Clarke Arthur C. - Fontanny raju.rtf

(1146 KB) Pobierz
THE FOUNTAINS OF PARADISE

Arthur C. Clarke

FONTANNY RAJU

 

 

Przełożył:

Radosław Kot

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Fountains Of Paradise

Data wydania oryginalnego: 1979

Data Wydania polskiego: 1996

LESLIE EKANAYAKE

(l3 lipca 1947 - 4 lipca 1977)

Jego to wciąż żywej pamięci poświęcam tę książkę.

Był prawdziwym przyjacielem, łączącym w jednej osobie lojalność,

inteligencję i zdolność do współczucia.

Wraz z Twym odejściem zbladła radość niejednego żywota.

 

NIRVANA PRÃPTO BHŨYÃT

Polityka i religia już się przeżyły,

oto nadszedł czas na naukę i rozwój ducha.

 

Sri Jawaharlal Nehru podczas przemówienia

wygłoszonego na spotkaniu Cejlońskiego Stowarzyszenia Rozwoju Nauk w Colombo

15 października 1962 roku

Słowo wstępne

 

Z Raju do Taprobane jest czterdzieści mil; stamtąd usłyszeć już można Fontanny Raju.

Przekaz słowny

spisany przez ojca Marignolliego (A.D. 1335)

 

 

Kraina nazwana przeze mnie Taprobane w zasadzie nie istnieje, jednak na dziewięćdziesiąt procent można identyfikować ją z wyspą Cejlon (obecnie Sri Lanka). Wprawdzie dopiero w Posłowiu wyjaśniam szczegóły tyczące lokalizacji, osób i zdarzeń, jednak Czytelnik nie zbłądzi uznając z góry, że mimo fantastyczności akcji nie odbiegam wiele od rzeczywistości. Nazwa „Taprobane” wymawiana jest zwykle z angielska (czyli jej ostatnia sylaba rymuje się wówczas ze słowem „plain”), jednak właściwa wymowa brzmi „Tap-ROB-ani”, o czym Milton, rzecz jasna, dobrze wiedział:

 

Od Indii, złotych półwyspów i przystani,

po najdalszą spośród wysp, Taprobane...

(Raj Odzyskany, Księga IV)

 

część pierwsza

Pałac

l

Kalidasa

 

 

Z każdym rokiem korona dążyła mu coraz bardziej. Gdy czcigodny Bodhidharma Mahanayake Thero nałożył ją po raz pierwszy na skronie, zdumiony był lekkością tego symbolu godności. Jak niechętnie go wówczas przyjmował! Teraz, po dwudziestu latach, król Kalidasa korzystał z każdej stwarzanej przez dworską etykietę okazji, by odkładać na bok wysadzaną klejnotami złotą obręcz.

Okazji tych miał zresztą całkiem sporo. Z rzadka tylko zdarzało się, że jakiś wysłannik czy petent prosił o posłuchanie. Mało kto docierał na smagany wiatrami wierzchołek, gdzie wzniesiono skalną fortecę; większość podróżników zdążających do Yakkagali cofała się w ostatniej chwili, tuż przed stromym podejściem przez paszczę zastygłego w gotowości do skoku kamiennego lwa. Stary król mógłby równie dobrze nigdy nie zasiadać na swym podniebnym tronie. Któregoś dnia będzie zresztą zbyt słaby, by wdrapać się do własnego pałacu, oczywiście o ile liczni wrogowie dadzą mu poznać trudy starczego zniedołężnienia.

Owi wrogowie zbierali już siły. Król spojrzał na północ, skąd miała nadciągnąć armia jego przyrodniego brata pragnącego objąć skąpany w świeżej krwi tron Taprobane. Zagrożenie było wciąż odległe, oddzielone smaganym monsunowymi deszczami morzem, jednak istniało. Król z zadowoleniem przyjął do wiadomości, że zarówno szpiegowie, którym ufał, jak i astrologowie, nie zawsze godni wiary, w tym wypadku doszli do identycznych wniosków.

Malgara czekał prawie dwadzieścia lat, snując plany i zabiegając o wsparcie obcych królów. Tuż obok jednak czaił się wróg jeszcze cierpliwszy i skłonny do sięgania po znacznie subtelniejsze metody walki. Idealny w proporcjach wierzchołek Sri Kandy, Świętej Góry, rysował się dzisiaj wyjątkowo wyraziście na tle południowego nieba. Zdawał się ciemnieć bardzo blisko, na wyciągniecie ręki, majestatycznie panując nad centralną równiną. Od zarania dziejów sylwetka Świętej Góry napełniała lękiem serca wszystkich, którym dane było ją ujrzeć. Kalidasa ani na chwilę nie potrafił zapomnieć o jej przytłaczającym ogromie i o władzy, której była symbolem.

Mahanayake Thero nie posiadał armii, trąbiących rozgłośnie słoni z brązowymi nakładkami na kły, zdolnych zaszarżować w bitwie. Pierwszy Kapłan był tylko starcem odzianym w pomarańczową szatę, a całym jego majątkiem była miseczka żebracza i liść palmowy chroniący od słońca. Kiedy pomniejsi mnichowie i akolici gromadzili się kręgiem wokół niego i zawodzili święte pieśni, on siadał w milczeniu, krzyżując nogi... A jednak miał dość mocy, by wtrącać się w sprawy królów. Bardzo dziwne...

Powietrze było tego dnia tak czyste, że dawało się dostrzec nawet świątynię, maleńką z tej odlegości, biały grot strzały wyrastający na wierzchołku Sri Kandy. Budowla w ogóle nie wyglądała na dzieło człowieka i kojarzyła się królowi z naprawdę potężnymi górami, które widział w młodości, kiedy to jako na poły gość, a na poły zakładnik przebywał na dworze Mahindy Wielkiego. Na wierzchołkach tamtych gór spoczywała biała krystaliczna substancja, nie mająca nawet swej nazwy w językach używanych na Taprobane. Hindusi twierdzili, że to magicznie przemieniona woda, jednak Kalidasa śmiał się zawsze z takich przesądów.

Lśniąca niczym kość słoniowa świątynia odległa była ledwie o trzy dni marszu, najpierw królewską drogą przez puszczę i pola ryżowe, potem krętymi schodami, których pokonanie pochłaniało aż dwie trzecie czasu podróży. Król wiedział, że zapewne nigdy już nie wdrapie się na sam szczyt, bowiem u krańca tej drogi czekał jedyny nieprzyjaciel, którego Kalidasa bał się naprawdę, a którego pokonać nie potrafił. Czasem z zawiścią spoglądał na szereg pochodni niesionych przez pielgrzymów, powoli sunących po stoku góry. Najnędzniejszy żebrak mógł ujrzeć świt na świętym wierzchołku i uzyskać błogosławieństwo bogów, a władcy całej tej krainy nie dane było dostąpić podobnego zaszczytu.

Pozostawało mu wszakże to i owo na pocieszenie. Tuż obok rozciągały się otoczone fosami i wałami obronnymi baseny i fontanny Ogrodów Rozkoszy. Jeśli tylko czas pozwalał, król odwiedzał miejsca, gdzie zgromadzono największe bogactwa jego krainy. Gdy i to go męczyło, były jeszcze dziewczyny, zwane kamiennymi, chociaż w rzeczywistości nad wyraz cielesne. Jednak władca wzywał je coraz rzadziej. No i były jeszcze dwie setki nieśmiertelnych, z którymi Kalidasa często dzielił się myślami, nikomu więcej nie mogąc zaufać.

Błyskawica przecięła niebo na zachodzie, przetoczył się łoskot gromu. Kalidasa odwrócił oczy od ponurego ogromu góry i spojrzał z nadzieją, że może ten piorun zwiastuje deszcz. Monsun opóźniał się w tym roku, sztuczne jeziora ożywiające system nawadniający wyspy wyschły już niemal do cna. O tej porze największe z nich powinno lśnić już gładkim lustrem wody. Król wiedział, że ten najrozleglejszy zbiornik poddani nazywają wciąż od imienia jego ojca, Paravany Samudry, Morzem Paravany. Praca nad nim trwała przez życie kilku pokoleń, a ukończono ją ledwo trzydzieści lat temu. W owym szczęśliwym dniu, kiedy po raz pierwszy otwarto przepusty, młody książę Kalidasa prężył się dumnie u boku swego ojca. Życiodajna woda popłynęła przez spragniony kraj. W całym królestwie nie można było znaleźć widoku piękniejszego, niż odbicie wież i gmachów Ranapury w tafli zwierciadła wód uczynionego ludzką ręką. Ranapura, Złote Miasto, pradawna stolica, którą król porzucił, by zrealizować swe marzenia...

Kolejny grzmot przetoczył się po niebie, jednak Kalidasa wiedział już, że deszczu z tego nie będzie. Powietrze nad wierzchołkiem Skały Demona trwało w bezruchu, nie czuło się tego charakterystycznego, raptownego podmuchu poprzedzającego nadejście monsunu. Nim deszcz nadejdzie, głód zajrzy w oczy ludowi, przysparzając władcy dodatkowych trosk.

- Wasza Wysokość - rozległ się spokojny głos dworzanina, cierpliwego Adigara. - Wysłannicy zaraz wyjeżdżają. Pragną się jeszcze pożegnać. Ach tak, tych dwóch ambasadorów o bladych obliczach, którzy przybyli zza zachodniego oceanu! Szkoda, że odchodzą, bo przywieźli wiele nowin na obrzydłą już królowi wyspę. Opowiadali niejedno o cudach dalekiego świata, jednak sami przyznawali, że żaden nie mógł się równać z podniebną fortecą i pałacem.

Kalidasa odwrócił się od zwieńczonej bielą Świętej Góry i łaciatej szachownicy zalanych słonecznym blaskiem pól. Po granitowych stopniach ruszył do sali audiencyjnej. Za nim szambelan z pomocnikami dźwigali skarby z kości słoniowej i drogocennych kamieni, dary dla wysokich i dumnych mężczyzn, którzy przyszli złożyć uszanowanie i pożegnać gospodarza. Już niebawem opuszczą Taprobane i popłyną za morze, do miasta młodszego o całe wieki od Ranapury. Dary wezmą ze sobą, by przekazać je swojemu władcy. Możliwe, że widok tych cudów chociaż na chwilę rozjaśni ponure myśli cesarza Hadriana.

Pobłyskując jasnopomarańczową szatą na tle białego muru, Mahanayake Thero podszedł powoli do jego północnej krawędzi. Daleko w dole ciągnęła się po horyzont pstrokata szachownica pól ryżowych obrysowanych ciemnymi liniami kanałów nawadniających, lśniło błękitem jezioro, Morze Paravany, za nim zaś widniały ogromne nawet z tej odległości budowle Ranapury. Od trzydziestu lat mnich wciąż podziwiał wiecznie zmienną panoramę, wiedział jednak, że nigdy nie uchwyci, nie zapamięta wszystkich szczegółów tego krajobrazu. Jego kolory i faktura zmieniały się wraz z porami roku, ba, z każdą przepływającą chmurą. Ja także kiedyś odpłynę jak chmura, pomyślał Bodhidharma, i nawet wtedy ujrzę coś nowego...

Jedno tylko mąciło doskonały w proporcjach krajobraz: szary głaz Skały Demona sterczącej niby intruz z równiny. Zgodnie z legendą skała ta miała zostać przyniesiona tu przez małpiego boga, Hanumana, z Himalajów. Bóg porwał wówczas porośnięty ziołami wierzchołek niewysokiej góry i poniósł całość, nie chcąc zwlekać z lekami dla swych rannych towarzyszy. Miało się to dziać zaraz po zakończeniu bitew Ramayany.

Z tej odległości trudno było, rzecz jasna, odróżnić jakiekolwiek szczegóły siedziby Kalidasy prócz linii fosy i wałów otaczających Ogrody Rozkoszy. Jednak Skała Demona wywierała na każdym widzu wrażenie na tyle silne, że trudno było zapomnieć jej widok. Mahanayake Thero wciąż miał przed oczami widziane niegdyś łapy lwa wystające ze skalnej ściany sporo poniżej blanków. Tam w górze przechadzał się przeklęty król. Niegdyś, a może i dzisiaj...

Grom runął nagle i zdało się, że huk wstrząsnął samymi podstawami góry. Grzmot przemknął przez niebo i zginął gdzieś na wschodzie, a jego echo długo jeszcze błąkało się między horyzontami. Ten odgłos nie zapowiadał deszczu i nikt nie dałby się już na to nabrać. Zgodnie z decyzją Urzędu Kontroli Monsunów, opady miały nadejść dopiero za trzy tygodnie, a Urząd nie mylił się nigdy o więcej niż dwadzieścia cztery godziny. Gdy huk ucichł wreszcie, Mahanayake odwrócił się do swego towarzysza.

- I to by było na tyle, jeśli chodzi o drogę lądowania - rzekł, okazując o wiele więcej wzburzenia niż przystoi przedstawicielowi Dharmy. - Jak odczyty?

Młodszy mnich powiedział kilka słów do naręcznego mikrofonu i poczekał na odpowiedź.

- Szczyt sto dwadzieścia. Pięć decybeli więcej, niż przy poprzednim zapisie.

- Wysłać zwykły protest do Centrum Kennedy’ego lub Centrum Gagarina, które tam jest za to odpowiedzialne. Albo do obu. Chociaż to i tak nic nie da.

Spojrzał na rozpraszającą się z wolna białą smugę kondensacyjną przecinającą niebo na dwoje. Bodhidharma Mahanayake Thero, osiemdziesiąty piąty tego imienia, pomyślał nagle o czymś, co powinno być obce mnichowi. Kalidasa z pewnością znalazłby jakiś sposób na tych fachowców od kosmosu, którzy myśleli tylko o tym, ile dolarów kosztuje wysłanie kilograma masy na orbitę... Może by ich wbił na pal, może rzucił na pastwę obutych w metalowe łapcie słoni, może skąpał we wrzącym oleju...

Ale cóż, wiadomo, że dwa tysiące lat temu życie było o wiele łatwiejsze.

2

Inżynier

 

 

Przyjaciele, których liczba topniała z każdym rokiem, zwali go Johan. Reszta świata znała go pod imieniem Raja, jednak świat z rzadka sobie o nim przypominał. Całe zaś jego miano zawierało w sobie ślady pięciuset lat historii: Johan Oliver de Alwis Sri Rajasinghe.

Był czas, że odwiedzający Skałę turyści szukali go z kamerami i magnetofonami, jednak obecne pokolenia nie poznawały już jego oblicza, niegdyś najpopularniejszej twarzy w Układzie Słonecznym. Nie żałował, że dni chwały już minęły, bowiem zaznał wdzięczności ze strony całego rodzaju ludzkiego. Czas przyniósł jednak również rozważania nad popełnionymi błędami i żal za tymi, którzy zginęli za sprawą zwykłego braku cierpliwości i nieumiejętności przewidywania. Oczywiście teraz, z perspektywy lat, wszystko zdawało się łatwe. Teraz wiedział, jak można było zażegnać kryzys auklandzki czy przekonać niechętnych do porozumienia sygnatariuszy paktu szykowanego w Samarkandzie. Obwinianie siebie za niegdysiejsze błędy niczemu nie służyło, było wręcz głupotą, jednak czasem sumienie dokuczało mu bardziej niż stara rana, którą odniósł, gdy postrzelono go w Patagonii.

Nikt nie wierzył, że wytrzyma długo na emeryturze.

- Wrócisz za pół roku - powiedział mu Prezydent Świata, Chu. - Władza jest jak narkotyk.

- Nie dla mnie - odparł wówczas szczerze. Władza bowiem sama weszła mu w ręce, nigdy się o nią nie starał. Zawsze też dysponował tylko ograniczoną władzą, doradczą raczej niż wykonawczą. Był asystentem do spraw specjalnych (w randze ambasadora), a polem jego działania była polityka. Za to co robił, odpowiadał bezpośrednio przed Prezydentem i Radą, która nigdy nie liczyła więcej niż dziesięciu członków; no, jedenastu, jeśli doliczyć Arystotelesa (jego domowy komputer miał wciąż swobodny dostęp do banków pamięci i procesorów Arystotelesa i kilka razy do roku zdarzało im się uciąć małą pogawędkę). Jednak przez cały czas Rada niezmiennie przyjmowała jego rady i świat darzył go wielkim zaufaniem i wdzięcznością. Lwia część tych odczuć należała się w rzeczywistości nie jemu, ale bezimiennej i nie zaszczycanej pochwałami armii urzędników Komitetu Pokoju.

Tak zatem, jako Ambasador Świata, Rajasinghe zdobywał popularność przemierzając Ziemię od jednego do drugiego zapalnego miejsca, tutaj wzmacniając czyjeś ego, gdzie indziej oddalając groźbę kryzysu, z niedościgłą wprawą manipulując kategoriami prawdy. Nigdy, rzecz jasna, nie skalał się kłamstwem, to mogłoby mieć fatalne skutki. Bez niezawodnej pamięci Arystotelesa nigdy nie zdołałby powiązać wątków tych wszystkich spraw, z którymi przyszło mu się zmierzyć, aby ludzkość mogła żyć w pokoju. W końcu rozgrywka sama w sobie zaczęła sprawiać mu satysfakcję i to był znak, że pora się wycofać.

Rzecz miała miejsce dwadzieścia lat temu i nigdy nie zdarzyło się, by pożałował owej decyzji. Ci, którzy przewidywali, że nuda pokona tego, kto oparł się pokusom władzy, albo go nie znali, albo nie rozumieli kultury otaczającej Johana od dzieciństwa. Wrócił między pola i lasy młodości i zamieszkał o kilometr od wielkiej ponurej skały, obecnej we wszystkich wspomnieniach ze szczenięcych lat. Sama willa została wzniesiona wewnątrz niegdysiejszej szerokiej fosy otaczającej dawniej Ogrody Rozkoszy, a zbudowane przez architekta króla Kalidasy fontanny tryskały teraz na podwórku domu Johana, znów szemrały po dwóch tysiącach lat milczenia. Woda dopływała niezmiennie oryginalnymi, kamiennymi akweduktami, wszystko pozostało takie samo i tylko cysterny na szczycie skały napełniały się obecnie dzięki pracy pomp elektrycznych, a nie mozołowi spoconych niewolników. Zdobycie tego przesiąkniętego historią spłachetka ziemi pod emerycką siedzibę sprawiło Johanowi więcej satysfakcji, niż cala dotychczasowa kariera; oto spełniło się marzenie uznawane dotąd za nieziszczalne. Aby dopiąć swego, musiał sięgnąć po cały kunszt wprawnego dyplomaty i po cichu zaszantażować nawet Ministerstwo Archeologii. Później pojawiło się wprawdzie kilka interpelacji w parlamencie, ale wszyscy zbyli je milczeniem.

Odizolował się od świata poszerzając fosę. Tylko najbardziej zdeterminowani turyści i studenci gotowi byli pokonać taką przeszkodę. Przed wścibskimi spojrzeniami chroniła go zwarta ściana zmutowanych drzew ashoka, przez cały rok okrytych kwiatami. Na drzewach tych przemieszkiwało także kilka rodzin małp, stworzeń zabawnych, jednak skłonnych co jakiś czas urządzać najazdy na dom i przywłaszczać sobie całe mienie ruchome, które wzbudziło ich zainteresowanie. Ostatecznie doszło do kilku kampanii międzygatunkowych z użyciem petard i odtwarzanych z taśmy krzyków ostrzegających o zagrożeniu, co okazało się bardziej stresujące dla ludzi niż dla małpiatek, które zresztą rychło wracały. Bestie już dawno nauczyły się, że tak naprawdę nikt nie czyni im tu krzywdy.

Niebo nad Taprobane rozjaśniał właśnie jeden z najwspanialszych w dziejach zachodów słońca, gdy niewielki elektryczny trójkołowiec podjechał cicho między drzewami i przystanął obok granitowych kolumn portyku (prawdziwy genueński Chola z późnego okresu Ranapury, i tym samym kompletny anachronizm w takim otoczeniu, wszelako jedynie profesor Sarath zauważył to niegdyś i skomentował głośno; oczywiście nie miało to żadnego wpływu na gust gospodarza).

Doświadczywszy wielu gorzkich pomyłek, Rajasinghe przywykł nie oceniać nigdy nikogo na podstawie pierwszego wrażenia, wiedział jednak, że nie należy również takich wrażeń ignorować. Oczekiwał poniekąd, że Vannevar Morgan będzie w jakiś sposób przypominał wyglądem swe monumentalne dzieła, jednak inżynier okazał się wzrostu mniej niż średniego, wręcz wątły. Niemniej smukła sylwetka emanowała siłą, a okolona kruczoczarnymi włosami twarz należała z pozoru do osoby o wiele młodszej niż pięćdziesięciojednoletni mężczyzna. Przechowywane w pamięci Arystotelesa nagranie było mylące: ten człowiek winien zostać skłonnym do romantycznych uniesień poetą lub pianistą, albo aktorem zdolnym jednym gestem hipnotyzować tłumy widzów. Rajasinghe znał ten rodzaj władzy, nie raz stawiał mu czoło w karierze dyplomaty i oto przyszło mu się zmierzyć z kimś takim ponownie. Nie wolno nie doceniać ludzi niewielkich wzrostem, ostrzegł się w myślach, tacy jak oni zdolni są ruszyć z posad bryłę świata.

Wraz z tąmyślą pojawił się cień niepokoju. Niemal co tydzień zdarzało się, że zaglądali tu dawni przyjaciele lub niegdysiejsi adwersarze, by podzielić się najnowszymi ploteczkami, poradzić się, powspominać przeszłość. Gospodarz mile witał takich gości, bowiem dodawali kolorytu jego obecnemu życiu, jednak zawsze potrafił precyzyjnie określić zakamuflowany cel podobnej wizyty i przyjęty sposób maskowania. Wszelako wedle najlepszej wiedzy Rajasingha Morgan był kimś odmiennym. Nigdy dotąd się nie spotkali, nie zamienili ani słowa, nie łączyły ich żadne wspólne zainteresowania (prócz tych zwyczajnych, charakterystycznych dla mężczyzn w pewnym wieku), Johan ledwo pamiętał jak brzmi imię gościa. Tym niezwyklejsza wydawała się prośba inżyniera, by fakt ich spotkania utrzymać w tajemnicy.

Rajasinghe był niechętny takiej zabawie w sekrety. Dość miał wszelkich tajności, nie pragnął ich, tocząc spokojne i dobrze zorganizowane życie emeryta. Raz na zawsze skończył z wszystkimi wymogami bezpieczeństwa i tajnymi służbami. Dziesięć lat temu, a może jeszcze wcześniej, sam odprawił swoją ochronę. Jednak najbardziej niepokoiła go nie tyle prośba o dyskrecję, ale kompletna niewiedza, czemu właściwie ma służyć owa wizyta. Naczelny inżynier (do spraw budownictwa lądowego) Terran Construction Corporation nie zwykł raczej przemierzać paru tysięcy kilometrów po to jedynie, by poprosić o autograf czy złożyć wyrazy szacunku, jak zdarzało się to turystom. Musiał mieć konkretny cel, nader istotny i ważki zapewne. Jaki wszakże, tego Rajasinghe nie potrafił sobie wyobrazić.

Nawet w czasach aktywnej działalności Johanowi Rajasinghe nie zdarzyło się nigdy zetknąć z TCC, z żadną z trzech jej agend: Budownictwa Lądowego, Działalności Podmorskiej i Konstrukcji Kosmicznych. Chociaż każda była nad wyraz potężną instytucją, nie przysparzały zmartwień wyspecjalizowanym agendom Światowej Federacji. Chyba że zdarzała się jakaś obfitująca w poważne konsekwencje katastrofa budowlana lub obrońcy środowiska czy innych wartości, na przykład historycznych, podnosili krzyk przeciwko jakiejś inwestycji, wyciągając przy tej okazji TCC z cienia. Ostatnia z takich konfrontacji dotyczyła rurociągu antarktycznego, prawdziwego cudu inżynierii dwudziestego pierwszego wieku, przesyłającego na cały świat uwodniony węgiel z bogatych złóż polarnych. Popadając w ekologiczny zapał, TCC zaproponowało rozebranie ostatniej sekcji rurociągu i przekazanie krainy z powrotem we władanie pingwinom. Przerażeni perspektywą takiego aktu wandalizmu, archeolodzy przemysłu natychmiast podnieśli wrzask. Zaprotestowali też ekolodzy-naturaliści dowodząc, że pingwiny już dawno ukochały nieczynny i opuszczony rurociąg. Urządziły sobie tam wspaniałe siedziby o standardzie przewyższającym wszystko, co poznał dotąd ród pingwini, i mnożyły się dzięki temu tak efektywnie, że orki ledwie dawały sobie radę z ograniczaniem ich populacji. Ostatecznie TCC poddało się bez walki.

Rajasinghe nie miał pojęcia, czy Morgan był w jakikolwiek sposób zaangażowany w tę drugorzędną debatę. Zresztą to nieważne, skoro imię jego kojarzono z największym triumfem TCC...

Ochrzczono to arcydzieło Mostem Mostów i zapewne trafnie wybrano tę nazwę. Razem z połową mieszkańców świata Rajasinghe przyglądał się wówczas, jak ostatnia sekcja mostu uniosła się lekko w przestworza podczepiona pod brzuchem Grafa Zeppelina, sterowca, który sam w sobie był jeszcze jednym z cudów epoki. Na tę okazję usunięto całe luksusowe wyposażenie ogromnego statku powietrznego, opróżniono słynny basen pływacki, a reaktory dodatkowo podgrzały powietrze w zbiornikach wypornościowych. Po raz pierwszy zdarzyło się, że upiorny ciężar ponad trzech tysięcy ton został dźwignięty na wysokość trzech kilometrów i wszystko (bez wątpienia ku pewnemu zawodowi milionów widzów) poszło jak z płatka.

Odtąd żaden statek mijający Słupy Herkulesa nie przepływał pod mostem bez oddania honorów tej największej budowli stworzonej ręką człowieka. Bliźniacze wieże wznoszące się na granicy wód Morza Śródziemnego i Atlantyku były najwyższymi konstrukcjami świata, a pomiędzy nimi rozciągał się misterny łuk Mostu Gibraltarskiego - piętnaście kilometrów zawieszonej jakby w powietrzu jezdni. Spojrzenie w twarz człowieka, który to zaprojektował, można było spokojnie uznać za przywilej. Nawet jeśli człowiek ten spóźnił się o godzinę.

- Proszę przyjąć moje przeprosiny, panie ambasadorze - powiedział Morgan, schodząc z trójkołowca. - Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałem panu żadnych planów moim spóźnieniem.

- W żadnym razie, jestem panem mojego czasu. Mam nadzieję, że zdążył pan już coś przekąsić?

- Tak. Jakby w nagrodę za odwołanie spotkania w Rzymie uraczono mnie wspaniałym lunchem.

- Zapewne był on o wiele lepszy niż to, co mógłby pan dostać w hotelu Yakkagala. Zarezerwowałem tam dla pana nocleg. To ledwie kilometr stąd. Obawiam się, że będziemy musieli odłożyć naszą rozmowę do jutrzejszego śniadania.

Morgan nie zdołał ukryć rozczarowania, ale ostatecznie wzruszył ramionami z rezygnacją.

- Cóż, mam wiele pracy, ale rozumiem, że hotel dysponuje standardowym wyposażeniem, a przynajmniej funkcjonującym w sieci terminalem.

Rajasinghe roześmiał się.

- Nie sądzę, by mieli tam cokolwiek więcej ponad wynalazek telefonu. Jednak chciałbym panu coś zaproponować. Za pół godziny wybieram się z grupką przyjaciół na szczyt skały, by podziwiać przedstawienie typu son-et-lumiere. Panu też jestem skłonny je polecić. Proszę się z nami zabrać.

Morgan wyraźnie zawahał się i zacząć szukać uprzejmej wymówki.

- To bardzo miło z pana strony, ale muszę skontaktować się z moim biurem...

- Może pan skorzystać z mojego komputera. Zapewniam, że widowisko pana zachwyci, a potrwa tylko godzinę. Och, zapomniałbym, że nie chce pan ujawniać swojej obecności na wyspie... Przedstawię pana jako doktora Smitha z Uniwersytetu Tasmanii. Pewien jestem, że moi przyjaciele pana nie rozpoznają. Rajasinghe nie miał w żadnym przypadku zamiaru urazić Morgana, ale ten najwyraźniej lekko się zirytował. W gospodarzu obudził się momentalnie duch byłego dyplomaty, który zapisał taką a nie inną reakcję gościa w pamięci. Kto wie, co jeszcze może się przydać?

- Z pewnością mnie nie rozpoznają - odparł Morgan, a Rajasinghe uchwycił gorzką nutę pobrzmiewającą w jego głosie. - Niech będzie doktor Smith. Muszę tylko skorzystać z pańskiego terminalu.

Ciekawe, chociaż najpewniej bez większego znaczenia, pomyślał Rajasinghe, prowadząc gościa do wnętrza willi i wysnuwając wstępną hipotezę na temat Morgana: to człowiek sfrustrowany, może nawet nieszczęśliwy. Czemu? Trudno powiedzieć, bowiem jest jednym z najlepszych w swej profesji. Czegóż jeszcze może pragnąć? Istniała jedna oczywista odpowiedź; Rajasinghe dobrze znał te symptomy... Chociaż w jego własnym przypadku sprawa już dawno się wypaliła.

- Sława to ostroga, przypomniał sobie w myślach. Jak to szło dalej? To ostatnia słabość szlachetnego umysłu... By zbierać zaszczyty i pracowicie spędzać dni...

Tak, to by wyjaśniało owo wrażenie dyskomfortu wychwycone przez wyczulone zmysły Rajasingha, który przypomniał sobie most rozpięty niczym łuk tęczy między Europą a Afryką. Niemal zawsze zwano go po prostu mostem, rzadziej Mostem Gibraltarskim, ale nigdy Mostem Morgana.

Tak, pomyślał Rajasinghe, jeśli szuka pan sławy, panie Morgan, tutaj jej pan nie znajdzie. Ale jeśli tak, to po jakie licho właściwie przybył pan na niewielką cichą wyspę Taprobane?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin