĘTNIKI Z SYBIRU

 

 

 

Część pierwsza.

 

 

 

DO CZYTELNIKA!

 

W czasie konania na moich rękach drogiej mej żony w Nerczyńsku, postanowiłem jej

życie objawić światu, co też z temwiększą dopełniam skwapliwością, że jej miłość

i poświęcenie się, dotąd w idealnych tylko romansach znane, posłużyć mogą jako

wzór dla Polek.

Po napisaniu tego rękopismu, czytałem go niektórym moim znajomym: Słuchano mnie,

dziwiono się, płakano, i nakoniec powiedziano że: gdyby mnie nie znano, nie

wierzonoby w te brednie.

Przedwcześnie ostrzegam szanownego czytelnika, że nie znajdzie tu ani położenia

geograficznego Syberji, ani stosunków handlowych, ani statystyki, tem mniej

geologji, a przeczyta tylko życie kobiety, która nie wychodząc za obręb domowego

życia, wpisała imię swoje w grono najzacniejszych Polek.

Pisząc wspomnienie o mojej ś. p. żonie, starałem się być prostym, naturalnym, i

trzymałem się tylko rzeczywistych faktów, że zaś do powieściopisarstwa nie czuję

w sobie najmniejszych zdolności, szczera przeto prawda zastąpiła jej miejsce,

bez najmniejszych bujnej fantazji dodatków.

 

 

 

Przypadki nasze drukowane w języku rosyjskim sam czytałem; coś podobnego było i

w Dzienniku literackim z r. , a także i w francuskich żurnalach. Lecz kiedy

autorowie tych utworów nie zasięgając odemnie objaśnienia, pisali sami, to ja im

śmiało powiedzieć mogę że opisy ich są słabem i niedokładnem odbiciem prawdy.

Praca moja, jeżeli czytaną będzie przez mężczyzn z zajęciem, a przez płeć piękną

ze łzami, to się należeć będzie nie moim zdolnościom, ale prostocie i prawdzie

mojego opowiadania.

 

Pisałem w Irkutsku,  roku.

 

Wincenty Migurski.

 

 

 

I.

 

Po nieszczęśliwem w roku  wzięciu Warszawy, wojska nasze unikając

prześladowań, a raczej unosząc w sercach swoich wątłą wprawdzie, zawsze jednak

drogą zbawienia ojczyzny nadzieję, przeszły granicę, korpus między innemi

jenerała Rybińskiego złożył broń w Prusiech.

W czwartym liniowym pułku tegoż korpusu ja służyłem, i zwykle mnie dla

odróżnienia od moich trzech rodzonych braci, w tymże pułku służących, koledzy

pomiędzy sobą nazywali: "Piotrowinem", z powodu że przed wstąpieniem mojem do

wojska, zmęczony długą i wycieńczającą febrą, więcej byłem podobny do niego, niż

do człowieka, zdolnego znosić trudy wojenne.

Gdym powstał z łóżka spojrzałem w lustro i przestraszyłem się sam siebie,

spostrzegłszy twarz moją bladą, żółtą, policzki zapadłe, stan cienki i krok

niepewny. Byłem prawie przekonany, że mogę być więcej zawadą niż pomocą w

szeregach, lecz niedostatki te fizyczne, ustąpiły sile mojej moralnej;

wstydziłem się bowiem być nieczynnym w chwili, kiedy wszyscy byli w ruchu.

W Prusach dopiero a mianowicie w miasteczku Tigenhoff, przyszedłszy nieco do

zdrowia, dałem się bliżej poznać wyższym

 

 

 

oficerom w pułku, i przez dowodzącego tymże pułkiem majora Sw... byłem posłany

do miasta Nejtaich dla podtrzymania ducha w naszych wiarusach, aby nie wierzyli

amnestji, przez Prusaków ogłaszanej, zapewniającej tymże wiarusom swobodny

powrót do kraju; ie zaś oficerom naszym Prusacy dawali paszporta do Francji,

przeto i nas czterech braci otrzymało takowe.

Nie biorę się opisywać drogi do Zachodnich braci. Wystrzały armatnie za

zbliżaniem się kolumny polskiej do któregokolwiek miasta lub znaczniejszej

wioski, processje i uroczyste spotykania, bale, iluminacje i tryumfalne bramy,

wszystko tam było; bo dzięki postępowi cywilizacji, nie masz narodu, któryby

przywiązania do ojczyzny nie cenił; dla tego też i Rzesza Niemiecka i Francja na

wyścigi starały się każdą naszą chwilę uprzyjemniać.

Ja jechałem w siedmnastej kolumnie, z dwustu osób złożonej, i po przyjeździe na

miejsce, pomieszczono nas w Besancon; tam przyszedłszy kompletnie do zdrowia,

zabrałem znajomość z młodzieżą byłych uniwersytetów, warszawskiego i

wileńskiego. Żyłem sobie wraz z drugimi spokojnie, oczekując chwili, W której

można być użytecznym krajowi. Naznaczono nam gmach dość obszerny, bastjon

d'Aregne zwany (letnie mieszkanie jenerała i para Francji Morand'a). W tym to

bastjonie pomieściło się nas  młodzieży. Koledzy moi wybrali mnie członkiem i

deputatem Rady Polaków, w ówczas w Besancon istniejącej.

Uczęszczałem ja na te posiedzenia przez miesięcy dziesięć, i byłem raczej

słuchaczem niż mowcą, bom wiedział że i bezemnie jest komu mówić, bezemnie

wszyscy oddychają jednem życzeniem, i bezemnie każdy się stara o odzyskanie

ojczyzny.

Pewnego dnia zaszedłem do mieszkania moich braci. Józef starszy drzemał jeszcze,

a dwaj młodsi Wacław i Aleksander

 

 

 

wychodzili na spacer, było to bowiem w lecie popołudniu; wtem wchodzi do nas

oficer od artylerji, p. Konstanty Z., i podszedłszy do rozbudzonego Józefa,

zawołał:

— Słuchaj kolego. Wyzwany jestem przez porucznika J. na pojedynek, i powiedziano

mi ie masz być jego sekundantem. Przyszedłem więc ci oznajmić, że ja mu nie dam

satysfakcji, z powodu że on był pod sądem wojennym".

— Prawda — powiedział brat mój. Ale on wyrokiem tegoż sądu został uniewinnionym.

— Tak — odrzekł wyzwany — ale dla czegoż ja mam się z nim strzelać, kiedym go

nie obraził ?...

— Jakto! — krzyknął sekundant — alboż to wyraz: "zbrodniarz", pogardliwym

wyrzeczony tonem, nie jest obrazą?

— A wszakże on był pod sądem, a więc zbrodniarz — bąknął artylerzysta.

— Cóż z tego! kiedy z pod tegoż sądu dla niewinności swej został uwolniony —

wrzasnął brat mój.

— To ja wcale tego nie pojmuję... jak można... — zaczął coś mówić wyzwanym gdy

wtem ja obecny tej rozmowie, i nią zniecierpliwiony, odezwałem się:

— Mój kochany kolego ! dziwne wydaje się twoje tłómaczenie słuchającemu z boku!

Raz powiadasz ze się strzelać nie będziesz, dla tego że on był pod sądem, a

kiedy ci mówią że wyszedł z pod sądu niewinny, twierdzisz żeś go nie obraził.

Gdy zaś cię przekonywują że wyraz był obraźliwy, odwołujesz się znów do sądu.

Jakkolwiek ja nie chwalę pomiędzy nami pojedynków, jednakże twoje tłómaczenie

dowodzi, że obok uporu musisz mieć chyba słabe serce.

— A bardzo dobrze! więc ja postaram się przekonać kolegę jakie mam serce —

odrzekł zagniewany pan Z. i wyszedł

 

 

 

Nazajutrz przyszedł do mnie do bastjonu pan Zawała, młody oficer go pułku

strzelców pieszych z oznajmieniem, że p. Z. wybrał go sekundantem w mającym

odbyć się pojedynku pomiędzy mną a tym ostatnim, i prosił mnie abym mu wskazał

osobę, z którą ma mówić w tej sprawie.

Obojętnie przyjąłem oczekiwaną wiadomość, i wskazałem dowódcę pułku, majora S.

za mego sekundanta, z którym już poprzednio mówiłem.

W parę dni potem o godzinie piątej z rana, gdy miasto prawie było w uspieniu,

poszliśmy za rogatki, i w niedalekiej od niej odległości, zboczyliśmy z gościńca

i udaliśmy się na piękną równinę, naokoło krzakami osłonioną. Tam po zwykłej a

próżnej sekundantów umowie, mających na celu pogodzenie nas, zatknięto na

odległości ośmiu kroków dwie szpady, rozdano nam pistolety, i stanąwszy każdy z

nas potykających się na ośm kroków od tych szpad, barjerą zwanych, z

odwiedzionemi kurkami razem zbliżaliśmy się do nich i razem wystrzeliliśmy, lecz

napróżno! Nabito drugi raz, toż samo, po raz trzeci, lecz bez skutku. ()

Obecni temu szczególniejszemu pojedynkowi świadkowie, zaczęli nas namawiać

abyśmy na tem poprzestali, dowodząc że obrażony czynem przekonał wszystkich że

nie słabe ma serce, lecz prośby ich i namowy okazały się bezskuteczne. Pan

Konstanty bowiem wyrzekł że się czuje być obrażonym, ja zaś chociaż przekonany

byłem o jego odwadze, nie chciałem zrobić pierwszego kroku z obawy, aby mnie za

tchórza nie wzięto.

Tak to młodość ryzykuje życiem, aby jej nie zarzucono braku odwagi.

Nie było rady, postanowiono tedy nie schodzić z placu, póki krwi czyjejkolwiek

nie ujrzą. Z tego powodu nabito pistolety

 

------------------------------

() Dowiedziałem się później, ie sekundanci dla uniknienia krwi rozlewu, trzy

razy ślepemi ładunkami nabijali pistolety.

 

 

 

już po raz czwarty, i nam je rozdano. Stanęliśmy naprzeciwko siebie już przy

barjerze; i na komendę "trzy" palnęliśmy oba i ja upadłem na ziemię. Pan

Konstanty spostrzegłszy to, rzucił się przedemną na kolana i wyrzekał z

rozpaczą, że krew bratnią przelał na obcej ziemi.

Józef, brat mój, zrzucił z siebie wierzchni ubior, i schwyciwszy pistolet,

groźnem spojrzeniem wyzwał Konstantego. Ja zaś leżałem na ziemi, i chociaż kula

przeszyła mi policzek poniżej prawego oka, krew się polała i ja upadłem, nie

wiedząc co się ze mną stało, widziałem jednak przygotowania mego brata.

— Jak mnie kochasz Józefie! — wolnym lecz donośnym głosem zawołałem — nie rób

nic panu Konstantemu! ja jego bardzo szanuję, albowiem on tak postąpił, jak

każdy młody i odważny człowiek zrobić powinien.

Wszystko to odbyło się w jednej chwili. Brat mnie usłuchał, przytomni rzucili

się na mój ratunek. Doktor obejrzał ranę, i pokazało się, że kula odbita o

wierzchnią szczękę, zatrzymała się w ustach, a za wypluciem krwi wyleciała

spłaszczona. Z podwiązaną już twarzą, ja pierwszy wyciągnąłem rękę

przeciwnikowi, którą on do łez rozczulony z uniesieniem pochwyciwszy, pocałował;

z panem J. zaś pan Konstanty w żaden sposób strzelać się nie chciał.

Jakkolwiek pojedynek ten sekretnie odbyć chcieliśmy, nie mógł on jednak skryć

się przed władzą. W parę dni bowiem przyszedł do mnie komendant miasta, baron

M., i urzędownie zapytał, czy nie mam jakiej pretensji do mego przeciwnika?

albowiem w takim razie mógłby ofiarować prawa krajowe na moje usługi. Ale kiedy

ja dziękując mu za opiekę, oświadczyłem że panu Konstantemu nic się odemnie

prócz wysokiego szacunku nie należy, odszedł, nie widziawszy nawet mojego

antagonisty.

 

 

 

A propos tego pana barona opowiem wam jeden o nim wypadek.

Baron M. rodem Anglik, miał nos ogromny i tak nadzwyczajnie długi, że gdy szedł

przez ulice, to siedzącemu w pokoju pod oknem dał się widzieć najprzód nos,

potem nos, potem jeszcze nos, aż nakoniec i sam jego właściciel. Trzebać takiego

zdarzenia, że niejaki pan K., oficer artylerji byłego wojska naszego,

wypielęgnował starannie swoje faworyty, które były tak długie, troskliwie

upomadowane i naprzód uczesane, że mu całkiem twarz tak zasłaniały, jak niegdyś

kanie damskich kapeluszy kobietom. Obaj ci panowie zwrócili na siebie niemal

całego miasta uwagę. Uliczniki ich węglem lub kredą na parkanach i ścianach w

karykaturze przedstawiali, a studenci piórem, ołówkiem a niekiedy i farbami na

papierze malując, przykładali do szyb.

Raz kiedyśmy się w dość licznem gronie dla odebrania żołdu do kancelarji

komendanta zebrali, pan pułkownik i baron j zrobiwszy ze swych rąk rynnę dla

obrony swego nosa, gdy się tak do swego biórka przeciskał i obejrzał się z

uszanowaniem, spostrzegł faworyty pana R., a znalazłszy jego oczy, zapytał, dla

czego bakienbardy jego tak długie ? I w łagodnych wyrazach radził mu, aby je

obciął cokolwiek, pokazując za przykład, że żaden z jego rodaków podobnych nie

nosi. Pan K. uśmiechnąwszy się zapytał go równie, dla czego nos jego tak długi?

I radził mu nawzajem, aby i on swojego odrąbał kawał, dowodząc, że nietylko

żaden Anglik ale i żaden nawet człowiek podobnego nigdy nie miał i nie ma nosa.

Baron wyciągnął rękę artylerzyście, i odtąd żyli z sobą w przyjaźni.

Ale wracam do pojedynku, który on jakkolwiek sam z siebie nic nie znaczący,

wpłynął jednak na dalsze życie moje, obecni bowiem świadkowie unosili się nad

moim taktem, zimną krwią i odwagą. Z tego powodu w kilka tygodni przyjęto mnie

do loż

 

 

 

massońskich, następnie karbonerskich, a w  roku, w harakterze emisarjusza

wysiano mnie wraz z drugimi do prowincji polskich.

Kto byli, i jakie mieli zamiary emisarjusze ? wiadomo to jest prawie każdemu.

Mając jednak wzgląd na potomność, której wspomnienia moje mogą dostać się w

ręce, obszerniejsze o nich umyśliłem dać wyobrażenie.

Gdy z różnych prowincji polskich po kampanji  roku emigrowało do Francji

kilka tysięcy moich rodaków, naród francuski pamiętny na poświęcenie się nasze w

wojnach napoleońskich, wyjednał u rządu swego opiekę nad nami. Z tego powodu

wyznaczone zostały niektóre miasta, w których zgromadzeni po kilku set Polacy

stanowili depot, mieli swoje rządy i komiteta pod nazwą: "Rad Polskich".

Rady te obok urządzeń administracyjnych, obok pilnowania wewnętrznego porządku,

i czuwania nad konduitą każdego emigranta w szczególności, miały głównie na celu

posyłać adresa do gabinetów francuskiego i angielskiego, prosząc o środki za

pomocą których możnaby odzyskać utraconą ojczyznę.

Zarzucone od wszystkich zakładów naszych podobnemi adresami gabinety w

odpowiedziach swoich oświadczyły, że chcąc aby żądania emigracji były prawne i

właściwą miały powagę, potrzeba aby krew polska w walce z Moskwą, przelewała się

na ziemi polskiej. Wówczas rządy zachodnie, widząc nierówną i niestosowną walkę,

sposobem dyplomatycznym upomną się u rządów północnych o zwrócenie nam naszego

kraju, bo cóż znaczy (mówiły nam gabinety) żądanie kilku tysięcy emigrantów, w

porównaniu z kilkunastu miljonami cicho siedzących Polaków, i zdających się być

zadowolonymi z rządu moskiewskiego?

Wiadomość ta jak iskra elektryczna rozeszła się po wszystkich naszych zakładach.

Nieszczęśliwym nie wiele potrzeba

 

 

 

Słaby promień nadziei zbawienia ojczyzny, jest wystarczający, abyśmy się rzucili

w przepaść.

Wybrani i wychodzący emisarjusze wiedzieli o tem dobrze, że trudno będzie w

kilkudziesiąt ludzi tam coś zrobić, gdzie kilkadziesiąt tysięcy uzbrojonego

wojska, musiało ustąpić przemagającej sile. Lecz trudno im było brać na szalę

zimnej rozwagi słabą wprawdzie, ale zawsze nadzieję, w chwili, kiedy

nieszczęśliwa ziemia tego poświęcenia i długu od nich wymagała. Poszliśmy więc w

siedmdziesięciu na pewną zgubę.

Jak niegdyś gierylasy hiszpańscy, tak i emisarjusze mieli zebrać po kilku ludzi,

uzbroić ich, i na wszystkich punktach polskiej ziemi zacząć walkę z Moskalami,

ażeby odgłos tej dziwnej partyzantki, doszedłszy do Francji i Anglji, pobudził

je do działań dyplomatycznych z rządem moskiewskim.

Lecz niestety! różnemi traktami i pojedyńczo prawie, wyszliśmy z Francji. Z

nadzwyczajnemi trudnościami, z narażeniem wolności osobistej i życia,

przerzynaliśmy się przez Rzeszę niemiecką, ocknęliśmy się nakoniec w Galicji.

Tam byliśmy wprawdzie z zapałem przyjęci przez rodaków, ale nie mogliśmy się

prędko w rozległym skomunikować kraju. I cóż z tego wyszło? Oto niektórzy z

emisarjuszów mając moc działania bezpośrednio, zebrali po kilku uzbrojonych,

wystąpili do walki i padli ofiarą, lub w samobójstwie znaleźli pokój. Niektórzy

zaś oczekując od swych zwierzchników instrukcji, wyglądali jej niecierpliwie,

ukrywając się tymczasem po domach obywatelskich pod przybranem nazwiskiem. W

liczbie tych ostatnich byłem i ja. Zależałem pośrednio od majora S., który także

z Francji jako emisarjusz tu przybył. Lecz pomimo moich chęci i poszukiwań aby

się z nim skomunikować, dowiedziałem się tylko, że jemu śmiertelna choroba

nietylko działać, ale i dać znać o sobie swym podwładnym nie dozwalała.

 

 

 

Tym sposobem zeszło kilka miesięcy. W tych to opłakanych czasach, poszukiwania,

rewizje, rozlały się na całą Galicję. Nie było dnia aby kilku nie wzięto pod

straże, nie było więzienia nienapełnionego emisarjuszami, emigrantami i

miejscowymi obywatelami.

Tu dopiero nam nieszczęśliwym otworzyły się oczy! Tu dopiero poznaliśmy, że

dyplomaci zmówiwszy się pomiędzy sobą, jedni wysłali najenergiczniejszych i

gotowych na wszystko łudzi, aby drudzy wybierali ich jak z matni, i widokom

swoim tychże poświęcali. Po przybyciu bowiem naszem, powstał wprawdzie na chwilę

przytajony zapał obywatelski, ocknęła się energja i chęć wywalczenia ojczyzny,

ale koalicja północna pomagając sobie wzajemnie, wydawała łudzi, których całą

jest winą, — miłość ojczyzny!

Niedaleko ode Lwowa, w pięknem położeniu leży wieś Laszki murowane zwana. Na

wzniosłym pagórku stoi dom murowany, naokoło wałem i staremi lipami otoczony. Na

tych wałach parę dział i moździerzy, już do niczego niezdatnych, dowodzą dawnych

burzliwych czasów polskich. Nie mogłem się dowiedzieć, do kogo wieś ta dawniej

należała, dziś zaś jest w rękach dzierżawców. Lecz jeżeli domysły mają miejsce w

powieści lub historji, to wnieść można, że Polacy czyli Lachy oparli się tu

kiedyś mężnie, to jest, stali jak mur przeciw nieprzyjaciołom, a wdzięczna

potomność dla uczczenia ich nieustraszonego męztwa i wytrwałości, nazwała to

miejsce: "Laszki murowane".

Ogromne to zabudowanie jest na dwie równe części podzielone. W jednej połowie

mieszkał pan Eugeniusz Ulatowski, a w drugiej pan Józef Padlewski, obydwa

ożenieni z dwiema ładnemi córkami kapitana byłych wojsk kościuszkowskich, Adama

Korytowskiego,

 

 

 

Pan P. chociaż trzymał na współkę w posesji ten majątek ze swym szwagrem, mając

atoli dziedziczne dobra około granicy rosyjskiej, rzadko tu mieszkał. Pokoje

tylko przez sługi zamieszkałe, stały gotowe na przyjęcie państwa, jeżeli ci

stolicę Galicji odwiedzić zechcą. Druga połowa zajęta przez państwa U.,

odznaczających się patrjotyzmem, była przytułkiem wielkiej liczby emisarjuszów i

emigrantów, zjeżdżających się tu w celu wzajemnego porozumienia się w sprawie

publicznej, jako też i ułatwiania interesów prywatnych we Lwowie.

Z nieukontentowaniem urzędnicy patrzyli na te zjazdy; nasyłali nawet swoich

ajentów w zamiarze szpiegowania naszych czynności. Nie zastraszało to jednakże

państwa U., byli oni bowiem dobrzy, ludzcy, czuli i gościnni, a te zasady nie

dozwalały im myśleć o sobie.

Pan U. był kasjerem naszego związku, i umarł później w więzieniu lwowskiem.

Ja dowiedziawszy się o tym domu, i chcąc powziąć wiadomość o panu S., przybyłem

tu zrana. Lokaje przyzwyczajeni widzieć przyjeżdżających i wyjeżdżających,

zwykle nas nie meldowali. Ja przeto wszedłszy wprost do pokoju emigranckiego,

zapytałem znajomych o gospodarza domu, a gdy jego nie było, udałem się do

drugiego pokoju. Spostrzegłszy na sofie trzy siedzące panie, i chcąc się

zaprezentować, zapytałem o gospodynię domu. Najmłodsza i najładniejsza z nich

powstawszy, lekkiem skinieniem głowy dała mi poznać, że nią była. Powiedziałem

jej przybrane "Sieraczek" a nie prawdziwe moję nazwisko, i wmieszałem się

pomiędzy znajomych.

Po obiedzie, pani domu widząc mnie na ustroniu w głębokiem zamyśleniu

siedzącego, podeszła do mnie mówiąc:

— Zapewne miłe wspomnienia zostawionych piękności we Francji, nie dozwalają panu

mięszać się do wspólnej jego kolegów rozmowy?

 

 

 

— Nie pani! — wyjmując z ust cygaro, odpowiedziałem — o p. S. zamyśliłem się! Co

się zaś tyczę piękności o jakich pani wspominasz, to powiem prawdę, że dosyć

jest widzieć Ją, aby o wszystkiem zapomnieć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin