Colfer Eoin - Artemis Fowl 01 Artemis Fowl.txt

(339 KB) Pobierz
ARTEMIS FOWL
Eoin Colfer

Z angielskiego przełożyła: 
Barbara Kopeć-Umiatowska


PROLOG

Jakże opisać Artemisa Fowla? Próbowali tego rozmaici psychiatrzy, lecz bez skutku. Głównš przeszkodš jest inteligencja Artemisa. Kpi z każdego podsuniętego mu testu. Wprawia w osłupienie największe medyczne autorytety, które zmykajš do swych szpitali, bełkoczšc bezmylnie.
Nie ulega wštpliwoci, że Artemis Fowl jest cudownym dzieckiem. Dlaczego jednak kto tak genialny powięca się działalnoci przestępczej? Na to pytanie odpowiedzieć może tylko jeden człowiek. On za z rozkoszš nie mówi nic.
Być może najdokładniejszy wizerunek naszego bohatera uzyskamy, relacjonujšc jego pierwszy krok na drodze występku. Relację tę udało się nam sklecić dzięki bezporednim rozmowom z ofiarami Artemisa. Jak zapewne zrozumiecie w czasie lektury, nie było to zadanie łatwe.
Opowieć nasza zaczyna się kilka lat temu, u zarania dwudziestego pierwszego wieku. Wtedy to Artemis Fowl powzišł misterny plan przywrócenia swej rodzinie fortuny - plan, który mógł obalić cywilizację i pogršżyć nasz glob w zamęcie międzygatunkowej wojny...
Miał wówczas dwanacie lat.


ROZDZIAŁ PIERWSZY
KSIĘGA

Lato w miecie Ho Szi Min każdy uznałby za skwarne. Ma się rozumieć, że Artemis Fowl zgadzał się znosić taki upał jedynie w imię spraw niezwykłej wagi - spraw istotnych dla planu.
Słońce nie służyło Artemisowi. le w nim wyglšdał. Długie godziny, spędzone przed monitorem komputera, wywabiły rumieniec z jego policzków. W wietle dnia był blady jak wampir i prawie tak samo zgryliwy.
- Mam nadzieję, Butler, że to nie kolejna lepa uliczka - powiedział cichym, oschłym głosem. -Zwłaszcza po Kairze.
W słowach tych kryla się wymówka. Do Kairu pojechali na wezwanie szpiega, którego zatrudnił Butler.
- Nie, sir. Tym razem mam pewnoć. Nguyenowi można wierzyć.
- Hmm - mruknšł Artemis bez przekonania. Przechodnie zapewne zdziwiliby się, słyszšc, że wielki Eurazjata mówi "sir" do młodego chłopca. Przecież
jest trzecie tysišclecie! Ale ci dwaj nie byli zwykłymi turystami i nie łšczyły ich normalne stosunki.
Siedzieli w ulicznej kawiarence przy ulicy Dong Khai, patrzšc, jak miejscowi młodzieńcy jeżdżš na motorynkach wokół placu. Nguyen spóniał się, a żałonie mały cień parasola nad stolikiem bynajmniej nie poprawiał Artemisowi nastroju. Jednak pod powłokš jego zwykłego pesymizmu tliła się iskierka nadziei. A może dzisiejsze spotkanie przyniesie wyniki? Może... może wreszcie odnajdš Księgę? Ale o tym nie miał nawet marzyć.
Do ich stolika podbiegł truchtem kelner.
-Jeszcze   herbaty,   panowie?  -   zapytał,  kiwajšc zawzięcie głowš. Artemis westchnšł.
- Oszczęd mi pan tych komedii i siadaj.
- Ależ jestem kelnerem, panie - kelner odruchowo zwrócił się do Butlera. W końcu to on był tutaj dorosły.
Artemis zastukał w stół, wymuszajšc uwagę rozmówcy.
- Jest pan ubrany w ręcznie szyte pantofle i jedwabnš koszulę, a na palcach ma pan trzy złote sygnety. W pańskiej mowie słyszę oksfordzki akcent, a pańskie wypolerowane paznokcie wskazujš, że niedawno robiono panu manikiur. Nie jest pan kelnerem. Jest pan naszym łšcznikiem, Nguyenem Xuanem, a to nieudolne przebranie miało panu ułatwić dyskretny rzut oka na naszš broń.
Nguyen zgarbił się.
- Wszystko prawda. Niebywałe.
- Nic podobnego. Wymięty fartuch nie czyni kelnera.
Nguyen usiadł i nalał miętowej herbaty do maleńkiej porcelanowej czarki.
- Uzupełnię pańskš wiedzę o stanie naszego uzbrojenia - rzekł Artemis. - Ja nie noszę broni. Ale tu obecny Butler, mój... hmm... kamerdyner, nosi w kaburze pod pachš pistolet sig sauer. W cholewkach butów ma dwa noże bojowe, w rękawie dwulufowego derringera, w zegarku stalowš linkę, a w kieszeniach ukrywa trzy granaty ogłuszajšce. Co pominšłem, Butler?
- Pończocha, sir.
- A, tak. Pod koszulš ukrywa starš dobrš pończochę, pełnš metalowych kulek.
Drżšcš dłoniš Nguyen uniósł czarkę do ust.
- Proszę się nie obawiać, panie Xuan - umiechnšł się Artemis. - Nie użyjemy tej broni przeciwko panu. Nguyen nie wydawał się uspokojony.
- Nie zrobimy tego - cišgnšł Artemis - gdyż Butler potrafi pana zabić gołymi rękami na sto różnych sposobów. Choć jestem pewien, że jeden sposób całkiem by wystarczył.
Xuan przeraził się nie na żarty. Artemis zazwyczaj tak działał na ludzi - blady nastolatek, który przemawiał jak dorosły, władczo i dobitnie. Xuan słyszał już nazwisko Fowl - któż go nie znał w międzynarodowym półwiatku? - ale sšdził, że będzie miał do czynienia z ojcem, a nie z tym chłopakiem. Chociaż, z drugiej
strony, słowo "chłopak" niezbyt pasowało do chudego wyrostka. A Butler, cóż to był za olbrzym! W jego potężnych dłoniach kręgosłup mężczyzny z pewnociš pękłby jak gałšzka! Nguyen szybko doszedł do wniosku, że za żadne pienišdze nie życzy sobie spędzić w ich towarzystwie ani minuty dłużej.
- A teraz do rzeczy - powiedział Artemis, kładšc na stole miniaturowy magnetofon. - Odpowiedział pan na nasze ogłoszenie w Internecie.
Nguyen przytaknšł i nagle ze wszystkich sił zapragnšł, by jego informacje okazały się cisłe.
- Tak, panie... paniczu Fowl. Wiem... wiem, gdzie jest to, czego pan szuka.
- Doprawdy? I mam uwierzyć panu na słowo? Przecież to może być zasadzka. Mojej rodzinie nie brak wrogów.
Butler zręcznie chwycił moskita, unoszšcego się tuż obok ucha pracodawcy.
- Nie, nie - zaprotestował Nguyen, sięgajšc po portfel. - Proszę spojrzeć.
Artemis przyjrzał się fotografii, siłš woli zmuszajšc serce do spokoju. Zdjęcie wyglšdało obiecujšco, ale w dzisiejszych czasach, majšc komputer i płaski skaner, można było sfałszować wszystko. Widniała na nim ręka, wyłaniajšca się z gęstego cienia - ręka, którš pokrywały zielone plamy.
- Hmm- mruknšł.- Proszę o wyjanienie.
- To uzdrawiaczka. Mieszka przy ulicy Tu Do. Za leczenie przyjmuje wino ryżowe. Pijana bez przerwy.
Artemis skinšł głowš. Wszystko się zgadzało. Jednym z niewielu niezbitych faktów, jakie odkrył jego wywiad, było włanie pijaństwo uzdrawiaczki. Wstał i obcišgnšł białš koszulkę polo.
- A więc dobrze. Niech pan prowadzi, panie Xuan. Nguyen otarł pot z cienkiego wšsika.
- Miałem tylko dostarczyć informacji. Taka była umowa. Nie chcę, żeby na mojš głowę padła klštwa. Butler fachowo chwycił Wietnamczyka za kark.
- Przykro mi, panie Xuan, ale dawno minęła pora, kiedy miał pan jakikolwiek wybór.
Służšcy poprowadził opierajšcego się Nguyena do wynajętego dżipa z napędem na cztery koła. Taki pojazd właciwie nie był potrzebny na płaskich ulicach miasta Ho Szi Min - miejscowa ludnoć nadal nazywała je Sajgonem - lecz Artemis wolał trzymać się jak najdalej od cywilów.
Dżip posuwał się do przodu w dotkliwie wolnym tempie, i ta powolnoć potęgowała jeszcze dręczšce uczucie oczekiwania, wzbierajšce w piersi Artemisa. Z trudem nad sobš panował. Czyżby po szeciu fałszywych alarmach na trzech kontynentach dotarli do celu wyprawy? Czyżby przesišknięta winem uzdrawiaczka miała okazać się złotym skarbem na końcu tęczy? Artemis niemal rozemiał się w głos. Garnek złota na końcu tęczy. Udało mu się zażartować, a to nie zdarzało się codziennie.
Wszechobecne motorynki rozdzieliły się przed nimi niczym gigantyczna ławica ryb. Wydawało się, że tłum cišgnie się bez końca. Handlarze i kramarze tłoczyli się nawet w zaułkach. Kucharze rzucali rybie łby na tłuszcz, syczšcy na patelniach, pod stopami kłębili się oberwańcy, polujšcy na niepilnowane przez włacicieli cenne przedmioty. Inni chłopcy siedzieli w cieniu i ćwiczyli kciuki, grajšc na gameboyach. Artemis umiechnšł się, a właciwie złagodził grymas, wykrzywiajšcy jego twarz. Niemal podziwiał tych łobuziaków. Byli podobni do niego, tylko o wiele biedniejsi. Zastanowił się, jak on sam poradziłby sobie na ulicy, zwłaszcza tutaj, gdzie za odpowiedniš cenę można było kupić wszystko, od podrabianej koszulki Calvina Kleina do prawdziwego kałasznikowa. .
Oliwkowa bluza Nguyena pociemniała od potu. Nie chodziło o wilgotny upał - do tego był przyzwyczajony. Chodziło o całš tę przeklętš sytuację. Powinien był wiedzieć, że nie wolno mieszać czarów z przestępstwem. Przyrzekł sobie w duchu, że jeli uda mu się wyjć cało z tej opresji, jego życie się zmieni. Koniec z odpowiadaniem na podejrzane ogłoszenia w Internecie - i z pewnociš koniec współpracy z latorolami europejskich władców przestępczego podziemia.
Dżip nie mógł jechać dalej. Pojazd terenowy z napędem na cztery koła nie miecił się w wšskim zaułku. Artemis zwrócił się do Nguyena.
- Chyba dalej udamy się pieszo, panie Xuan. Jeli pan chce, może pan próbować ucieczki, lecz wówczas nie uniknie pan ostrego ciosu między łopatki.
Nguyen zerknšł w oczy Artemisa. Miały ciemnoniebieskš, prawie czarnš barwę. Nie było w nich litoci.
- Nie ma obawy - powiedział. - Nie ucieknę.
Wysiedli z samochodu. Tysišce podejrzliwych oczu ledziły ich kroki na parujšcej wilgociš uliczce. Jaki niefortunny kieszonkowiec usiłował pozbawić Butlera jego portfela, lecz ochroniarz złamał mu palce, nawet nań nie spojrzawszy. Po tym zdarzeniu wszyscy omijali ich szerokim łukiem.
Uliczka zamieniła się w głębokš koleinę. Zawartoć cieków i rynien wylewała się wprost na błotnistš nawierzchnię. Na wysepkach z mat ryżowych siedzieli żebracy i kaleki, błagajšc przechodniów o kilka dogów. Ich proby były daremne; większoć przechodniów w zaułku nie miała nic, czym mogłaby się podzielić. Z wyjštkiem trzech osób.
- A więc? - zapytał Artemis. - Gdzie ona jest?
Nguyen dgnšł palcem w kierunku trójkštnego otworu, czerniejšcego pod zardzewiałš drabinkš przeciwpożarowš.
- Tam. Pod schodami. Nigdy nie wychodzi. Nawet po alkohol ryżowy kogo posyła. Mogę już ić?
Artemis nawet nie pofatygował się, by odpowiedzieć. Omijajšc kałuże, przecišł zaułek i stanšł w cieniu drabinki. W ciemnej czeluci otworu co poruszyło się ukradkowo.
- Butler, mógłby mi podać lornetkę?
Butler wycišgnšł zza pasa noktowizor...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin