Cole Allan & Bunch Chris - Sten 08 Koniec Imperium.rtf

(1135 KB) Pobierz
Allan Cole & Chris Bunch

Allan Cole & Chris Bunch

 

Koniec Imperium

 

 

ósmy tom cyklu Sten

 

(Empire’s End)

 

Przekład: Radosław Kot

 

Data wydania oryginalnego 1993

 

Data wydania polskiego 1996

 

Dla wszystkich którzy tam byli

„gdy śmierć wkradła się w szeregi”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Niedobitki imperialnej floty desantowej umykały przez mroczną pustkę między gromadami gwiezdnymi. Grupa składała się z jednego nosiciela myśliwców, dwóch ciężkich krążowników i jednego lekkiego oraz przypisanej im flotylli niszczycieli z emiterami ekranów. Pośrodku formacji chroniły się jednostki pomocnicze i transportowce wiozące zdziesiątkowane walką resztki Pierwszej Imperialnej Dywizji Gwardii.Szyk zamykał potężny pancernik „Victory”, stanowiący do niedawna tylną osłonę zgrupowania.

Na jego mostku Sten wpatrywał się w ekran przedstawiający położenie floty, ale nie dostrzegał ani jasnych pól oznaczających rozciągające się „z przodu” Imperium, ani symboli opisujących „tyły”, gdzie malała ogarnięta anarchią Gromada Altaic.

Jeszcze dwa dni temu Sten pławił się w splendorze należnym ambasadorowi pełnomocnemu i osobistemu wysłannikowi Wiecznego Imperatora. Admirał. Posiadacz niezliczonych odznaczeń, praktycznie wszystkich, od Krzyża Galaktycznego w dół, łącznie z tytułem Granda Domu Imperatorskiego. Jednym słowem bohater.A obecnie...

Zdrajca. Renegat. No tak, i jeszcze morderca.

Gdzieś pośród widniejących na ekranie symboli krył się również ten, który oznaczał coraz odleglejszy wrak imperialnego pancernika „Caligula” ze zwłokami admirała Masona i ponad trzech tysięcy lojalnych marynarzy. Sten zabił ich, ponieważ podporządkowali się rozkazowi, wydanemu osobiście przez Wiecznego Imperatora, który polecał całkowite zniszczenie stołecznej planety Gromady Altaic. A było to naprawdę całkowite zniszczenie, gdyż użyto wymiatacza planet.

Szefie, coś mi przyszło do głowy.

Sten ocknął się z zamyślenia i spojrzał na Alexa Kilgoura. Alex był jego najbliższym przyjacielem i towarzyszem broni. Ten krępy mężczyzna, pochodzący z planety o ciążeniu znacznie większym od ziemskiego, o śmierci i zniszczeniu wiedział zapewne jeszcze więcej niż Sten.

- GA.

Ta część umysłu Stena, która zawsze wyłączała się podczas walki, by nie przyjmować do wiadomości wrzasków i jęków, obecnie uznała za zabawne, że obaj używają wciąż tego samego slangu, jaki przyswoili sobie dawno temu, w czasach służby w Sekcji Modliszki. Był to oddział wypełniający najbardziej utajnione i wymagające szczególnej dyskrecji zadania, zlecane przez samego Imperatora. GA, czyli „go ahead”, znaczyło: śmiało atakuj, nie przejmuj się, że wyjmą cię spod prawa, twoje życie należy do Imperatora, i tak dalej.

- Zakładam, że nie masz zbytniego doświadczenia jako wyrzutek społeczeństwa, ostatecznie całe dotychczasowe życie pędziłeś przerażająco bogobojnie. Możesz więc nie wiedzieć, iż typy w rodzaju Robbiego Roya* nie zwykły marudzić. Przystanął taki, by powąchać kwiatki i już dyndał na gałęzi.

[* Rob Roy - ludowy bohater szkocki.]

- Dzięki, panie Kilgour. Doceniam troskę.

- Spokojnie, chłopcze. Zawsze możesz na mnie liczyć. Chyba, że siądziesz w kącie i zaczniesz płakać.

Sten odwrócił się od ekranu. Na mostku czekała pełna zmiana wachty, najlepsi spośród jego długoletnich współpracowników. Same pagony niewiele mówiły o ich randze i umiejętnościach; bardziej niż oficerami w służbie imperialnej, byli funkcjonariuszami osobistej agencji wywiadowczej Stena.

Dwudziestu trzech Gurkhów, nepalskich najemników słynnych z tego, że służyli jedynie w osobistej straży Imperatora. Ci jednak zgłosili się na ochotnika do specjalnego zadania: mieli strzec życia swego byłego dowódcy, Stena.

Otho i sześciu innych Bhorów. Przysadziste i kudłate monstra z długimi brodami, żółtymi kłami i rękami do ziemi. Największą radość sprawiało im rozdzieranie wroga gołymi dłońmi na pół, chyba że mogli zakłócić swą działalnością jego bilans handlowy i zrujnować system monetarny. Biorąc pod uwagę ich merkantylne talenty, wychodziło na to samo.

Uwielbiali też poezję, szczególnie gustując w długich i rozbudowanych sagach. Na „Victory” była ich jeszcze z setka.

No i osoba nimi dowodząca: Sind. Kobieta z gatunku homo, wyśmienity snajper. Wywodziła się z upadłej już wojowniczej kultury, w której naczelnym wzorem był przetworzony mit rycerski. Poważany dowódca liniowy.Do tego piękna dziewczyna. Przyjaciółka i kochanka Stena.

Ale dość liczenia łebków, pomyślał Sten. Kilgour ma rację: wilk, który położy się na słoneczku, by posłuchać brzęczenia pszczółek, ma przed sobą przyszłość wyłącznie jako gustowny dywanik przed kominkiem.

- Oficer uzbrojenia?

- Sir? - Młoda kobieta już czekała.

Sten przypomniał sobie imię pani porucznik: Renzi.

- Zwołaj swoich. Kapitanie Freston - był to oficer łączności, który od dawna służył pod jego rozkazami - chcę... Cholera. Cofnij.

Sten przypomniał sobie, co miał powiedzieć.

- Wy oboje. I każdy zainteresowany. Słuchajcie. Zaszły pewne zmiany. Dopiero co wypowiedziałem wojnę Imperatorowi. To mnie czyni zdrajcą. Nikt nie musi wykonywać moich rozkazów. Nikt, kto postanowi pozostać wierny złożonej przysiędze, nie dozna krzywdy. Będziemy musieli...

Jęk syreny przerwał mu wpół słowa. Pani oficer zarządziła wykonanie pierwszego rozkazu Stena.

To była jedna odpowiedź.

Chwilę potem usłyszał drugą.

- Przepraszam, sir, ale chyba były jakieś zakłócenia na łączach - odezwał się Freston. - Zgubiłem się. Jakie mam rozkazy?

Sten uniósł dłoń, polecając oficerowi zaczekać.

- Najpierw systemy uzbrojenia. Pełna gotowość wyrzutni pocisków Kali i Goblin. Któryś z naszych imperialnych przyjaciół może zechcieć zapolować na odszczepieńca. Poza tym „Caligula” miał cztery niszczyciele eskorty. Gdyby jakakolwiek jednostka zaczęła nas atakować, odpalić Goblina i zdetonować go w bezpiecznej odległości od celu jako ostrzeżenie.

- A jeśli nie zawróci?

Sten zawahał się.

- Wtedy meldować. Żaden pocisk Kali nie może zostać odpalony bez mojego rozkazu. Prowadzącym będę albo ja, albo pan Kilgour.

Przeciwokrętowe pociski typu Kali wyposażone były w zdalne sterowanie.

- To nie...

- To rozkaz. Wykonać.

- Ta…est.

- Komandorze Freston, proszę o bezpieczne łącze z generałem Sarsfieldem. Jest na którymś transportowcu. - Sarsfield był dowódcą oddziałów gwardii, rangą lokował się zaraz po Stenie. Freston musnął kontrolki.

- I jeszcze jedno - dodał Sten. - Skończył pan Akademią Marynarki?

Tak, sir.

- Czy ma pan na sumieniu coś, co kalałoby wizerunek wzorowego kapitana? Jakieś grzechy przeszłości? Staranowanie jachtu admirała? Polerowanie dział karbolem? Pędzenie bimbru? Krytykanctwo? Sodomia?

- Nie, sir.

- Świetnie. Powiadają, że prawdziwy pirat awansu doczekuje szybciej niż stryczka. „Victory” jest teraz twój.

- Tak jest.

- I nie dziękuj. W praktyce znaczy to tyle, że w razie czego będziesz następny w kolejce, zaraz po Kilgourze. A właśnie, panie Kilgour?

- Tak?

- Wszyscy wolni od wachty do głównego hangaru.

- Tak jest.

Wówczas dopiero Sten zauważył, iż Alex wyjmuje rękę zza pleców. Wyglądało to tak, jakby właśnie masował starą ranę, otrzymaną niegdyś w caudal vertebra, jednak w rzeczywistości pieścił palcami kolbę ukrytego pod pasem miniaturowego pistoletu, takiego z eksplodującymi pociskami z antymaterii. Wolał nie ryzykować: wierność wobec Imperatora gotów był akceptować jako pojęcie abstrakcyjne, jednak gdyby ktoś spróbował wypełnić ślubowanie „obrony Imperium i jego żywotnych interesów aż do ostatniej kropli krwi”, wówczas chętnie przyczyniłby historii męczenników. I całkiem szczerze wychwalałby potem ich lojalność i poświęcenie.

Ekran pojaśniał. Sarsfield.

- Orientuje się pan w sytuacji, generale?

- Owszem.

- To dobrze. W świetle ostatnich wydarzeń jest pan obecnie najwyższym stopniem oficerem tej floty. Sugeruję, by do chwili otrzymania z dowództwa innych rozkazów podążał pan obecnym kursem ku najbliższym imperialnym światom. Odradzam też, i przykro mi, że muszę to powiedzieć, próby przeszkodzenia „Victory” w obraniu własnego kursu. Przeciwstawimy się im wszelkimi środkami. Niemniej, jeśli moja instrukcja zostanie przyjęta, żadna z pańskich jednostek nie znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Stary żołnierz skrzywił się dziwnie i zaczerpnął głęboko powietrza jakby chciał coś powiedzieć. Potem się rozmyślił.

- Sugestia przyjęta.

- To tyle. Koniec.

Ekran pociemniał. Sten zastanowił się, cóż takiego Sarsfield zamierzał dodać. Że żaden z jego statków nie dysponuje nawet ćwiercią siły ognia pancernika „Victory”? Że ich załogi nie składają się z samobójców? A może (tutaj Sten przeklął się w duchu za niepoprawny romantyzm) chciał życzyć szczęścia? Mniejsza z tym.

- Jamedar Lalbahadur?

- Sah!

- Zwołaj ludzi. Chcę mieć ich blisko.

- Sah!

- Kapitanie Sind, co z twoimi?

- Już przy broni - odparła Sind.

- Komandorze, pardon, kapitanie Freston, proszę przygotować szalupę kapitańską do wystrzelenia. Potem zorganizujemy gdzieś nową. - Ciekawe, pomyślał Sten, jak niewiele trzeba, aby tak miła marynarce dyscyplina straciła na znaczeniu.

- Tak jest.

- Panie Kilgour? Może powinniśmy jak ci antyczni wojacy wyrysować na podłodze szablą linię i sprawdzić, kto ma ochotę bronić fortu Alamo?

- Z miłą chęcią - odparł Alex po krótkim wahaniu - ale ważniejsza jest chyba sprawa bezpieczeństwa. Najlepiej zrobię, jeśli...

- O Chryste!

Sten nie miał pojęcia, skąd u Alexa te opory, przypomniał sobie jednak coś o wiele istotniejszego, też zresztą związanego ze sprawami bezpieczeństwa. Miał przecież jeszcze dwie karty, dwa atuty można powiedzieć, pod warunkiem, że nadal były coś warte. Rozpiął bluzę munduru i wyciągnął małą sakiewkę, którą nosił zawieszoną na szyi. Wyjął z niej dwa płaskie kawałki plastiku.

- Wszyscy stan gotowości - rozkazał i szybko skierował się przez mostek do centralnej stacji komputera.

Tam kazał dwóm operatorom poszukać sobie zajęcia gdzie indziej, zaciągnął osłaniającą moduł kotarę i wysunął klawiaturę.

Uruchomił system.

Ta stacja była jedną z trzech na pokładzie z bezpośrednim dostępem do ALL/UN - centralnej imperialnej sieci, obejmując, wszystkie centrale dowodzenia na wszystkich światach i każdy, bez wyjątku, imperialny statek.Miała dostęp albo i nie - Teoretycznie powinna, wszelako „Victory” został już najpewniej pozbawiony wszelkich połączeń podobnie, jak zamilkła za sprawą Imperatora jego prywatna, bezpośrednia linia do kabiny Stena.Wydawało mu się, ze minęły tygodnie, miesiące i dekady, całe epoki geologiczne, nim zgłoszenie sieci pojawiło się na ekranie. Mignęło i znikło.

Jego miejsce zajął napis: ACCORDANZA.

Sten podał kod statku.

Znowu długie oczekiwanie.

Już myślał, że ujrzy wizerunek wyprostowanego środkowego palca z komunikatem BRAK DOSTĘPU, ale nie. Pokazał się komunikat ATELIER. Podsunął maszynce pierwszą kartę czipową z programem. Długa chwila niepewności i: BORRUMBADA. Przyjęli. Znów ATELIER. Sięgnął po drugą kartę. Sieć przyjęła i to. No to teraz módlmy się, żeby oba małe dranie zrobiły, co do nich należy.Karty z mikroczipami dostał w podarunku od Iana Mahoneya, niegdysiejszego dowódcy w sekcji Modliszki, późniejszego admirała i najbliższego przyjaciela Wiecznego Imperatora, jeżeli w ogóle kogoś można nazwać przyjacielem władcy. Jednak obecnie Mahoney nie żył. Został oskarżony o zdradę Imperatora i uznany za winnego. Wyrok wykonano.

Wielka szkoda, stary, pomyślał Sten, że sam nie zdążyłeś ich wykorzystać, zanim to Wieczne Gówno cię załatwiło. Ale zaraz przywołał się do porządku: to nie chwila na sentymenty.

Odchylił zasłonę i ujrzał oczekującego Alexa.

- Poszły?

- Tak jest, panie Kilgour, sir. Już w drodze, sir. Prosto do celu, sir. I czy ktoś mógłby podać herbatę, sir?

- Paskudna ciecz, akurat dla Angoli. Wolę coś mocniejszego - mruknął Alex i zaciągnął szczelnie kurtynę.

Sten zaś ruszył korytarzem łączącym mostek z centralnym wyciągiem komunikacyjnym pancernika i dalej do hangaru w pobliżu rufy. Gurkhowie bez dodatkowych rozkazów potruchtali za nim. Wszyscy uzbrojeni jak należy.Sind i jej Bhorowie czekali na skrzyżowaniu szlaków. Dziewczyna skinęła na swój oddział i na Gurkhów, by poszli przodem. Przez chwilę została sama ze Stenem na zakręcie korytarza.

- Dziękuję - powiedziała.

- Za co?

- Że nie pytałeś.

- O co?

- Idiota.

- Chcesz powiedzieć...

- Właśnie.

- Ale przez myśl mi nawet nie przeszło, byś mogła... znaczy...

- I masz rację. Zostaję na ochotnika. Zresztą, nigdy nie składałam ślubowania na wierność jakiemukolwiek Imperatorowi. Poza tym potrafię rozpoznać wygranego.

Sten przyjrzał się jej bliżej. Nie wyglądała na kogoś, kto próbuje żartować dla podbudowania morale.

- Moi przodkowie byli Jannissarami*. Podobnie w kwestii Bhorów. Służyli tyranom, którzy zasłaniali się imieniem boga, wymyślonego przez nich samych. Przysięgałam, że jeśli zostanę żołnierzem, nigdy się do nich nie upodobnię. W gruncie rzeczy marzyłam o wojowaniu z takimi skurwielami, jak ci nasi prorocy. Lub jak Iskra. Czy Imperator.

[* Patrz „Światy Wilka”- tom 2.

- Dobra, już mi to kiedyś mówiłaś - mruknął Sten. - Ale zastanawiam się, czy będziesz jeszcze miała po temu okazję. Choćby na jeden celny strzał w ostatniej, pełnej patosu chwili.

- Żadne takie - żachnęła się Sind. - Skopiemy mu dupę. Teraz idziemy. Pora na kazanie.

Sten stanął na stateczniku myśliwca i spojrzał na prawie dwutysięczny tłum. Byli tu wszyscy załoganci „Victory” z wyjątkiem tych, którzy musieli pozostać na stanowiskach bojowych i przy najistotniejszych systemach kolosa. No i jeszcze resztka personelu ambasady; ci stali najbliżej. Tematem kazania miało być tyranobójstwo, jednak Sten nie spodziewał się po nim zbyt wiele. Ze wszystkich sił starał się nie spoglądać na biegnące pod sufitem hangaru galeryjki obsadzone już przez Bhorów i Gurkhów na wypadek, gdyby ktoś chciał zgłaszać swe obiekcje inaczej, niż tylko werbalnie.

- Dobra - stwierdził Pod koniec przemowy. - Tak to wszystko wygląda Naplułem Imperatorowi w twarz. Nie może pozwolić mi zniknąć i udawać, że nic się nie zdarzyło. Zresztą, wcale nie zamierzam znikać. Zmilczę co dalej głównie dla tego, iż nie spodziewam się, aby ktokolwiek z was zamierzał podzielić mój los. Zresztą, nie trzeba szczególnej biegłości, aby przewidzieć dalszy bieg wydarzeń, a przecież są wśród was zapewne i programiści, którzy pamiętają to i owo z analizy strategicznej. Na razie mam „Victory” i, być może, poparcie przynajmniej garstki innych, którzy myślą podobnie jak ja. Co oznacza, że mogę odpowiedzieć siłą. Tak, to właśnie zamierzam. Przez większość życia służyłem Imperatorowi, jednak ostatecznie wszystko się posypało. Tak jak w Gromadzie Altaic, na przykład. Owszem, ci biedacy są krwiożerczymi dzikusami, ale przez nas zrobiło się jeszcze gorzej. To my zmieniliśmy tamtejszy zamęt w beznadziejny, morderczy chaos.- Chociaż - Sten opamiętał się i ściszył głos tak bardzo, że stojący dalej musieli tęgo nadstawiać uszu. - Nie powinienem mówić „my”. I wy, i ja uczyniliśmy co w naszej mocy. Jednak to nie starczyło. Nie starczyło, bo był jeszcze ktoś, kto rozgrywał swoją własną grę. Imperator. Wykonywaliśmy jego rozkazy - i spójrzcie, co z tego wynikło. Nie chciałem pozwolić na zniszczenie całej planety dla zatuszowania sprawy. I to już chyba wszystko, co mogę teraz powiedzieć. Szalupa kapitańska niebawem będzie gotowa. Wróci do reszty floty. Macie około godziny na spakowanie się i załadunek. I tak właśnie powinniście uczynić. Pożyjecie o wiele dłużej, jeśli zostaniecie po stronie Imperatora niezależnie od tego, kim jest i czego się dopuszcza. Ja nie mam wyboru. Wy tak. Została godzina. Usuńcie się z linii ognia. Teraz. Natomiast ci, którzy nie mają już ochoty służyć szaleńcowi gotowemu pogrążyć Imperium w takim samym chaosie jak ten, który dopiero co widzieliśmy, niech przejdą za przegrodę hangaru. I tyle. Dziękuję za pomoc, dziękuję za służbę. Życzę wszystkim szczęścia niezależnie od tego, co wybiorą. Spocznij.

Sten odwrócił się. Udając zajętego rozmową z Sind, łowił jednak pilnie gwar głosów i tupot butów na pokładzie.

Sind nie patrzyła na niego, tylko lustrowała ładownie w poszukiwaniu potencjalnego napastnika.

Nagle rozmowy i kroki ucichły.

Sten obrócił się z wysiłkiem i zamrugał zdumiony.

- Pierwszy przeszedł za przegrodę twój personel dyplomatyczny - odezwała się Sind, nie czekając na pytanie Stena. - Całkiem ich przekabaciłeś.

- Do diabła - wykrztusił Sten.

- Bez kitu - przytaknęła Sind. - Masz chyba też ze dwie trzecie załogi. A ja myślałam, że w marynarce nikt nigdy nie zgłasza się na ochotnika. Tymczasem proszę, zebrałeś całkiem obiecującą bandę rebeliantów.

Zanim zdążył uczynić coś stosownego do sytuacji, na przykład paść na kolana i zanieść modły dziękczynne do bogów Bhorów, którzy pobłogosławili (lub przeklęli) ten statek, umieszczając na jego pokładzie grubo ponad tysiąc osób z trwałym defektem mózgu, odezwał się komunikator.

- Sten na mostek! Sten na mostek!

W głosie mówiącego pobrzmiewało zaniepokojenie wieszczące rychłą i nieuniknioną katastrofę.

- Na tych sześciu ekranach mamy komplet transmisji z wewnętrznej sieci „Benningtona”. Pojawiły się, gdy tylko nawiązaliśmy łączność.

Sten spojrzał na monitory. Pokazywały stanowiska obsługi uzbrojenia. Wszystkie były opuszczone.

- Nie podejrzewam, aby to szło na żywo - ciągnął Freston.

Sten zerknął na główny ekran. Pośrodku widniał „Bennington”, nosiciel myśliwców i najcięższa jednostka we flocie Sarsfielda. Obok jaśniały dwie kreski, które komputer zidentyfikował jako niszczyciele. Kierowały się całą naprzód prosto na „Victory”. Albo Sarsfield nakazał im samobójczy atak, bo przecież żadna z tych jednostek nie mogła równać się z pancernikiem, albo na ich pokładach działo się coś dziwnego.

- Sześć wyrzutni Kali obsadzonych - zameldował Freston. - Cele wprowadzone, czas odpalenia cztery sekundy.

- Powtórzcie pierwszą transmisję z „Benningtona”.

Freston przełączył boczny ekran na odtwarzanie.

Ukazał się mostek „Benningtona”, który do złudzenia przypominał wnętrze baru po szampańskiej zabawie. Oficer na pierwszym planie miała rękę w bandażach i podarty mundur.

- „Victory”, tu „Bennington”. Proszę o odpowiedź na tym kanale, wąską wiązką. Mówi komandor Jeffries. Przejęłam dowodzenie na „Benningtonie”. Oficerowie i marynarze tej jednostki wypowiedzieli posłuszeństwo Imperatorowi i przeszli pod moje rozkazy. Chcemy do was dołączyć. Proszę o odpowiedź.

Ekran zamigotał i przekaz powtórzył się od początku.

- Odebraliśmy też transmisję z jednego z niszczycieli, „Aoife”. Ten drugi to „Aisling”. oba klasy Emer. - Wskazał zdjęcie z katalogu flot Jane’s rzucone na sąsiedni ekran. Sten nawet nie spojrzał.

- Ich przekaz jest krótszy, parą zdań wystukanych na klawiaturze otwartym tekstem. Cytuję: „Aoife” i „Aisling” zgłaszają akces. Przechodzimy pod dowództwo Stena. Port macierzysty obu statków: układy Hondżo”. Gdzie w tym sens, sir?

Sens można było bez trudu odgadnąć. Hondżo słynęli w całym Imperium jako bezwzględni kupcy. Nienawidzono ich za to serdecznie. Uznawali się za pępek wszechświata i nastawiali się zawsze na maksymalny zysk, wszelako potrafili też być absolutnie lojalni wobec tych, którym zgodzili się służyć. Przynajmniej jak długo lojalność była wzajemna. Byli również groźni, i to w najwyższym, graniczącym z samozagładą stopniu. Dowiedli tego w okresie bezkrólewia, gdy rada próbowała wykraść im zapasy AM2.Sten słyszał plotki, że podobno od czasu powrotu Imperatora Hondżo odczuwali coś na kształt niedosytu i twierdzili, iż nie zostali należycie wynagrodzeni w wymiernej walucie za wierność Imperium. Było w tym nieco racji.

- Usunąć ich namiary z głowic Kali. Nawiązać łączność, gdy tylko skończę rozmawiać, i czekać na instrukcje - rozkazał Sten. - Sprawdzimy, jak dalece są po naszej stronie. A teraz dajcie mi tę Jeffries z „Benningtona”.

Połączenie nawiązano błyskawicznie, a rozmowa była krótka. Załoga na „Benningtonie” rzeczywiście dopuściła się buntu. Kapitan zginął, pięciu oficerów i dwudziestu marynarzy wylądowało w izbie chorych. Wierne Imperatorowi pozostało tylko jakieś trzydzieści procent obsady, obecnie pod strażą.

- Oczekujemy rozkazów - zakończyła Jeffries.

- Po pierwsze - powiedział Sten, myśląc gorączkowo - witamy w naszej upiornej bajce. Osobiście uważam, że powariowaliście. Po drugie, wszystkich lojalistów przygotować do przesiadki. Jeśli macie jakiś lekki prom zaopatrzeniowy, to zróbcie z niego użytek. Gdyby nie dało się inaczej, zdemontujcie uzbrojenie myśliwców i tam zapakujcie całe towarzystwo. Po trzecie, nie obsadzajcie własnych stanowisk kontroli uzbrojenia. Przepraszam, ale w naszej sytuacji nie możemy nikomu ufać. Po czwarte, szykujcie się na przyjęcie gości. Po piąte, sprzęgnijcie swój komputer nawigacyjny z naszym. Mamy kawał drogi przed sobą, pójdziecie w konwoju jako jednostka prowadzona.

- Tak jest. Wykonamy. Czekamy na przybycie waszego personelu. I... dziękuję.

Sten wyłączył ekran. Nie miał czasu zdumiewać się, czemu właściwie aż tak liczna gromada idiotów postanowiła towarzyszyć mu w celi śmierci. Poszukał wzrokiem Alexa. Edynburczyk siedział przy głównej konsoli i wydawał się dość zadowolony z siebie. Ukradkiem wezwał Stena, kiwając palcem. Ten niemal jęknął, ale podszedł.

- Przepraszam, szefie. Zanim ruszymy dalej, miałbym coś do przekazania. Bo widzisz, chłopcze, wciąż jesteśmy bogaci.

Sten zdusił w sobie miłą, choć samobójczą chęć nakopania Alexowi. Co to ma u diabła wspólnego z...

- Ponieważ troszkę nam się spieszy, wyłożę kwestię jak najprościej. Podczas gdy ty werbowałeś tych półgłówków, jak zająłem się naszymi kontami. Jednostki wyjęte spod prawa nade wszystko winny być wypłacalne. Tak zatem wyszukałem wszystko, co tylko było pod ręką i przesunąłem do tego samego banku, w którym praliśmy forsę w dawnych dniach Modliszki.

Sten chciał już coś powiedzieć, ale zrozumiał, że to nie chciwość kierowała Alexem.

Każda rewolucja, podobnie jak wszelkie formy uprawiania polityki, karmi się pieniądzem. Brak odpowiedniej sumy kredytów doprowadził już niejeden „słuszny protest” do upadku równie skutecznie, jak utopijne myślenie przywódców. Aby przetrwać tę wojnę, o jej wygraniu nie mówiąc, Sten będzie potrzebował całej gotówki wszechświata.Kilgour zaś wcale nie przesadzał, określając ich jako krezusów. Wiele lat temu gdy gnili jeszcze w więzieniu Tahnijczyków, ich dawna towarzyszka z oddziału Modliszki, wywodząca się z Romów Ida, zagrała ich gromadzonym na koncie żołdem i pomnożyła go naprawdę wielokrotnie. Sten mógł kupić sobie potem własną planetę, a Kilgour zbudował z pół tuzina zamków (każdy otoczony rozległymi włościami) na swojej rodzinnej planecie zwanej Edynburg.

- Podejrzewając, że mogą spróbować ruszyć tym śladem, zawiadomiłem Idę, by oczekiwała naszego uroczego towarzystwa. Nim to wszystko się skończy, przyda nam się chyba kompania Cyganów. Aha, i dałem jeszcze cynk naszemu królowi szmuglerów, chociaż nie wiem, czy skrzynka kontaktowa Wilda nadal jest aktualna. I to wszystko, szefie. A teraz, czy masz dla mnie jakieś godziwe zajęcie? Bo podejrzewam, że tak łatwo spokoju nam nie dadzą, wręcz przeciwnie, raczej rychło kogoś nam tu pchną.

Ledwo to powiedział, już się poderwał, gotów do natychmiastowego działania. Sten kiwnął aprobująco głową.

- I w tym się nie mylisz. Poza tym, Imperator też lada chwila wyśle swoje psy gończe. Ale mniejsza z tym. Weź połowę Bhorów i ruszaj na „Benningtona”. Upewnij się, czy ich intencje są szczere.

- A jeśli nie są?

- Zrobisz, co uznasz za stosowne. Jeśli to jednak pułapka, to niech im potem będzie przykro, nie nam. Dwie wyrzutnie Kali pozostaną w pogotowiu aż potwierdzisz, że to zbyteczne. Przytrzymam też eskadrę myśliwców na bliskim patrolu.

- No to ruszam. - I Kilgoura wymiotło.

Sten chętnie odetchnąłby głęboko i chwilę pomyślał, jednak czasu miał akurat tyle, by załatwić tylko najważniejsze sprawy. Wrócił do komandora, obecnie kapitana, Frestona.

- Dobra, kapitanie. Słyszałeś, co zamierzamy. Sprzęgniemy wszystkie trzy jednostki z „Victory”. Proszę zaprogramować komputer na serię przypadkowych zmian kursu.

- Tak jest.

- Jedna eskadra myśliwców ma zająć stanowiska wokół „Benningtona”. Drugą eskadrę oddać pod dowództwo... tej, jak jej tam, La Ciotat... Niech trzyma się jedną sekundę świetlną za formacją. Też sprzęgnięta z „Victory” jako straż tylna. Przy każdym skoku w nadprzestrzeń będziemy zostawiać za sobą jeden pocisk Kali z „Benningtona” sterowany przez personel Renzi. Nie lubię, jak mnie śledzą.

- Tak jest.

- A teraz łącz mnie z tymi ściubigroszami z Hondżo.

- Tak, sir. Nasz port docelowy?

Sten nie odpowiedział.

Nie dlatego, by nie miał nic do powiedzenia, jednak wiedział, iż dobry konspirator wyjawia swoje zamiary dopiero po ich zrealizowaniu. A przyszły mu do głowy aż dwie rzeczy, które należało uczynić. Szczególnie, że dzięki cudownemu splotowi nieprawdopodobnych, radujących serce zdarzeń, dysponował nie tylko pancernikiem, ale i zaczątkiem czegoś na kształt floty.Pierwszy pomysł nie pociągał go zbytnio, jednak rozsądek dyktował swoje. Ostatecznie wszyscy rebelianci marzą o jakiejś Bastylii do zburzenia. Na dobry początek.

Druga kwestia?

Mahoney, gdy go ciągnęli na śmierć, krzyknął „Wracaj do domu”.

Sten domyślił się wreszcie, o jakim miejscu mówił Mahoney, chociaż nadal nie miał pojęcia, czemu i po co.

Miał jednak nadzieję, że domysł jest słuszny.

 

 

 

Rozdział 2

 

Urzędasowi o sennym spojrzeniu wbiła łokieć pod żebra, oficerowi marynarki nastąpiła energicznie na stopę, innemu biurokracie rozlała na kałdun gorącą kawę.Ranett przeciskała się przez tłum z wprawą świadczącą o długiej praktyce, chociaż nikt zapewne nie był tu dość dobudzony, by rzecz zauważyć, a co dopiero docenić.

Na odchodne rzucała przez ramię „Przepraszam... tak mi przykro... ale ze mnie niezgraba...” i natychmiast wynajdywała nowe luki w miejscach, gdzie nikt inny szpilki by nie wcisnął. Cały ten czas nie spuszczała z oczu ostatecznego celu wędrówki - wielkich drzwi wiodących do sali prasowej zamku Arundel.

Przy samym wejściu na jej drodze wyrósł jednak facet wielki jak góra, w czarnym mundurze ze stylizowanym IS na rękawie. Druga litera oplatała pierwszą niczym wąż.

Cudownie, pomyślała ze złością, Internal Security, pieprzona Wewnętrzna Służba Bezpieczeństwa.

Błysnęła najsłodszym z uśmiechów, który rozbrajał zwykle wszystkich w miarę przytomnych, heteroseksualnych samców.

- Przepraszam, jeśli można... - zaczęła i spróbowała zanurkować strażnikowi pod ramieniem do wnętrza sali, skąd dobiegał suchy głos rzecznika.

Już zaczęli, dranie, pomyślała, ktoś mi za to zapłaci.

Ale strażnik nie ustąpił.

- Tylko dziennikarze - warknął.

- No właśnie - odparła, nie przestając czarować.

Wyjęła plakietkę potwierdzającą akredytację i przytrzymała ją przed oczami draba. Przyjrzał się uważnie, porównał wizerunek z obliczem właścicielki. Wszystko metodycznie i diabelnie powoli.

- Chyba się zgadza - mruknął i skrzywił paskudnie oblicze.

Aha, jeszcze piękniej, przebiegło Ranett przez głowę. Jeden z tych, co nienawidzą pismaków.

- Ale i tak nie wejdziesz

- A to czemu do jasnej…?

Bezpieczniak jakby się zawahał. Cała słodycz Ranett uleciała bez śladu, teraz jej twarz stężała jak sopel lodu. Tamten jednak zignorował ostrzeżenie.

- Bo takie mam rozkazy - rzucił. - Konferencja już się zaczęła... Nikt nie może przejść, aż się skończy.

Chwile później przestał się uśmiechać. Zaczął się koszmar.

- Złaź mi z drogi, wypierdku niedochędożony - usłyszał. - Albo zaraz mnie wpuści...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin