Conan - Green Roland - Conan nieugięty.rtf

(564 KB) Pobierz
Roland Green

 

 

 

Roland Green

 

Conan nieugięty

 

 

 

przełożył Marek Mastalerz

 

 

Pamięci Roberta Adamsa

 


Prolog

 

Noc na pustkowiu Królestwa Kresowego wydawała się czymś więcej niż tylko całkowitym brakiem światła. Ciemność była istotą samą w sobie. Zamykała człowieka w swoich objęciach bez możliwości wydostania się, powrotu do jasności.

Mężczyzna, który twierdził, że nazywa się Aibas i jest szlachcicem, obudził się właśnie pod osłoną mroku. Dawno temu, gdy nosił inne imię, mógł pić i zabawiać się z kobietami, dopóki świt nie zabarwił nieba na różowo, po czym podjąć zwykłą codzienną aktywność. Tak było dawniej. Obecnie nazywał się inaczej, służył też innemu panu - o wiele sroższemu niż ten, którego rozkazów słuchał w Aquilonii. W Królestwie Kresowym zwykle przychodziło też Aibasowi sypiać w o wiele podlejszych warunkach, na posłaniu z gałęzi czy trzcin, nawet na zgarniętych liściach lub gołych górskich skałach.

Przebudził go dźwięk przypominający niesiony nocnym wiatrem łoskot kopyt oddziału konnicy na kamiennym dziedzińcu. Aquilończyk wiedział, co nastąpi później. Gdyby mógł zasnąć, nie słyszałby kolejnych odgłosów; być może wówczas nie nękałyby go koszmary.

Hałas się nasilił. Nie był to ryk, pomruk, syczenie ani grzechot. Przypominał nieco wszystkie te odgłosy, miał jednak własną, odmienną naturę. Gdyby Aibasowi kazano określić ten nadnaturalny dźwięk, nazwałby go chłeptaniem, może siorbaniem. Błagałby również, by nie musiał opisywać go dokładniej. Gdyby to uczynił, zdradziłby, że zna jego źródło. A wiedza ta była wyklęta przez bogów i ludzi, chociaż zarówno pierwszych, jak i drugich nie obchodziło, co się dzieje na tym odludziu.

Aibas zrzucił z siebie wreszcie baranicę i wstał. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie - jeśli nie ustanie piekielny hałas. Czarownicy potrafili uśpić istotę, będącą źródłem tych odgłosów, lub przynajmniej uciszyć ją do świtu. Często jednak dawali jej zajęcie przez całą noc.

Gdyby nawet Aibas zdołał zasnąć mimo odrażającego dźwięku, nie czekałby go spokojny sen. Zbyt wiele widział, by móc zapomnieć cokolwiek z ujrzanych okropności. Wspomnienie wydarzeń, których był świadkiem od przybycia na ziemie plemienia Pougoi, umrą razem z nim.

Nie szukał śmierci, nawet gdyby przyniosła mu ukojenie. Uciekł z rodzinnej Aquilonii, by uniknąć prześladowań. Zmienił nazwisko, zaprzedał miecz, honor i wszystko, na co zdołał znaleźć nabywcę. W ten sposób trafił do Królestwa Kresowego.

Według przekazywanych aquilońskim dzieciom opowieści, była to kraina występku ustępująca sławą jedynie Stygii, w której wszystko było możliwe - i dozwolone, i gdzie nie można liczyć na honor i sprawiedliwość. Aibas już dawno się zorientował, że w opowieściach o Stygii tkwiło wiele prawdy. Obecnie przekonywał się, że to samo dotyczyło Królestwa Kresowego.

Zaskrzypiały deski, gdy Aquilończyk podszedł do drzwi. Jak większość chat w wiosce, domostwo postawiono na tak stromym zboczu, że jedną ze ścian musiano podeprzeć pniami, by chata nie ześlizgnęła się po stoku.

Drzwi umocowane na rzemiennych zawiasach również niemiłosiernie skrzypiały. Aibas wyszedł na główną drogę wioski. Były to właściwie schody, częściowo wyryte w skale, częściowo złożone z nie heblowanych desek. Połać równego terenu, należąca do plemienia znajdowała się na dnie doliny, u stóp wzgórza. Ziemia była w tym miejscu zbyt żyzna, by zastawiać ją chatami i szopami.

Aibas dawno doszedł do wniosku, że jeśli zostanie dłużej w wiosce Pougoi, wyrośnie mu ogon, umożliwiający łatwiejszą wspinaczkę po wzgórzach i drzewach. Gdyby zdołał ujść z życiem, znalazłby pewnie zajęcie jako cyrkowa małpa, obwożona po jarmarkach przez kushyckich handlarzy.

Wioskę oświetlały jedynie pochodnie zatknięte przed chatami. Od czasu gdy Aibas udał się na spoczynek, chmury zdążyły pokryć niebo. Czarownicy, nazywający siebie Bractwem Gwiezdnym, działali pod osłoną ciemności - z wyjątkiem okazji, gdy chcieli przerazić ludzi pokazując w blasku dnia, czym się parają.

Aibasowi dech zamarł w piersiach, gdy dostrzegł uchylone drzwi jednej z chat w dole stoku. Stała w nich dziewczyna; za nią widać było męską sylwetkę pogrążoną w cieniu. Kobieta miała na sobie jedynie skórzaną spódnicę, sięgającą do krągłych kolan. Od pasa w górę była naga. Pochodnia rzucała zimne żółte światło na jej włosy miedzianej barwy, sprężyste młode piersi i muskularne nogi, które Aibas tak często wyobrażał sobie oplecione wokół niego...

Jak gdyby wyczuwając myśli Aquilończyka, dziewczyna odwróciła się w jego stronę i popatrzyła mu prosto w oczy. Aibas spuścił głowę. Wciąż wlepiał spojrzenie w ziemię, gdy dobiegł go szorstki głos:

- Wracaj do środka, Wylla. Nie masz po co tu sterczeć, pozwalając, by się na ciebie gapiono.

- Nie po to wyszłam, ojcze. Myślałam... Miałam nadzieję, że ci na górze mnie zobaczą... że będzie to może dla nich pociechą.

- Szszsz! Nie mów tak - widzisz, że o n może cię usłyszeć!

Słowa mężczyzny były tak jednoznaczne, jak gdyby wskazał Aibasa palcem. Gdy drzwi się zatrzasnęły za Wyllą, Aquilończyk wypuścił długo wstrzymywane powietrze w przeciągłym, smętnym westchnieniu. Niestety, strach Wylli przed Bractwem Gwiezdnym minął - przynajmniej na tyle, że ośmielała się okazywać współczucie jego ofiarom.

Była to postawa częstsza wśród członków plemienia, niż przyznawali sami czarownicy czy mocodawca Aibasa. W istocie gdyby wszystkich wątpiących w cnotę - jeśli nie moc - Bractwa złożono w ofierze, dolina zapewne by opustoszała.

Być może nadszedł czas na kolejną lekcję posłuszeństwa? Gdyby jej ofiarą stała się Wylla, Aibas mógłby wspaniałomyślnie prosić o miłosierdzie dla niej - oczywiście w zamian za dawno wymarzone łaski...

Myśl ta sprawiła, że zimna górska noc wydała się Aquilończykowi nagle cieplejsza. Czując pot na czole, otarł go wytłuszczoną dłonią. Wzdłuż drogi szedł powiew, rozsypując w ciemności iskry z pochodni przed chatą Wylli.

Jakby za ich sprawą nad doliną pojaśniało. Drobny z początku świetlny punkt zamienił się wkrótce w surową błękitną światłość, zdzierającą miękką opończę nocy z górzystej krainy.

Blask padał znad wysokiej tamy, skonstruowanej ze skał, kłód i ubitej ziemi. Zagradzała wylot wąwozu odchodzącego od doliny. Za nią znajdowało się głębokie jezioro. Wokół wąwozu skały piętrzyły się niemal pionowo, tworząc grzbiet, przywodzący na myśl smoczy łeb.

Na szczycie grani widniały dwie ludzkie sylwetki - wysoka i niska. Błękitna poświata odbijała się od ich skór i pętających łańcuchów. Więźniów skuto, by nie mogli uciec przed tym, co z woli Bractwa Gwiezdnego miało się wyłonić wkrótce z jeziora.

Aibas poczuł, że czas skryć się w chacie. Nie zawsze był w stanie znieść widok pożywiającego się podopiecznego czarowników; Bracia Gwiezdni mogli potraktować jego słabość jako wyraz wrogości. Wówczas pan Aibasa musiałby obdarować ich większą ilością złota niż byłby skłonny poświęcić. Sam Aquilończyk miałby szczęście, gdyby zdążył uciec z Królestwa, w którym przysporzył sobie wielu wrogów. Inaczej zapewne skończyłby na skale przypominającej smoka, wyczekując, aż usiane paszczami macki sięgną po je g o krew i szpik...

Na tę myśl Aibasowi zrobiło się niedobrze; o mało nie dostał torsji. Zataczając się, wrócił do chaty i zwalił na pryczę. Nie zdołał nawet zatrzasnąć drzwi, dlatego słyszał, jak podopieczny Bractwa Gwiezdnego wspina się nad powierzchnię wody. To właśnie przyczepiające się do skał przyssawki potwora były źródłem odrażającego mlaskania i trzaskania.

Aquilończyk wetknął sobie w uszy kawałki nie wyprawionej skóry, zanim rozległo się granie piszczałek.

 

Rybak i jego syn na szczycie skały mieli więcej szczęścia. Dźwięk piszczałek brzmiał w ich uszach dobitnie i pokrzepiająco, jak odgłos trąbek, wzywających jazdę do szarży.

Mężczyzna wiedział, że same piszczałki nie mogły wydawać tak silnego dźwięku. Grajek Marr władał magią równie silną, co czarownicy plemienia Pougoi. Nie było to dla rybaka zaskoczeniem. Zdawał sobie sprawę, na co się naraża, zapuszczając się z synem za Wzgórze Trzech Dębów, na tereny wojowniczego plemienia. Nęciły go jednak strumienie i stawy pełne łososi, pstrągów, szczupaków, a nawet słodkowodnych ostryg.

Nic w życiu nie przychodziło bez narażania się na wielkie niebezpieczeństwa; taka była wola bogów. Na im większe ryzyko wystawiał się człowiek, tym większej mógł się spodziewać wygranej. Rybak nie żałował przedwczesnego opuszczania tego padołu, przeklinał się jednak za to, że zabrał ze sobą syna. Chłopak stał teraz obok niego, nie mając nadziei na dożycie swych czternastych urodzin. Zachowywał się jednak jak mężczyzna, mimo łańcuchów i krwawych pręg pokrywających grzbiet. Czarownikom nie spodobało się, że zbyt śmiało wyrażał się w ich obecności; może zresztą pragnęli jedynie pognębić ojca, sprawiając chłostę synowi. I tak nie miało to już znaczenia. Te i wszystkie inne pytania pozostaną na zawsze bez odpowiedzi.

Czarnoksięskie światło nadało wodzie przed zaporą błękitnego blasku. Nad powierzchnią unosiły się skłębione niebieskie opary. Stwór, wyłaniający się z topieli,  był większy niż wszystkie rzeczne łodzie, jakie widział rybak. Macki wystawały z ciała bestii w miejscach, jakich nie wyśniłby szaleniec w najgorszym koszmarze. Potwór nie miał nóg ani oczu. Barwą przypominał rybę rozkładającą się w blasku słońca na piaszczystej łasze. Wydawane przez niego odgłosy przyprawiłyby rybaka o wymioty, gdyby nie miał pustego żołądka.

Czarnoksięski pojedynek piszczałek i śpiewów Bractwa Gwiezdnego rozpoczął się, w chwili gdy stwór począł się wspinać na tamę. Pętające ojca i syna łańcuchy zaczęły wić się jak węże. Nagle pękły w wielu miejscach.

Dźwięk piszczałek sprawił również, że bestia znieruchomiała na chwilę. Jej ryk zamienił się w syczący pomruk, macki daremnie wiły się w powietrzu.

Rybak rozejrzał się dookoła. Nie sposób było zejść ze skały; od reszty wzgórza dzieliła ją szczelina zbyt szeroka, by ją przeskoczyć. Wojownicy wepchnęli ofiary na miejsce kaźni po moście z wiązanych trzcinami gałęzi, po czym ściągnęli go na przeciwną stronę rozpadliny.

Jedyna droga prowadziła w dół - w objęcia śmierci. Ojciec wciąż błagał bogów swego ludu i rzeczne duchy o błogosławieństwo dla Grajka Marra, dzięki któremu mieli szansę na godny koniec.

- Synu, potwór wkrótce nas dosięgnie. Zrobisz to, co ja?

Chłopiec ujrzał w oczach ojca, co go czeka.

- Podążę za tobą wszędzie.

- Wiedziałem, że wraz z matką wychowaliśmy prawdziwego mężczyznę.

Rybak uścisnął dłoń syna. Odwrócili się plecami do doliny. Dwa krótkie kroki, długi trzeci, i wreszcie wielki skok w pustkę...

W uszach ojca rozległ się świst wiatru. Miał wrażenie, że to witające go w domu głosy rzecznych duchów. Dobiegły go jeszcze krzyki czarowników. Najwyraźniej nie spodobało się im, że ofiary nie czekały posłusznie na ich podopiecznego.

Był to ostatni dźwięk, który rybak usłyszał na tym świecie. Skały pomknęły na spotkanie jego i syna.

 

Aibas po przebudzeniu nawet nie starał się ponownie zasnąć. Zresztą zapanował zamęt tak wielki, iż mógłby pobudzić dzieci i wyczerpanych miłością kochanków w Iranistanie. Wycie potwora, jazgotanie Braci Gwiezdnych, pomruki mieszkańców wioski i ryk bydła odbijały się echem od zboczy doliny po sam świt. Nie rozległ się tylko jeden dźwięk, na który czekał Aibas - i, jak sądził, inni. Marr najwidoczniej zakończył nocne granie i udał się na spoczynek.

Nie było to dla Aquilońcyzka zaskoczeniem. Grajek stał się legendą dla ludu zamieszkującego obecnie Królestwo Kresowe, nim jeszcze Aibas trafił tu z rodzinnego kraju. Dopiero mniej więcej rok temu Marr podjął walkę z Bractwem Gwiezdnym. Najwidoczniej jego magia miała swoje granice, chociaż Aquilończyk nie łudził się, że zdoła je odkryć.

Po wschodzie słońca mieszkańcy wioski rozeszli się do swoich zajęć lub nadrabiali zaległości w spaniu. Najważniejszy w Bractwie Gwiezdnym czarownik, którego Aibas nazywał Widłobrodym, wspiął się pod górę i zatrzymał przed Aquilończykiem.

- Trzeci raz Marr skalał nasze obrządki - powiedział.

- Dwa pierwsze razy miały chyba miejsce, gdy mnie tu jeszcze nie było? - odparł Aquilończyk.

- Wątpisz w to, co mówię? - zapytał Widłobrody ostrym tonem.

- Niewłaściwie tłumaczysz sobie moje słowa - odpowiedział Aibas, starając się we właściwych proporcjach połączyć pokorę ze zdecydowaniem. - Chciałem ci tylko przypomnieć, że jestem w wiosce od niedawna. O tym, co działo się tutaj ponad trzy miesiące temu, mogę usłyszeć tylko od ciebie i twoich braci.

- Moi rodacy nadal nie rozmawiają z tobą?

Aibas pokręcił głową.

- Chętnie mówią o wielu sprawach, takich jak myślistwo czy uprawa roli, lecz jeśli chodzi o waszą ... działalność, są nadzwyczaj powściągliwi.

Skinieniem głowy wskazał tamę zagradzającą wąwóz. Czekał, aż czarownik zapyta go, czy ktoś przewodzi milkliwym wieśniakom, lecz członek Bractwa pogładził jedynie spiżowe druty spowijające trzy odnogi siwiejącej brody. Mag sprawiał wrażenie zmęczonego i zaniepokojonego. Być może moc Marra była większa, niż Aibas podejrzewał.

Z pewnością Aquilończyk nie miał szans na namówienie Widłobrodego do pomocy w podboju Wylli. Aibas modlił się, by do tego doszło, nim zapomni, co się robi z kobietą w łóżku.

Gdy czarownik odezwał się po chwili milczenia, jego słowa odbiegały od tego, czego się spodziewał Aquilończyk.

- Musimy przeczesać wzgórza i las wokół doliny, by znaleźć grajka lub jego kryjówkę.

- Będziecie do tego potrzebowali wielu ludzi.

- Wiem, że zdążyłeś nieźle poznać okolicę. Jeżeli twój pan mógłby przysłać więcej żołnierzy, zwłaszcza łuczników, byłoby to dla nas bardzo pomocne.

Aibasa ogarnęły na przemian zaskoczenie i obawa. Zdumiało go, że członek górskiego plemienia dobrowolnie deklarował gotowość przyjęcia obcych w swe strony. Obawiał się reakcji Widłobrodego na wieść, że nie ma szans ściągnięcia większej liczby żołnierzy. Jego panu nie brakowało zbrojnych, lecz potrzebował ich do realizacji swoich zamierzeń. Na pewno nie zgodziłby się na uszczuplenie szeregów z powodu jakiegoś czarodziejskiego grajka.

Widłobrody zdążył zmarszczyć czoło, nim Aibas wpadł na szczęśliwy pomysł.

- Mój pan chętnie przyśle każdego, kogo w danej chwili nie potrzebuje, ale co za pożytek z najlepszego choćby wojownika, jeżeli nie zna okolicy? Siedzę u was trzy miesiące, lecz wasze dzieci i tak lepiej orientują się w terenie niż ja.

- Masz trochę racji - przyznał Widłobrody. - Młodzież naszego plemienia ma jednak inne zajęcia. Jeżeli mają się od nich oderwać... - Zdawało się, że mag podjął wreszcie decyzję. - Czy twój pan przysłałby trochę złota, byśmy zdołali inaczej zaspokoić nasze potrzeby? Wówczas młodzi mogliby ruszyć na poszukiwania Grajka.

Aibas nie wiedział, jakie bogactwa kryły kufry jego mocodawcy. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli były puste, wkrótce opuści Królestwo Kresowe. Służył już panom, wyobrażającym sobie, że gładkie słówka i szczodre obietnice wystarczą zamiast złota i srebra. Była to marna służba, zwykle prowadząca mało ostrożnych do niemiłych spotkań z katem.

Ponieważ Aibas sądził, że jego pan jest jeszcze wypłacalny, wolał zaczekać w wiosce do czasu przysłania złota. Zamierzał wówczas zadbać, by do jego kiesy trafiła cząstka wystarczająca na opłacenie bezpiecznego wyjazdu z Królestwa Kresowego.

- Moi mocodawcy z chęcią przyślą wam złoto lub towary - powiedział. - Musicie tylko określić, czego potrzebujecie, a natychmiast wyślę wiadomość.

- Niczego więcej od ciebie nie chcemy.

Mało kto zrobiłby aż tyle, pomyślał Aibas. Bracia Gwiezdni winni dziękować bogom, że hrabia Syzambry przysłał do nich człowieka, dla którego bramy do zbyt wielu miast były zamknięte.


Rozdział 1

 

Blask świtu roztoczył się po przejrzystym, chłodnym stawie na skraju nieprzebytej puszczy Królestwa Kresowego. Mroczna toń na krótko nabrała różanego odcienia, by po chwili zabarwić się na szafirowo.

Ze skraju lasu nad brzeg stawu cicho jak przyczajony kot prześlizgnął się samotny mężczyzna. Uważnie rozglądał się wokół. Jego oczy miały zimny niebieski odcień, co kontrastowało z czarnymi włosami - przynajmniej w mniemaniu tych, którzy nie znali Cymmerian.

Mężczyzna nazywał się Conan. Z własnej woli używał tego imienia podczas swoich licznych wędrówek, ponieważ imię człowieka miało wielką moc w zimnej, jałowej Cymmerii, gdzie życie i śmierć spacerowały ręka w rękę.

Conan zawędrował daleko od rodzinnej wioski, zaznając na swej drodze doli niewolnika, złodzieja, wojownika i dowódcy. Obecnie zmierzał na południe po licznych przygodach w ojczystej krainie, znów bowiem zapragnął zaznać smaku cywilizacji. W Cymmerii trudno było o wino, kobiety i złoto. Liczył, że nie będzie narzekał na ich brak, jeśli wstąpi na służbę w Nemedii jako najemny wojownik. By jednak tam dotrzeć, trzeba się było zapuścić się między wyniosłe szczyty i zwaśnione plemiona Królestwa Kresowego. Conan, od urodzenia skory do walki, wybrał najprostszą drogę na południe.

Tego ranka Cymmerianin rozpoczął czwarty dzień podróży po ziemiach Królestwa. Niewiele z ujrzanych rzeczy mogło stanowić dla Conana zachętę , by zatrzymać się tu na dłużej, a to, czego był świadkiem ubiegłej nocy, dodało mu sił do jeszcze szybszego marszu na południe. Na szczytach wzgórz ujrzał nie dające się z niczym pomylić magiczne ognie. Płonęły w znacznej odległości, lecz nawet gdyby znajdowały się w dalekim Kitaju, dla nienawidzącego czarów barbarzyńcy wciąż byłyby zbyt blisko.

Nad brzegiem stawu Conan przyklęknął i zanurzył w wodzie pusty bukłak. Pojemnik zabulgotał przez chwilę i szybko się napełnił. Cymmerianin przywiązał go do pasa i wrócił pod osłonę lasu.

Barbarzyńca miał ponad sześć łokci wzrostu i potężną muskulaturę. Każdy rozsądny człowiek ominąłby go z daleka. Strój Cymmerianina stanowiła niedźwiedzia skóra, wysokie buty, obcisłe skórzane spodnie i kolczuga równie zużyta, jak miecz. U bioder wisiały sztylet oraz sakwa z płótna porządnie wysmarowanego tłuszczem, zawierająca sól, orzechy i resztki królika złowionego poprzedniego wieczora.

Jedynie dureń wędrowałby pieszo, gdy mógłby jechać konno. Ponieważ Conan nie był głupcem, w podróż wyprawił się na końskim grzbiecie. Stracił jednak wierzchowca po drodze, niemal nie tracąc przy tym również życia. Przyszło mu walczyć z monstrualnym jakmarem - opiewanym w legendach lodowym czerwiem.

Okazało się, że mityczny stwór istnieje naprawdę. Potężny rzut garścią rozżarzonych węgli sprawił, że przynajmniej jeden z potworów leżał martwy pod Lodowcem Śnieżnego Diabła. Conan nie należał do ludzi zawracających bogom głowę prośbami o pomoc, lecz miał nadzieję, iż nie planowali umieścić na jego drodze kolejnego jakmara.

Ponieważ z walki z potworem Cymmerianin wyszedł z prawie kompletnym ekwipunkiem, podjął na nowo wędrówkę na południe. Liczył, że zdoła kupić konia w którejś z wiosek na północnej granicy Królestwa Kresowego, lecz w żadnej nie znalazł rumaka na sprzedaż. Miał jeszcze mniejsze szanse na zyskanie wierzchowca jako zapłatę za swe usługi, a żadne na jego kradzież. Wieśniacy strzegli koni bardzo czujnie. Poza tym miejscowy lud był spokrewniony z Cymmerianami. Conan nie miał ochoty okradać swoich ziomków ani zasłużyć na złą opinię wśród nich.

Im dalej barbarzyńca zapuszczał się w głąb Królestwa Kresowego, tym mniej odczuwał brak konia. Zdawało się, że cała kraina stanowi przechyloną półkę. Trzykrotnie już trafił na połacie równego gruntu na tyle duże, że mógłby na nich urządzić manewry turańskiej jazdy dowodzonej niegdyś przez siebie. Pozostała część Królestwa zdawała się składać wyłącznie ze wzgórz z gołymi szczytami, z łagodnych dolin, bystrych strumieni, nielicznych cichych stawów i nie kończącej się puszczy. W takiej okolicy górale, a więc i Cymmerianin, posuwali się szybciej pieszo niż konno. Pieszego trudniej było również wypatrzyć w tej niebezpiecznej krainie. Conan dwukrotnie natrafił na ślady bandyckich napaści. Za pierwszym razem natknął się na rozkładające się  trupy, za drugim na niedawno zabitych i dwóch jeszcze żywych mężczyzn. Muchy obsiadły gęsto niezliczone rany tych ostatnich. Błagali, by Conan zadał im ciosy miłosierdzia. Cymmerianin wysłuchał ich próśb.

Conan uniósł głowę, by dojrzeć przez korony drzew słońce. Mógł sobie pozwolić na ponad pół dnia wędrówki, nim nadejdzie konieczność zdobycia pożywienia. Przedzierał się przez puszczę wolniej, niż by pragnął, lecz dzięki słońcu stale zmierzał na południe. Im dokładniej przyglądał się Królestwu Kresowemu, tym mniejszą miał ochotę zostać w nim na dłużej.

Do południa Conan dowiedział się, że przemierzana puszcza nie jest ani tak bezgraniczna, ani odludna, jak mu się wydawało. Dwukrotnie trafił na porządnie wydeptane ścieżki, raz zaś minął grupę chat zbyt małą, by obdarzyć ją mianem wioski. Ogródki z warzywami i wędzarnie zaświadczały, czym żywili się mieszkańcy.

Burczenie w brzuchu przypomniało Conanowi, że najwyższa pora na obfity posiłek. Przeważył jednak rozsądek, podpowiadający, że przemykanie się daleko od ludzkich sadyb cicho jak dym na wietrze jest najlepszym sposobem na opuszczenie tej niegościnnej krainy.

Cymmerianin utwierdził się w tym postanowieniu około południa, gdy wyszedł z lasu na skraj zadrzewionej doliny. U jej wylotu, wysoko na grani po lewej stronie, stał zrujnowany zamek. U jego podnóża zaś rozpościerała się opustoszała wioska.

Przed najmniej zniszczoną chatą stała szubienica z długim drągiem, wystarczająca do uśmiercenia naraz pół tuzina ludzi. Wiatr kołysał trzema cienkimi pętlami; tylko dwie zaciskały się na szyjach ofiar. Egzekucja musiała odbyć się już dość dawno, o czym świadczyła roznosząca się wokół woń. Conan skrzywił się na widok kołyszących się ciał. Jeżeli miejscowy władca zdołał doprowadzić do wymierzenia sprawiedliwości jedynie dwóm bandytom, stanowiło to jeszcze jeden dowód wątłości prawa w tej krainie. Cymmerianin nie przejmował się prawem, gdy stawało na drodze pomiędzy nim a łatwym bogactwem, lecz w Królestwie Kresowym najwyraźniej brak było i jednego, i drugiego.

Bez wątpienia ostało się tu jednak paru łuczników, dlatego Conan unikał otwartych przestrzeni po drodze do wylotu doliny, by nie stać się łatwym celem. Łuk nie był jego ulubioną bronią, lecz opanował władanie nim na tyle dobrze, że orientował się, gdzie może się kryć potencjalny strzelec.

Do tej pory Cymmerianin nie natknął się na żadne ślady ludzkiej obecności. Między zboczami płynął strumień, nieomal zasługujący na miano rzeki. Obok niego biegła ścieżka, na której widniały wyraźne ślady kopyt i obutych stóp.

Conan wdrapał się na stok tak szybko, jak gdyby ścieżka zaroiła się od węży. Wróciłby na nią jedynie wówczas, gdyby zmusiło go do tego ukształtowanie terenu, lecz wolał, by raczej inni czynili z siebie łatwy cel. Dawno zdał sobie sprawę, że zapewne nie umrze w łóżku ze starości. Nauczył się również, jak nie zginąć młodo wskutek idiotycznych omyłek.

Po południu dotarł w głąb doliny. Nad niewielkim strumieniem zjadł upolowanego królika i trochę grzybów. Gdy mył ręce, wydało mu się, że słyszy odległe dzwonienie, lecz doszedł do wniosku, że zwiodło go zawodzenie wiatru.

Dotarł w końcu do zębatej grani czerwonawych skał zagradzającej drogę. Przeszkoda wyglądała na niemożliwą do pokonania. Conan z niechęcią zdecydował się na powrót na ścieżkę.

Pokonał mniej więcej połowę odległości do dna doliny, gdy ponownie usłyszał dobiegające zza skalnej ostrogi pobrzękiwanie. Tym razem nie było wątpliwości, że to nie wiatr.

W chwilę później Cymmerianin usłyszał krzyk ptaka - a raczej człowieka naśladującego ptaka, nie na tyle jednak zręcznie, by obyte z leśnymi odgłosami ucho Conana nie wykryło fałszerstwa. Zaraz potem drugi ptasi zew rozległ się spomiędzy drzew.

Miecz Cymmerianina znalazł się natychmiast w jego dłoni, jak gdyby był obdarzony własnym życiem. Barbarzyńca rozejrzał się po gęstych zaroślach i schował pałasz. Do walki wśród gęsto rosnących drzew lepiej nadawał się sztylet. Conan był pewien, że nie uniknie potyczki; mógł się założyć, że przeciwnicy przegrają.

Najpierw jednak chciał zadać im parę pytań. Padłszy na kolana, Cymmerianin zaczął powoli pełznąć w dół stoku. Był w tej chwili równie czujny, jak nad stawem; skradający się w porównaniu z nim kot wydawałby się hałaśliwą niezdarą.

Nim Conan pokonał pięćdziesiąt kroków, usłyszał pobrzękiwanie ponownie. Tym razem rozpoznał wreszcie stukanie podków o kamienie. Wytężając słuch stwierdził dzięki niosącemu się w jego stronę powiewowi, że jeźdźców jest co najmniej kilku. Znajdowali się w dalszym ciągu po drugiej stronie skalnego grzbietu.

Gdyby konie należały do niego, Conan poowijałby im kopyta szmatami do czasu wyjechania z puszczy, w której grasowali rozbójnicy. Na twarzy barbarzyńcy na chwilę pojawił się posępny uśmiech. Cymmerianin miał nadzieję, że po walce parę koni wpadnie w jego ręce.

Prawdopodobnie zbliżający się jeźdźcy mieli takie samo prawo do wierzchowców, jak zaczajony na ich drodze barbarzyńca. Cymmerianin zamierzał doprowadzić do tego, by zwierzęta przeszły z kolei w jego ręce. Był gotów opuścić Królestwo Kresowe pieszo, lecz wolałby uczynić to z zapłatą za co najmniej jednego wierzchowca. Wtedy dotarłby do Nemedii nie jako żebrak, lecz ktoś, komu gotowi byliby zaufać najemni wojownicy.

Nadal cicho jak kot Conan zaczął się skradać w kierunku, z którego rozlegał się stukot kopyt. Ani jeden potrącony kamień, ani jedno trzaśnięcie gałązki nie mogło zdradzić obecności barbarzyńcy niewidocznym jeźdźcom. Gdy Cymmerianin zobaczył ich wreszcie, trzech wyglądało wroga z przodu, jak gdyby nie mógł zaskoczyć ich od tyłu. Towarzyszący im łucznik odwrócony bokiem wtykał strzały grotami w ziemię.

Wszyscy mężczyźni wyglądali, jak gdyby od pół roku nie najedli się do syta ani nie wykąpali. Mieli włosy, wąsy i brody wystarczające do wypchania materaca. Z ich odzienia z trudem dałoby się skompletować jeden ubiór, w którym bez wstydu można by pokazać się na ulicy miasta. Mimo to oczy i broń mężczyzn lśniły. Conan zdał sobie sprawę, że będzie mieć do czynienia z trudnym przeciwnikiem - o ile nieznajomi zdecydują się na walkę z nim.

Łucznik pierwszy dostrzegł Conana. Jego oczy rozszerzyły się na widok górującego nad nim Cymmerianina. Sięgnął spiesznie po broń, lecz nim zdołał wyjąć ją z pętli, dotarł do niego barbarzyńca. Muskularna dłoń zacisnęła się na jesionowym drzewcu. Strzelec spróbował wyszarpnąć swą broń, lecz równie skutecznie mógłby walczyć z trollem. Oczy rozszerzyły się mu jeszcze bardziej.

- Spokojnie, człowieku - powiedział Cymmerianin zniżonym głosem, wyraźniejszym niż szept, lecz nie niosącym się dalej. - Na kogo się zasadziliście?

- Na królewską karawanę - odpowiedział łucznik.

- Którego króla?

Conan nie miał ochoty narażać się niektórym monarchom. Byli wszakże i tacy, którzy już dawno wyznaczyli cenę za jego głowę.

- Władcy Królestwa Kresowego, naturalnie - stwierdził łucznik takim tonem, jak gdyby zwracał się do półgłówka.

Niewiele to mówiło Conanowi, lecz skoro i tak za parę dni miał otrząsnąć kurz Królestwa ze swych stóp, dlaczego by nie zabrać części dóbr z koronnej karawany?

- Ilu was jest i jak jesteście rozstawieni? - zapytał.

Czterech mężczyzn popatrzyło po sobie. Odgłosy zbliżających się jeźdźców zamieniły się w niemal ciągłe pobrzękiwanie, przypominające hałas z kuźni.

- Nie zwrócę się przeciwko wam, jeżeli nie dacie mi powodu - powiedział Cymmerianin. - Nie liczcie jednak na łaskawość, dopóki się nie dowiem, czy możemy zostać przyjaciółmi. - Bandyci w milczeniu spoglądali na Conana. Jeden z nich zaczął się przesuwać w stronę barbarzyńcy, ale spojrzenia towarzysza i Cymmerianina przygwoździły go do miejsca.

Najbardziej krzepko zbudowany bandyta zadecydował za pozostałych.

- Po czterech z obydwóch stron traktu po tej stronie ostrogi - powiedział, wskazując kciukiem skały.

- Nikogo więcej?

- Jeszcze po dwóch z drugiej strony. Skarpa ciągnie się w poprzek doliny, trakt zaś biegnie przez szczerbę w niej. Ludzie z tamtej strony mają popędzić karawanę w kierunku szczeliny. Kupcy będą myśleli, że znajdą się w bezpiecznym miejscu, lecz wtedy natkną się na nas.

Wówczas pozostali rozbójnicy wjechaliby za karawaną w szczelinę. Stłoczeni jeźdźcy straciliby przewagę w walce z pieszymi przeciwnikami. Conan nauczył się tego podczas służby w turańskiej armii, gdy lekkozbrojni piesi często pokonywali jazdę koczowników, jeżeli tylko zdołali doprowadzić do starcia na dogodnym dla nich gruncie.

- Doskonale - odparł Conan. - Gdzie się mam ustawić?

Herszt rozbójników znów wykonał gest kciukiem, tym razem w lewo. Conan odgadł, o co mu chodziło. Na wskazanej pozycji Cymmerianin byłby uwięziony między pozostałymi rozbójnikami i skalną skarpą. Gdyby spróbował zdrady lub ucieczki, zapewne nie wyszedłby żywy.

Tak przynajmniej sądzili rozbójnicy. Conan nie zamierzał bez potrzeby wyprowadzać ich z błędu. Postanowił jednak przekonać ich, że nie należy pochopnie oceniać Cymmerian.

Rozbójnicy rozstawili się w szereg o długości około czterdziestu kroków. Jego koniec niknął z oczu Conana w zaroślach. Ledwie był w stanie dostrzec ich herszta; znaczyło to zapewne, że przywódca bandytów stracił go z pola widzenia. Jedno spojrzenie wystarczyło Cymmerianinowi do znalezienia w zasięgu paru kroków kilku miejsc, w których stałby się całkowicie niewidoczny. Ocenił, że w jednym z nich mógłby nie tylko schować się przed swymi wątpliwymi wspólnikami, lecz również dostrzec, co się dzieje na drodze. Barbarzyńca nie zamierzał wdawać się w niemożliwą do wygrania walkę czy też napadać na kogoś, w kim ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin