WARŁAM SZAŁAMOW-WISZERA. ANTYPOWIEŚĆ.doc

(717 KB) Pobierz
WARŁAM SZAŁAMOW

WARŁAM SZAŁAMOW

 

WISZERA

 

ANTYPOWIEŚĆ

 

Przełożył Juliusz Baczyński

 

Z dodaniem rozmowy o Szałamowie z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim

 

CZYTELNIK Warszawa 2000

 

 

 

Redaktor serii Aleksandra Ambros

 

Tytuł oryginału rosyjskiego Вишера. Антироман

 

Copyright © Irina Sirotinskaya

 

Opracowanie graficzne Zbigniew Czarnecki

 

Redaktor Andrzej Gordziejewski

 

Redaktor techniczny Maria Leśniak

 

© Copyright for the Polish translation by Juliusz Baczyński, 2000

 

© Copyright for the Polish translation of Ricordare, raccontare by Joanna Ugniewska, 1999

 

© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2000

 

ISBN 83-07-02787-X

 

Edycja cyfrowa (brak korekty językowej): SiEC

 

BUTYRSKIE WIĘZIENIE (1929 rok)

 

       19 lutego 1929 roku zostałem aresztowany. Ten dzień i tę godzinę uważam za początek mojego społecznego życia — pierwszą prawdziwą próbę życia w trudnych warunkach. Po potyczce z Mierieżkowskim w mojej wczesnej młodości, po okresie pasjonowania się historią rosyjskiego ruchu wyzwoleńczego, po Uniwersytecie Moskiewskim, w którym wrzało w 1927 roku, tak jak i w całej Moskwie — miałem wypróbować swoje prawdziwe wartości duchowe.

 

       W naszych kręgach wiele mówiło się o tym, jak należy się zachowywać w razie aresztowania. Elementarną normą była odmowa składania zeznań, niezależnie od sytuacji — jako ogólna moralna zasada, w pełni usankcjonowana tradycją. Tak też postąpiłem, odmawiając zeznań. Przesłuchiwał mnie major Czertok, który później otrzymał order za walkę z opozycją po stronie Agranowa i razem z nim został rozstrzelany w 1937 czy też w 1938 roku.

 

       Potem się dowiedziałem, że nie wszyscy tak postąpili, i moi koledzy śmiali się z mojej naiwności: „Przecież śledczy wie, że ty mieszkasz w internacie z Y., więc jakże możesz mówić mu prosto w twarz, że go nie znasz i nigdy nie znałeś”. Ale to są okoliczności, o których dowiedziałem się w 1932 roku po moim powrocie do Moskwy. W 1929 roku wszystko wydawało mi się jasne, czyste aż do samego końca, do każdego gestu, do każdej intonacji.

 

       Śledczy Czertok odesłał mnie dla opamiętania się do pojedynczej celi Butyrskiego więzienia. Tutaj w męskim bloku pojedynek, w numerze 95 przesiedziałem półtora miesiąca — bardzo ważnego w moim życiu.

 

       Tutaj miałem możliwość przemyślenia, kontynuacji i zakończenia dyskusji z Mierieżkowskim, rozpoczętej w szkole drugiego stopnia. Tutaj stało się rzeczą możliwą zrozumienie raz na zawsze i odczucie całym ciałem, całą duszą, że samotność — to optymalny stan człowieka. Napisano całe góry filozoficznych traktatów o alienacji — o rzeczywistych prawach ducha i duszy człowieka. Napisano dziesiątki książek o symbolice cyfrowej, gdzie jedynka w swej istocie jest najważniejszą cyfrą naszego rachunku — duchowego, technicznego, poetyckiego, życiowego!

 

       Jeżeli najlepszą cyfrą zespołu jest dwójka, co oznacza wzajemną pomoc jako czynnik ewolucji, przedłużenie życia, to zespół składający się z trojga ludzi, z trzech żywych istnień, trzech i więcej — całkowicie się różni od bezcennej „dwójki”. Przy dwójce wybaczane są wszystkie błędy, łagodzone są wszystkie spory z tych samych powodów, z których przy trójce powstają. Dziecko, rodzina, społeczeństwo, państwo. Te nieustanne dysputy dwójki wcale nie są nieuniknione i w żadnym wypadku nie stwarzają ideału.

 

       Idealna cyfra — to jedynka. Jednostce okazuje pomoc Bóg, idea, wiara. Tylko wtedy — przy wzajemnej pomocy, przy sprawdzaniu i sprawiedliwości — może być dwójka. W praktycznym życiu tą dwójką bywa drugi człowiek — a może go nie być.

 

       Czy mam dostatecznie dużo sił duchowych, ażeby przejść swoją drogę jako określona jednostka — o tym myślałem w 95 celi męskiego bloku pojedynek Butyrskiego więzienia. Były tam znakomite warunki dla przemyślenia życia, i dziękuję Butyrskiemu więzieniu za to, że w poszukiwaniu potrzebnej mi formuły życia znalazłem się sam w więziennej celi.

 

       Oswajałem się z zapachem lizolu — ten zapach dezynfekcji towarzyszy mi przez całe życie.

 

       Nie pisałem tam żadnych wierszy. Radowałem się jedynie dniem, błękitnym kwadratem okna — z niecierpliwością oczekiwałem, kiedy wyjdzie dyżurny, aby ponownie chodzić i rozmyślać na temat tak udanie rozpoczętego życia.

 

       Nie odczuwałem żadnego przygnębienia, gdyż miałem wrażenie, jakby wszystko to — i cementowa podłoga, i kraty — było już od dawna przeze mnie widziane w snach i w marzeniach. Wszystko okazywało się tak samo piękne, jak w moich utajonych widzeniach sennych, i ja się tylko cieszyłem.

 

       Wydawano nam gazety. Jeżeli był dzień wolny — to „Prawdę”. Po raz pierwszy w życiu tak solidnie naczytałem się gazet.

 

       Więzień sam sprząta kibel, chodzi do toalety przez ten sam podźwiękujący żelazem korytarz, który został sfotografowany w filmie „Krach” w scenie ucieczki Pawłowskiego. Spacer odbywał się na jednym z więziennych podwórek z „wyprowadzającym” konwojentem. Książki dawano natomiast na podstawie papierka, zgłoszenia zapotrzebowania. Obchód komendanta — był nim gruby Gruzin Adamson — miał miejsce codziennie.

 

       Jednym z moich głównych wymagań pod adresem ludzi była zawsze zgodność słów i czynów, „co mówisz — zrób” — tak mnie uczono żyć. Podobnie uczyłem żyć innych. Nie ma wodzów, nie ma autorytetów. W więzieniu wszyscy są równi.

 

       Miałem nadzieję, że i dalszy mój los będzie mi sprzyjać, tak że moje więzienne doświadczenie nie okaże się daremne. Przy wszystkich okolicznościach to doświadczenie stanie się moim moralnym kapitałem, nierozmienialnym rublem mojego przyszłego życia.

 

       Bardzo pragnąłem spotkań w więziennej celi, w nieskrępowanych warunkach, z przywódcami ruchu, gdyż przywódca jest przywódcą, i dobrze by było przejąć od nich jakąś cenną wartość moralną, którą oni niewątpliwie kultywują. Jeśli nie zrozumiem, to wyczuję obecność tego tajemniczego bóstwa. I chciałbym w wielu dziedzinach skrzyżować z nimi szpadę, podyskutować, wyjaśnić rzeczy, które dla mnie w tym trockistowskim ruchu tak całkiem jasne nie były.

 

       Nastawienie na jak najszybsze spotkania z przywódcami ruchu było równoważone możliwością rozmyślania w celi Butyrskiego więzienia nad swoim życiem. Właśnie tutaj, w ścianach tego więzienia, zobowiązałem się wobec samego siebie, dałem sobie słowo honoru, ustawiłem się pod jakimś sztandarem.

 

       Jakie więc były to słowa?

 

       Nade wszystko — zgodność słów i czynów. Nie wątpiłem, nawet w głębi duszy, że znalazłem się już w przeszywającym człowieka na wylot jaskrawym więziennym świetle.

 

       Zdolność do złożenia ofiary z samego siebie.

 

       Ja i teraz mogę się zmusić do przejścia po gorącym żelazie, choć nie jak Rachmietow — ten akurat bohater nigdy mnie nie pociągał. I nie jak fakir — aby po prostu przejść. Byłem tym saperem, który rozcina kolczasty drut. Ofiara powinna być godna celu. Właśnie o tym celu chciałem porozmawiać z kimś starszym w jakiejś politycznej izolatce. Ofiarą jest życie. Jak ta ofiara zostanie przyjęta. I jak będzie zużytkowana.

 

       Klasyczne niedogodności fizyczne już od dawna stanowiły dla mnie pretekst i powód duchowego ożywienia. Ten stan, który poczułem w Butyrskim więzieniu po półtora miesiąca mojej pojedynki, nie był stanem nerwowego podniecenia, tak często odczuwanym podczas pierwszego aresztowania. Ożywienie było stabilne: odczuwałem wielki duchowy spokój. Udało mi się znaleźć tę formę życia, która jest bardzo prosta i w swojej prostocie wycyzelowana doświadczeniami pokoleń rosyjskiej inteligencji. Rosyjska inteligencja bez więzień, bez więziennego doświadczenia — to nie w pełni rosyjska inteligencja. I w Butyrskim więzieniu, i jeszcze wcześniej nie odczuwałem uwielbienia dla idei Ruchu — było tu wiele rzeczy dyskusyjnych, niejasnych, pogmatwanych. Moja postawa w żadnym stopniu nie wydawała mi się romantyczna. Była po prostu postawą godną, chociaż w przeciągu wielu lat moi starsi koledzy, starsi nie w tym ruchu, lecz starsi kolejami losu i życiowym doświadczeniem, wytykali mi (może nie wytykali, a kwalifikowali) moją postawę jako romantyzm, więzienny romantyzm, romantyzm ofiary.

 

       W moim zachowaniu nie było akurat niczego romantycznego, po prostu uważałem taki sposób postępowania za godny człowieka, być może jedyny w tej chwili, w tym czasie — bez stawiania sobie wymagań, aby właśnie tak się zachowywać. Nikogo nie pouczałem, uczyłem jedynie samego siebie. Nikogo nie wzywałem, aby mnie naśladował. Cała romantyka postępowania śladami innych, tak dobrze przyswojona przez ludzi, nie bardzo mnie pociągała.

 

       W Butyrskim więzieniu znajdowałem sobie jakieś szczególne, własne miejsce w życiu.

 

       W ciągu półtora miesiąca wywoływano mnie dwa lub trzy razy na przesłuchanie, ale, podobnie jak na początku śledztwa, nie składałem żadnych zeznań. Ostatni podpis o ukończeniu śledztwa złożyłem w marcu, a już 13 kwietnia 1929 roku przyszedłem pieszym etapem do koncentracyjnego obozu Zarządu Sołowieckich Łagrów Specjalnych, do czwartego oddziału tego łagru znajdującego się na Wiszerze.

 

       Przybyłem z wyrokiem — trzy lata koncentracyjnego obozu specjalnego. Po zakończeniu wyroku przysługuje widzenie z krewnymi i — zesłanie do okręgu wołogodzkiego na pięć lat. Odmówiłem złożenia podpisu pod takim wyrokiem. Był on druzgoczący, jak ogłuszające uderzenie, niesłychany, jak na owe czasy. Agranow i Czertok postanowili nie krępować się wobec „postronnych”. Trockizm był niebezpieczny, ale jeszcze bardziej niebezpieczna była „trzecia siła” — bezpartyjni chorążowie tego sztandaru.

 

       Jeśli opozycją byli komsomolcy, partyjniacy, czyli swoi ludzie, to nad ich losem należy jeszcze pomyśleć: być może powrócą, tworząc siłę partii. Wtedy nadmierna surowość stanie się przewiną. Ale bezpartyjnemu należało oczywiście dać przykład rzeczywistej potęgi proletariackiego miecza. Tylko koncentracyjny łagier. Tylko katorżnicze prace. Piętno na całe życie, na całe życie pod obserwację.

 

       Major Czertok prowadził moje śledztwo, kierując się paragrafem 58, punkt 10 i paragrafem 58, punkt 11 — agitacja i organizacja. A w wyroku, w tym samym wypisie z protokołu Komisji Specjalnej, który został mi wręczony przez komendanta w korytarzu Butyrskiego więzienia, było powiedziane: „...zasądzony jako element społecznie niebezpieczny”. Zostałem zrównany ze złodziejami, których wtedy sądzono według tego samego paragrafu.

 

       Z nimi właśnie w jednym wagonie zostałem odesłany do łagru na Uralu. Władze wyższe uprzejmie prosiły w ten sposób, abym zapamiętał, że ze mną, jako więźniem politycznym, a w dodatku opozycjonistą, nie zamierzają się liczyć.

 

       Władza uważała mnie za kryminalistę. Ta czekistowska poezja dotknęła nie tylko mnie.

 

       Śledztwo zostało rozpoczęte i zakończone zgodnie z paragrafem 58. A wyrok zapadł jako kryminalny, podobnie jak później w stosunku do pisarza Kostierina, którego Beria sądził w 1938 roku na Kołymie jako SOE[1]. Nie nowa to tradycja.

 

[1] SOE — Socjalno-opasnyj elemient, element społecznie niebezpieczny. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.)

 

       Nie było większej radości dla Stalina, większej rozkoszy w całym jego przestępczym życiu, jak zasądzić człowieka za przestępstwo polityczne na podstawie kryminalnego paragrafu. To jest właśnie jeden ze stalinowskich amalgamatów — najbardziej rozpowszechniony paragraf w Łagrach Wiszerskich 1930 roku.

 

WISZERA

 

       Na każdej stacji przez szczelinę w wagonie wyrzucałem karteczkę: proszę o przesłanie do Moskwy, na uniwersytet, że wiozą mnie do łagru razem z kryminalistami, żeby protestowali, postarali się o uwolnienie... przeniesienie do swoich. Za późno już było na głodówkę, wzięto mnie prosto z 67 celi Butyrskiego więzienia po półtoramiesięcznym pobycie w celi 95 MOK — męskiego bloku pojedynek. Siedziałem w tej celi razem z Popermeistrem, ale opuściłem ją wcześniej niż on.

 

       Wyrok — trzy lata koncentracyjnego łagru — był w owych czasach wyrokiem surowym. Dawali zesłanie, polityczny izolator, ale ze mną zdecydowano rozprawić się ostrzej — pokazać mi, gdzie jest moje miejsce.

 

       Nie miałem ze sobą żadnych rzeczy ani żadnych pieniędzy — przydziałowa porcja chleba i śledź na drogę zrównywały mnie w społecznym aspekcie z mieszkańcami wagonu.

 

       Tatuowane ciała, czapki przejęte od personelu technicznego (połowa „błatniaków”[2] maskowała się pod inżynierskimi czapkami), złote zęby, przekleństwa zagęszczone jak machorkowy dym...

 

[2] Błatniak, błatny — więzień skazany za czyny kryminalne, recydywista.

 

       Podła zemsta, cios w plecy Komisji Specjalnej, wielkiego mistrza przesławnych amalgamatów. Ale ja wtedy jeszcze mało o nich wiedziałem. Po ćwierćwieczu, po dwudziestu pięciu latach, w 1954 roku w gabinecie rejonowego pełnomocnika MWD[3], gdy przystępowałem do pracy w charak terze zaopatrzeniowca przedsiębiorstwa torfowego w Rieszetnikowie, „naczelnik” przejrzał moje dokumenty — „niebezpieczny społecznie”.

 

[3] MWD — Ministierstwo wnutrennych dieł, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

 

       — Złodziej.

 

       — Pan oszalał! Przecież wtedy tak dawali...

 

      — No, nie wiem, nie wiem...

 

       I omal nie zostałem wyrzucony za drzwi.

 

       Wiele razy w życiu mogłem ocenić przesławny amalgamat. W 1937 roku w Moskwie w czasie ponownego aresztowania i śledztwa już na pierwszym przesłuchaniu moja ankieta zbiła z tropu śledczego — stażystę Romanowa. Trzeba było zawołać jakiegoś pułkownika, który wyjaśnił młodemu śledczemu, że „wtedy, w dwudziestych latach, tak dawali, proszę się nie przejmować”, i zwracając się do mnie:

 

       — Za co dokładnie został pan aresztowany?

 

       — Za drukowanie testamentu Lenina.

 

       — No właśnie. Tak więc proszę napisać w protokole i wnieść do memorandum: „Drukował i rozprowadzał falsyfikat znany pod nazwą »Testament Lenina«”. — I uprzejmie się uśmiechając, pułkownik oddalił się. Było to w styczniu 1937 roku we frunzowskiej „sekcji praworządności rewolucyjnej”, jak wtedy się zwało miejscowe NKWD.

 

       Według dziennika Niny Kostierinej, jej ojcu dali w 1938 roku SOE. Mnie ten literowy kod przydzielono w 1929 roku. Śledztwo było prowadzone zgodnie z paragrafem 58 (p. 10 i 11), a wyrok został określony jako SOE, żeby jeszcze bardziej poniżyć i mnie, i moich towarzyszy. Wielkość przestępstw Stalina nie ma miary.

 

       A jednak nie byłem jedyny z 58 paragrafem w tym kryminalnym wagonie. Z drugiej półki patrzyły na mnie dobre, szare, wieśniacze oczy młodego chłopca. Nazywał się Tierieszkin. Był to niedoszły żołnierz Armii Czerwonej, który odmówił służby w wojsku z przyczyn religijnych.

 

       Wagon nasz odczepiano lub doczepiano do pociągów, idących to na północ, to na północny wschód. Staliśmy w Wołogdzie — w odległości dwudziestu minut na piechotę od mojego ojca i mojej matki. Nie zdecydowałem się na wyrzucenie karteczki. Pociąg ruszył na południe, a potem w kierunku Kotłasu na Perm. Dla doświadczonych było jasne — jedziemy do czwartego oddziału USŁON[4] na Wiszerze. Linia kolejowa kończyła się w Solikamsku.

 

[4] USŁON — Uprawlenije Sołowieckich Łagieriej Osobogo Naznaczenija, Zarząd Sołowieckich Obozów Specjalnego Przeznaczenia.

 

       Był marzec, uralski marzec. W 1929 roku w Związku Sowieckim był tylko jeden łagier o charakterze specjalnym — SŁON. To właśnie do czwartego oddziału SŁON-u na Wiszerze nas wieźli.

 

       Moi sąsiedzi chwalili wagonowych konwojentów. To dobry, moskiewski konwój. Za to kiedy przejmie nas łagrowy, będzie gorzej.

 

       Wyładowaliśmy się w Solikamsku — okazało się, że jest kilka wagonów aresztanckich. Było wiele ludzi z południa — z Kubania, z Donu, z Gruzji. Poznaliśmy się. „Trockistów” nie było, ani jednego.

 

       Była nawet kobieta — dentystka — ze sprawy „Cichego Donu”. Etap liczył trochę więcej niż sto osób.

 

       Wszystkich zaprowadzono do sklepionego podziemia solikamskiej milicji miejskiej, w dawnej cerkwi. Podziemie niskie, maluteńkie. A nas sto osób. Wszedłem jako jeden z pierwszych i znalazłem się przy oknie, oszklonym oknie przy podłodze, z kręconą, cerkiewną kratą.

 

       Mój znajomy z wagonu, doświadczony złodziejaszek, szybkim uderzeniem nogą wybił szkło. Do podziemia napłynęło chłodne powietrze.

 

       — Nie bój się — powiedział do mnie. — Za dziesięć minut nie będzie tu czym oddychać. — Tak też się okazało. W podziemiu było biało od oddechów, pary, a ludzi wciąż wciskano i wciskano. Trudno było stać, nie mówiąc o siedzeniu. Ludzie przeciskali się do drzwi, ciężkich drzwi z „oczkiem”, ażeby odetchnąć. Za drzwiami stał konwojent i od czasu do czasu na oślep wtykał w to oczko bagnet. Dziwnym trafem nikt nie ucierpiał. Rozpoczęły się omdlenia, jęki. My leżeliśmy twarzą przy rozbitej szybie i było nam trochę lżej. Nawet puszczaliśmy innych, aby „pooddychali”.

 

       Nieskończenie długo trwająca noc osiągnęła wreszcie swój koniec i otwarły się drzwi prowadzące na korytarz.

 

       — Wychodzić!

 

       „Wyładowanie” podziemia na ulicę ciągnęło się nie mniej niż godzinę. My wychodziliśmy jako ostatni. Opary w podziemiu już się rozwiały i uwidocznił się sufit, biały, sklepiony, niski sufit. Widniały na nim wypisane węglem duże litery:

 

       „W tym grobie umieraliśmy przez trzy doby, a jednak nie umarliśmy. Trzymajcie się, koledzy!”

 

       Ustawili wszystkich bez rzeczy, które złożono na podwodę. Zabłysły bagnety. Wysunął się naprzód ospowaty, o gibkiej postawie naczelnik konwoju — Szczerbakow. Pomocnikiem był jednooki Bułakow — miał twarz rozciętą kozacką szablą w czasie wojny domowej.

 

       Etap ruszył. Pierwszy odcinek — piętnaście kilometrów. Ku mojemu najwyższemu zdziwieniu wśród konwojentów znalazł się jeden mój znajomy. Byłem razem z nim w celi 67 Butyrskiego więzienia. Był to Fiedia Cwirko — dowódca jakiejś pogranicznej strażnicy. Przyjechawszy na urlop do Moskwy, wypił sobie w „Kontinientalu” i nocą zaczął ostrzeliwać z mauzera kwadrygę Apollina przed Teatrem Wielkim. Ocknął się w więziennej celi na Łubiance, bez pasa, z odprutymi naramiennikami, dostał trzy lata i został wysłany właśnie z naszym etapem. Miał jeszcze na sobie szynel ze śladami odprutych naramienników. Zdążył już dogadać się z konwojentami i przejść „na stronę zwycięzcy” — znalazł się w straży, jechał jako „przodownik” przygotowujący pomieszczenia noclegowe dla etapu. Właśnie miałem się do niego zwrócić z jakąś prośbą (doskonale go znałem z Butyrek), ale zetknąłem się z takim nieobecnym, zimnym spojrzeniem, że i później w ciągu wielu lat nie uczyniłem tego. Cwirko zrobił wielką łagrową karierę — był naczelnikiem „delegatury” Pot’ma w pobliżu Wiżaichy i ulubieńcem Bierzina, z którym wyjechał na Kołymę, gdzie został naczelnikiem Północnego Zarządu Kopalń w drugiej połowie lat trzydziestych i razem z Bierzinem został rozstrzelany.

 

       Mieliśmy iść pięć dni — sto z czymś kilometrów — do Wiżaichy, do Zarządu czwartego oddziału SŁON-u.

 

       Uralski kwiecień — to wszędzie strumyczki, roztopy, gorące słońce przypiekające naszą bladą, więzienną skórę twarzy, zamieniając ją w ciągu kilku godzin na brązową, a kolor warg — na granatowy. „W czerni lic się krzywi grymas sinych warg” — tak powiedział o wiosennym etapie uralski Sybirak. Iść nie było trudno. Robiono wiele postojów, z tyłu na niskich saniach jechała dentystka i naczelnik konwoju Szczerbakow. Gdy jeszcze było jasno, doszliśmy do wioski, gdzie oddano nam dwie izby na nocleg: jedną — lepszą, zwykłą północną izbę, drugą szopę z rzuconą na ziemię słomą. Cały etap przeprowadzono przed Szczerbakowem i naczelnik konwoju patrząc każdemu w twarz wyrokował:

 

       — Do szopy!

 

       — Do izby!

 

       — Do szopy!

 

       Ten sposób — wybierania „na oko” — bardzo rozpowszechniony w łagrach, wymagał doświadczenia. Wybierano: chłopów — bezbłędnie, błatniaków — bezbłędnie, inteligentów — bezbłędnie. Starzy naczelnicy dumni byli z tego swojego „doświadczenia”. W 1930 roku w pobliżu stacji Bieriezniki ustawiano w szeregi ogromne etapy kierowane do Zarządu i wzdłuż nich defilował Stukow, naczelnik bierieznikowskiego oddziału. Ludzie ustawieni byli w dwuszeregu. A on tylko dotykał palcem, o nic nie pytając, prawie nie patrząc w twarz — o, tego, tego, tego — i bezbłędnie pozostawiał na miejscu robociarzy-wieśniaków z 58 paragrafem.

 

       — To wszystko kułacy, obywatelu naczelniku.

 

       — Gorączkujesz się, boś młody. Kułacy — najbardziej pracowity naród... — I uśmiechał się.

 

       Czasami zdarzało się, że padały pytania.

 

       — A czy nie ma tu — Stukow podnosił głos — czy nie ma tu kogoś, kto pracował w organach?

 

       — W organach! W organach! — odzywał się echem etap. Nie znajdowali się tacy.

 

       Nagle raz skądś z tyłu przecisnął się do Stukowa człowiek w cywilnym bawełnianym ubraniu i szeptem powiedział:

 

       — Ja pracowałem, byłem donosicielem. Dwa lata.

 

       — Idź precz! — powiedział Stukow i donosiciel znikł.

 

       Ja nie miałem ,,bagażu”: wojskowy szynel i czapka, młodość — wszystko to było w oczach Szczerbakowa minusem — niezmiennie trafiałem na gliniane klepisko w szopie.

 

       Przynoszono wrzątek, wydawano chleb i śledzie na drugi dzień na śniadanie, wstawiano kibel. Zapadał zmierzch i wszyscy zasypiali zawsze jednakowo strasznym aresztanckim snem z pochlipywaniem, jęczeniem, poświstywaniem, stękaniem...

 

       Rano wyganiano na apel i ruszaliśmy dalej. Od razu pierwszego dnia, przy akompaniamencie przekleństw i wrzasków, powlekli przed uformowanymi szeregami czyjeś ciało: był to ogromnego wzrostu człowiek w wieku około trzydziestu pięciu lat, czarnooki, nie ogolony, czarnowłosy, w odzieży utkanej w domu. Postawili go na nogi. Wepchnęli do szeregu.

 

       — Potwory! Potwory! O Jezu!

 

       Sekciarz osunął się na kolana. Kopniak naczelnika konwoju przewrócił go na plecy w śnieg. Jednooki i drugi w pince-nez, Jegorow (potem okazało się, że to Subbotin), zaczęli po nim deptać nogami; przy głębokim milczeniu etapu sekciarz wypluwał krew.

 

       Pomyślałem, że jeżeli natychmiast nie wystąpię, to stracę do siebie szacunek. Zrobiłem krok do przodu.

 

       — To nie pasuje do Sowieckiej Władzy. Co wy robicie?

 

       Bicie ustało. Naczelnik konwoju, ziejąc samogonem, zbliżył się do mnie.

 

       — Nazwisko?

 

       Powiedziałem.

 

       Pobity czarnowłosy sekciarz — nazywał się Piotr Zając — kroczył razem z etapem ocierając rękawem krew.

 

       Wieczorem usnąłem na podłodze w dusznej, chociaż nie opalanej izbie. Izby te gospodarze chętnie odnajmowali na potrzeby etapu — przynosiło to niewielki dochód dla ubogiej permskiej wioski. A i cały ten trakt ożywił się wraz z otwarciem łagrów. Bagatela — za uciekiniera płacono pół puda mąki. Pół puda!

 

       Było gorąco, ciasno, wszyscy zdjęli wierzchnie odzienie, i w tej gęstej duchocie zacząłem zasypiać. Obudziłem się. Wzdłuż szeregów śpiących chodził Szczerbakow, a drugi żołnierz przyświecał mu naftową latarnią. Kogoś szukali.

 

       — Mnie?! Zaraz się ubiorę.

 

       — Nie musisz się ubierać. Wychodź, jak stoisz.

 

       Nie zdążyłem się nawet przestraszyć — wyprowadzono mnie na podwórze. Była chłodna księżycowa noc uralskiego kwietnia. Stałem pod karabinami boso na śniegu i nic oprócz złości nie taiło się w mojej duszy.

 

       — Rozbieraj się.

 

       Zdjąłem koszulę i rzuciłem na śnieg.

 

       — Zdejmuj kalesony.

 

       Zdjąłem je także.

 

       Jak wiele czasu tak przestałem — nie wiem, być może pół godziny, a może pięć minut.

 

       — Teraz zrozumiałeś? — doleciał do mnie głos Szczerbakowa.

 

       Milczałem.

 

       — Ubieraj się. Wdziałem koszulę i kalesony.

 

       — Marsz do izby!

 

       Dostałem się na miejsce. Nikt o nic mnie nie pytał. Moi doświadczeni sąsiedzi widywali nie takie rzeczy. Ja dla nich byłem frajerem.

 

       Kiedy etap dotarł do łagru, komendant pierwszego oddziału, Niestierow, wyszedł, aby go przyjąć.

 

       — Czy są jakieś pretensje do konwoju?

 

       — Nie — odpowiedzieli.

 

       — Nie — odpowiedział Piotr Zając.

 

       Po roku przypadkowo spotkałem Zająca na łagrowej ulicy. Posiwiały i wymęczony. Wkrótce dowiedziałem się, że zmarł.

 

       Nikt nigdy nie wspominał o tym wypadku. Ale po dwóch latach, kiedy już pracowałem na wysokim łagrowym stanowisku (w owe lata więzie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin