Smak wojny.doc

(3973 KB) Pobierz

WITOLD GADOWSK

SMAK WOJNY

rVi Replika


Copyright © Witold Gadowski

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone

Korekta Joanna Pawłowska

Skład i łamanie Dariusz Nowacki

Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz

Wydanie I w tej edycji

ISBN 978-83-7674-742-2

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

tel./faks 061 868 25 37

replika@replika.eu

www.replika.eu


Dziwne jest serce ludzkie: męczy je jednostajność, nużą ci sami ludzie, gdy ich porzuci, zaczyna do nich tęsknić...

Sergiusz Piasecki, Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy


 

 

Rozdział I

P

uste mieszkania są jak płytki oddech, wystarczy go na to, by żyć, i niewiele więcej.

To mieszkanie było puste bardziej niż inne. Nikt nie otwierał w nim okien ani nie przesuwał ubogich sprzętów. Kurz wielo­miesięczną warstwą pokrył parapet, poplamiony parkiet, a na­wet dwa nieumyte talerze leżące w zlewie.

Mieszkania, w których od dawna nikt nie oddychał, stają się obce dla każdego, kto przekroczy ich próg.

To mieszkanie wyglądało tak, jakby właściciel pozostawił je na pastwę losu. Jakby nagle zniknął albo w pewnym momencie te ciasne pomieszczenia przestały go interesować. Było tak pu­ste, że nawet nie zalęgły się w nim insekty.

Było puste i suche - kaloryfery wciąż grzały w nim jak wściekłe. Tylko ciężkie od kurzu powietrze i głuche pomruki miasta, tłumione nieco przez brudne szyby, sprawiały, że odbi­jały się w nim blade oznaki życia.

Żelazne łóżko, przypominające te, które zwykle można zna­leźć w powiatowych szpitalach, niepasujące do siebie sztućce w kredensie i dawno niemalowane ściany.

To mieszkanie wyglądało tak, jakby kiedyś mieszkał w nim samotny mężczyzna.

Ktoś nie mógł, albo nie chciał, już tu mieszkać, a może tego kogoś już nie było?

 

 

9


Drrrryńńń dryń dryń - coś sprawiało mu ból, niepokoiło, czuł, jak obcy dźwięk wdziera się w jego mózg.

Naraz rozmyły się kontury oświetlonego słońcem budynku, zniknęły zbudowane ze stali i szkła ściany. Budynek stał na­przeciw niego. Dostrzegał go z wysokiego dachu, skąd napawał się widokiem rozedrganej panoramy wielkiego miasta.

Stał na dachu i z lubością wystawiał twarz na smagnięcia ciepłego wiatru.

Aż tu nagle ten podstępny, nieprzewidziany jazgot...

Brenner z trudem uniósł powieki i uderzeniem dłoni uciszył wyjący budzik. Nakrył się kołdrą. Skulił się przy tym tak, aby uniknąć światła, które przez brudne okno wdzierało się do jego pokoju.

Uwielbiał zwijać się w kłębek i leżeć z kolanami podciągnię­tymi pod brodę. Napełniało go wtedy poczucie spokoju. Czuł, że zwinięty potrafi odgrodzić się od wszystkich problemów.

Naraz z przedpokoju dobiegł go dźwięk domofonu.

Zrezygnowany wyskoczył spod kołdry i kilkoma susami do­padł do skrzeczącego głośnika.

- Andrzej, czekam pod twoim blokiem. Jesteś gotowy? -zniecierpliwiony głos Witka przywrócił go do rzeczywistości.

Spojrzał na stół, na którym stał niewielki, odrapany budzik, i zrozumiał, że najzwyczajniej w świecie zaspał. Piąta trzydzie­ści - o tej porze mieli razem z Witkiem wyjechać do Nowego Targu.

Pospiesznie odszukał bieliznę i niedbale obandażował ko­lana. Robił tak już od kilku tygodni, czując, jak kolejne skoki coraz mocniej naruszają mu stawy. Właściwie już dawno powi­nien był odwiedzić porządnego lekarza.

Szybko włożył luźne, sportowe spodnie i ciepłą polarową kurtkę. W biegu złapał wysokościomierz i ulubioną skórzaną pilotkę, wyłuskał z niej okulary, zamknął drzwi i wciskając stopy w czarne adidasy, pognał schodami w dół. Przeskakiwał po kilka stopni naraz.

10


Witek czekał na niego przy swoim samochodzie. Niebieski fiat tempra był jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadał. Przy­jaciel Brennera palił papierosa. Kiedy zobaczył, że z odrapanej klatki schodowej wyłoniła się szczupła postać w pilotce, teatral­nym gestem stuknął palcem w zegarek.

-              Co, zapomniałeś o naszej randce? Dziesięć minut po cza­sie. Już mnie nie kochasz? - warknął modulowanym głosem,
naśladując sposób mówienia Bogusława Lindy.

Patrząc na jego minę, Andrzej nie mógł powstrzymać uśmie­chu. Poza filmowego twardziela zbyt jaskrawo kontrastowała z pogodną, okrągłą twarzą. Zwalista sylwetka przyjaciela wzbu­dzała sympatię i zaufanie. Brenner często miał ochotę klepnąć go w wiecznie trzęsące się od rechotania brzuszysko.

Wielki jak drwal, prawie dwumetrowy Witek na pewno w ni­czym nie przypominał neurotycznego Franza Maurera z filmu Psy. Brenner wiedział jednak, że ta chodząca pogodność i gargantuiczny sposób bycia to tylko pozory, które często okazy­wały się niebezpieczną pułapką. Flegmatyczny i dobroduszny z natury Witek w sytuacji zagrożenia przemieniał się w niesły­chanie szybką i sprawną maszynę do walki. Jego sto pięćdzie­siąt kilogramów żywej wagi potrafiło poruszać się z dynamiką i zwinnością wprawnego zapaśnika.

-            Czołem, niedźwiadku.  - Rozbawiony Andrzej  klepnął
wielkoluda w zarośnięty policzek. - Zerwałeś mnie z łóżka, to
teraz za karę będziesz całą drogę prowadził - mruknął, udając
głos rozkapryszonej panienki.

-            Jak wreszcie nauczysz się powozić czymś, co ma więcej
niż dwa koła, to chyba umrę z rozpaczy. - Wielkolud westchnął
i wtłoczył swoje cielsko na przednie siedzenie fiata.

Samochód ostrzegawczo zakołysał się i jęknął.

-            No to batem go, panie woźnico, i w drogę! - fuknął Brenner.

-            Jakoś marnie dziś wyglądasz, drobinko. - Witek zmarsz­czył brwi, położył wielkie łapska na kierownicy i sprawnie ma­newrując pomiędzy wiosennymi kałużami, wyjechał na drogę.

11


Pół godziny później pędzili już zakopianką w stronę No­wego Targu. Na trasie panował jeszcze względny spokój. Dzięki wczesnej porze wyjazdu mieli szansę dotrzeć na miejsce przed siódmą rano.

Na nowotarskim lotnisku umówili się na spotkanie z An­drzejem Palenikiem, szefem „Fabryki Spadochroniarzy".

To był dzień skoków. Plan lotów przewidywał delikatny rozruch o ósmej rano, potem filiżankę kawy i od dziesiątej pierwsze wyloty. Andrzej i Witek mieli zamiar wykonać trzy skoki.

Planowali poćwiczyć loty w parze, co przy różnicy wagi, jaka dzieliła obu przyjaciół - Brenner, nawet gdy intensywnie ćwiczył, nigdy nie przekraczał wagi osiemdziesięciu kilogra­mów - wcale nie było łatwe.

Dotychczasowe próby kończyły się zwykle tym, że Brenner jak odważnik pikował w dół, ściągany przez - zachowujące nawet najbardziej klasyczną pozycję „deski" - sto pięćdziesiąt kilogramów przyjaciela.

Długo wymyślali technikę chwytów i lotu, tak aby sprawić, że będą mogli razem swobodnie spadać. Obaj wierzyli w te same magiczne reguły, więc nie ogolili się przed wyjazdem do Nowego Targu.

Witek co chwila rzucał na Brennera badawcze spojrzenie. Od jakiegoś czasu martwił się o przyjaciela - ten stał się me­lancholijny, nieobecny, a bruzdy pod oczami były wyraźniejsze niż zwykle.

Silnik samochodu mruczał miarowo. Brenner szybko zapadł w drzemkę. Kiedy Witek odrywał wzrok od drogi i spoglądał na jego prawie czterdziestoletnią twarz, widział, jak ten marsz­czy brwi i nerwowo porusza głową. Wyglądało na to, że spiera się z kimś we śnie. Kilka razy się budził. Nie żartował jednak z ocierającego się prawie o kierownicę brzuszyska, nie próbo­wał nawet, jak zwykle, wmotać Witka w kolejną, wymyśloną przez siebie, historię romansową.

12


- No a ta... - tu padało zwykle imię kolejnej dziewczyny, na którą aktualnie zwrócona była uwaga kompana. - Ostatnio tylko o tobie mówi - kusił i nieodmiennie wciągał Witka w krąg ser­cowych wynurzeń.

Czynił tak wiele razy i zawsze udawało mu się wprowadzić go w stan duchowej nieważkości. Twarz mu kraśniała i zasy­pywał Brennera dziesiątkami pytań, dotyczących okoliczności, w jakich miały paść przychylne dla niego słowa.

Wyglądało na to, że pomimo wielokrotnych wpadek Witek wciąż z łatwością dawał się przenosić w krainę własnych ma­rzeń o kobietach i prawdziwej miłości. Skłonność do bujania w obłokach i słodkiego rozmyślania o prawdziwym, platonicznym uczuciu, której ulegał Witek, stała się nawet tematem wielu środowiskowych anegdot.

Tym razem Brenner nie miał jednak najmniejszej ochoty na przekomarzania.

Półtorej godziny jazdy do Nowego Targu minęło im więc w ciszy. Wewnątrz samochodu słychać było jedynie urywane chrapnięcia i świszczenie drzemiącego Brennera. Jego od­dech budził podejrzenie o rozwijające się schorzenia o pod­łożu astmatycznym. Ciężki, często chrapliwy odgłos spra­wiał wrażenie, jakby oddychanie było nieustanną, ciężką walką.

Przypadłość ta miała jednak prozaiczną przyczynę. Była wynikiem kilku bijatyk, po których Brennerowi po­został wielokrotnie złamany nos. Nie był to jednak płaski, bokserski nochal. Zachował swój wyrazisty, lekko garbaty kontur - prawdziwe spustoszenie kryło się jednak pod nie­winnie wyglądającą powłoką. Nastąpiło tam skomplikowane pokręcenie korytarzy, którymi z trudem przeciskało się powietrze.

Dawno powinien to zoperować, ale kto by mu kazał iść do le­karza - pomyślał Witek i skierował samochód w stronę murawy okalającej nowotarskie lotnisko.

13


 


     


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin