Stachniuk Jan - Człowieczeństwo i kultura (2).rtf

(917 KB) Pobierz

 

Autor: Jan Stachniuk

 

Tytul: CZŁOWIECZEŃSTWO I KULTURA

 

Przedmowa

 

Jednym z podstawowych problemów badawczych refleksji humanistycznej jest ujęcie fenomenu kultury. O ile dawniej, zgodnie z wypróbowaną tradycją, sięgającą korzeniami aż Arystotelesa i jego zabiegów zmierzających do uporządkowania wiedzy i zawarcia jej w ramach poddanego określonej koncepcji teoretycznej systemu, usiłowano zdefiniować samo pojęcie kultury, by zgrabnie umieścić tę kategorię w obrębie filozofii systemowej, o tyle później starano się raczej uchwycić najogólniejsze cechy owego zjawiska, wystarczająco istotne dla wyodrębnienia go spośród innych sfer życia społecznego. Łączyło się z tym pytanie o konkretne składniki kultury, a także o podstawowe mechanizmy działające wewnątrz niej. Zrozumiałe, że w praktyce badawczej oba rodzaje podejścia do zagadnienia kultury często się przenikały, a kolejne rewolucje metodologiczne sprawiały, iż zmierzano do wprowadzenia coraz większej liczby twierdzeń spełniających takie kryteria wypowiedzi naukowych, jakie ustalał obowiązujący w danym czasie model uprawiania nauki. Każdy chętny do zapoznania się z ewolucją metodologiczną, która musiała objąć także rozważania o kulturze, ma tu do wyboru wiele interesujących stanowisk. Czy dostarczając mu tak wielu informacji o kwestii naukowości (lub jej braku) tego czy innego wzorca teoretycznego, pozwalają one zarazem wzbogacić ujmowanie kultury?

Nie sposób odpowiedzieć na to jednoznacznie. Warto w każdym razie zauważyć, że tzw. czytający ogół niezbyt przejmuje się kontrowersjami rozpalającymi naukowców, zwłaszcza o zacięciu metodologów, do białej gorączki. Przechodzi do porządku dziennego nad kwalifikowaniem wypowiedzi uprawniającym do uznawania ich za naukowe, poszukując czegoś innego – całościowej, w miarę spójnej wizji kultury, nie obciążonej nadmiernym rygoryzmem naukowości, ba, sięgającej nawet do tego, co intuicyjne. Zanim obruszymy się na podobne oczekiwania i wyrugujemy je pod jakimkolwiek pretekstem, sugerując ich znikomą lub żadną wartość, gdyż nie mają nic wspólnego z naukowością, przypomnijmy tylko, że sama nauka z równym powodzeniem spełnia funkcję mitotwórczą, a jeśli nie zaspokaja pewnych oczekiwań, to może należy się jednak zwrócić ku refleksji, która usiłuje temu sprostać, mniejsza o to, jakim ją obdarzymy epitetem.

Wiadomo skądinąd, co zarzucano wielu dociekliwym badaczom, dążącym do stworzenia w miarę wyczerpującej teorii obejmującej ów obszar ludzkiej aktywności, w jak niebezpieczne pułapki wpadali przy tej okazji. Łatwo zdobyć się na ich wyliczenie, pracowici rejestratorzy zestawili je i poklasyfikowali. Dla przykładu wspomnieć można o definicji kultury zaproponowanej przez S. Czarnowskiego, którą upodobało sobie swego czasu wielu rodzimych autorów. Na pierwszy rzut oka zniewala ona swą poręcznością, tyle że na dobrą sprawę zakres samego pojęcia staje się tak szeroki, że aż korci zadanie pytania: co w takim razie nie jest kulturą? Miłośnicy bardziej dokładnych definicji rozkładają ręce z zażenowaniem. Niemal każdy intuicyjnie wyróżnia dziedzinę zwaną kulturą, dostrzega jej swoistość, ale przy opisaniu teoretycznym tej dziedziny, uwzględniającym zarówno aspekt ontologiczny, jak i metodologiczny, rozbieżności jest wiele (por. np. spór redukcjonistów i antyredukcjonistów).

Istnieją, rzecz jasna, także inne drogi. Umysł, o ile uwolni się od przymusu rygorystycznie pojętej dociekliwości, przyjmuje po prostu kategorię kultury jako pojęcie ze sfery języka potocznego, nie siląc się na jego w miarę szczegółowe określenie wedle aktualnego modelu poprawności wypowiedzi naukowych. Badacz pragnie raczej pokazać funkcjonowanie tak nazwanego zjawiska. Ale wtedy naraża się na niebezpieczeństwo, że co bardziej zgryźliwi koledzy wytkną nieszczęśnikowi, że pod jedno pojęcie podkłada zbyt wiele znaczeń (jak w wypadku Czarnowskiego, z rozmaitymi modyfikacjami), w dodatku niekiedy się wykluczających.

Tuzinkowy erudyta, po wytrwałej lekturze szeregu mniej lub bardziej naukowych dzieł, kleci z mozołem konstrukt, który przybiera postać definicji (lub teorii – zależnie od ambicji danego autora) eklektycznej. Cóż radośniejszego dla pilnych czytelników i krytyków! Spokojnie przystępują do uruchomienia pieczołowicie przygotowanego mechanizmu krytycznego. Wytykają brak spójności, uleganie wpływom zgoła nieprzychylnym wzajemnemu zbliżeniu, tropią potknięcia, usterki rzeczowe – rozszarpują na strzępy całe dzieło, a najwyżej raczą przyznać, że jego twórca to osoba dosyć oczytana. Często wszakże czyni się wyjątek dla podręczników, jakby nie przyjmując do wiadomości, że w ten sposób utrwalamy regułę błędnego koła – gdy ktoś zapragnie uporządkować swe przemyślenia o kulturze, zazwyczaj sięga do któregoś z podręczników. Posiadane informacje włącza więc nieświadomie w ramy szkieletu teoretycznego o wątpliwym rodowodzie metodologicznym. Później niechętnie rezygnuje się z tak przecież przydatnego (i niezbędnego) stereotypu poznawczego. W odróżnieniu od traktowania pojęcia kultury jako kategorii języka potocznego tu mamy do czynienia z osadzaniem tejże kategorii w wymiarze podręcznikowej oczywistości, noszącej pozory ujęcia prawdziwie naukowego. Każdy człowiek kulturalny wie przecież, u licha, czym jest kultura.

Nieodparcie nasuwa się przy tej okazji analogia z męczarniami teoretyków filmu, którzy zaciekle zmagają się z kwestią określenia rozmaitych gatunków filmowych (analogia też z obszaru kultury). „Western (film grozy, film płaszcza i szpady itd.) jest tym, co ogół widzów za western (film grozy, film płaszcza i szpady) uważa". Wypada stwierdzić, że owo podejście, z pozoru noszące podejrzane dla wielu piętno refleksji zdroworozsądkowej, a nie teoretycznej, jawi się jako rozwiązanie całkiem poręczne. Wystarczy zręcznie użyć pewnych chwytów konwencji relacjonistycznej, żeby wielu oponentom wytrącić broń z ręki, zabezpieczając się zarazem przed zarzutami dotyczącymi powierzchowności czy niechlujności metodologicznej.

Bez względu jednak na te (i wiele jeszcze innych) trudności – liczba prac poświęconych kulturze rośnie systematycznie. Bywają one generowane przez okresowe mody, którym środowisko naukowców-humanistów ulega równie  chętnie jak i inne zbiorowości, choć mniej chętnie się oni do tego przyznają. Znów wystarczy poprzestać na jednym przykładzie – refleksji nawiązującej do – niewątpliwych przecież – osiągnięć nurtu antropologicznego (A. L. Kroeber, M. Mead, R. Benedict). Na razie wystarczająco poradziła sobie z tymi trapiącymi humanistykę kłopotami jedynie archeologia – na ogół przedstawiciele tej dyscypliny nie rozpętują już kontrowersji wokół terminu „kultura archeologiczna".

W tej sytuacji warto chyba zwrócić uwagę na koncepcję, której przynajmniej eklektyzm zarzucić niełatwo. Zawsze da się, oczywiście, wysunąć twierdzenie, że nawiązuje ona do przestarzałych (czy rzeczywiście – najlepiej przekonać się samemu) rozwiązań, ma nadmierne ambicje (co to właściwie znaczy na gruncie humanistyki?) itd. Trzeba wszelako przyjrzeć się jej nieco inaczej, uważniej, nie tracąc z pola widzenia przytoczonych powyżej uwag. Wtedy spostrzeżemy, że koncepcja Jana Stachniuka wcale nie musi wykraczać poza pewien zespół standardów przyjętych dla refleksji o kulturze, nie nadaje się do lekceważącej, apriorycznej oceny w stylu: „To nie ma nic wspólnego z nauką, szkoda czasu na dyskusje". Stachniuk, jak tylu innych, powszechnie uznawanych autorów, przyjmuje obraz kultury jako specyficznie ludzkiej formy bytu, stara się wskazać na najogólniejsze jej cechy, wylicza jej składniki, twierdzenia swe zaś stara się uzasadnić. Traktuje kulturę jako całość (podejście holistyczne) i prezentuje sposób jej funkcjonowania. Toteż wypada się zgodzić, że w punkcie wyjścia należy jego ujęcie potraktować na zasadzie równouprawnienia z innymi konceptami teoretycznymi, warunki wstępne podjęcia ewentualnej dyskusji zostały spełnione. Pogardliwe milczenie, niezauważanie czy ogólnikowa krytyka niczemu nie służą. Wówczas, być może, refleksja Stachniuka przestanie egzystować jako twór z marginesu głównego nurtu humanistyki, irracjonalny wybryk czy w najlepszym razie okazjonalna ciekawostka. Zamiast podciągnąć ją pod określenie typu „wypadek przy pracy" i widzieć w niej tylko wytwór obsesji autora, sensowniej dokonać po prostu jej krytycznego, ale rzeczowego przeglądu, co umożliwiłoby wydanie w miarę umotywowanej i rzetelnej oceny – a do tego przecież sprowadza się ogólnie przyjęta w humanistyce procedura.

Wypadałoby zatem wskazać na te interesujące i niebanalne cechy pomysłów Stachniuka, które pozwolą podejść do jego propozycji (a każdy koncept teoretyczny jest propozycją, tylko niektóre zaś przekształcają się w normę) bez założonego z góry niechętnego nastawienia. Wówczas może się okazać, że nie tylko zasługuje ona na poświęcenie jej odrobiny czasu, lecz potrafi także stać się czymś w rodzaju źródła inspiracji. Kwestia ewentualnych wpływów (a raczej nawiązań) też niejednego mogłaby skłonić do przyjrzenia się na nowo tak już wpisanym w schematy zagadnieniom, jak periodyzacja rozwoju kultury europejskiej bądź funkcje sztuki. Spróbujmy zacząć od pewnych uwag dotyczących ogólnych rysów koncepcji Stachniuka, by następnie zająć się głównymi dla jego refleksji kategoriami, zwłaszcza tymi, które ujawniają rozmaite interesujące właściwości. Nie chodzi tu o systematyczne streszczanie poglądów autora. Rzecz w tym, że dla Stachniuka pewne kategorie są zarazem obszarami problemowymi, to w ich obrębie zaprezentowane zostaje to, co i dziś przykuwa uwagę i nie pozostawia czytelnika obojętnym. Przyjąć można, że ów wybrany ciąg kategorii-problemów stanowi jakby szkielet całej koncepcji. Gdy uda nam się bliżej z nimi zapoznać, dochodzimy do wniosku, że dalsze rozważania autora to konsekwencja tych podstawowych rozstrzygnięć. Jak w każdym względnie całościowym ujęciu, przeprowadzonym z troską o zachowanie spójności wywodów, raz dokonane ustalenia pociągają za sobą uzupełnienie, wreszcie zaś i inne konstrukcje, ale z punktu widzenia odrębności jakościowej są one już mniej oryginalne, co nie znaczy, że pełnią tylko rolę swoistej wyliczanki. Na początek warto chyba wydobyć te bardziej oryginalne momenty koncepcji Stachniuka.

Swe rozważania zaczyna on od wskazania i podkreślenia specyfiki człowieka, co będzie określało również specyfikę kultury jako głównego obszaru ludzkiej aktywności. Za podstawowy wyróżnik człowieka przyjmuje Stachniuk jego geniusz tworzycielski, obiektywizujący się właśnie w kulturze. Dążąc do kosmicznej potęgi, człowiek przekształca świat. Musi jednak rozpoznać samego siebie, swe własne przeznaczenie, by jego kulturotwórcze dokonania okazały się coś warte. Ów tworzycielski rozmach uznaje Stachniuk za decydujący wyznacznik humanizmu. W toku przemiany samego siebie i przyrody człowiek ujawnia tak naprawdę to, czym jest w istocie. Na dobrą sprawę, mimo pewnych uwag autorskich, trudno przyjąć kres ewolucji tworzycielskiej, choćby dlatego, iż nasza aktywność np. na polu psychiki dopiero się rozpoczęła. Nie da się więc dostrzec tu elementów finalistycznych, wszak rozmach kreacji dopiero ruszył z miejsca. Przeciwnie, powtarzalność, kres rozwoju jakościowego – to właściwości, by posłużyć się określeniem samego autora, świata biowegetacyjnego". Niektórym zapewne nie przypadnie do gustu to, że nadaje się pierwiastkowi humanistycznemu iście kosmiczny wymiar, transcendentalnie postrzegając wolę tworzycielską. Gdy wszakże potraktujemy ten wątek w kontekście dalszych rozważań, zwłaszcza poświęconych mitowi dziejotwórczemu, dojdziemy do wniosku, że – mniej lub bardziej świadomie – dla Stachniuka jego koncepcja to nie tylko przygotowanie gruntu pod nową postać mitu dziejotwórczego, ale i jego część. Kosmiczne zaplecze refleksji o istocie człowieka i kultury taki właśnie kształt mitu ma współtworzyć. Cóż, człowiek zawsze stara się wyjść poza własne ograniczenia, a czyż znajdzie lepszą sferę niż kosmos? Chodzi o podkreślenie dwóch spraw: po pierwsze, istota człowieka (a zwłaszcza jego jakościowo ważnych dokonań) wykracza poza sferę biologii, po drugie – wyjątkowość i przeznaczenie człowieka nie powinny być ukazywane tylko jako rezultat zewnętrznych względem niego uwarunkowań. Dostrzegamy tu związek między makrokosmosem a mikrokosmosem, czyli indywiduum świadomym swej twórczej roli i realizującym ją nie wedle własnych subiektywnych pomysłów, ale w ramach wszechświatowej prawidłowości. W miarę dalszej lektury ujrzymy tu pokrewieństwo z teoretycznymi pomysłami bliskimi Stachniukowi, w tym wypadku z refleksją presokratyków. Idąc tym tropem, pomału odkryjemy, że rozwiązania Stachniuka, gdyby ktoś chciał szukać ich prekursorów, odwołują się do całkiem szacownej tradycji filozoficznej, czego zresztą autor bynajmniej nie ukrywa. Nie zaszkodzi zapamiętać, w obrębie jakiego nurtu mieści się ta refleksja.

Tak pojmowany człowiek – o ile mamy na myśli osobę świadomą swego istotnego przeznaczenia – szuka czegoś więcej niż „szczęścia fizjologicznego", prowadzącego tylko do marazmu, będącego zaprzeczeniem tworzenia, aktywności, prawdziwego humanizmu. Trwanie i tworzenie – z napięcia tych dwóch tendencji rodzi się konflikt określający cały bieg dziejów człowieka, próbującego ten dualizm przezwyciężyć. Brak recepty na szybkie uszczęśliwienie ogółu – tej zmory „inżynierii społecznej" przynajmniej od czasów Platona. Wysiłkowi aktywności nie towarzyszy natychmiastowy sukces. Niemniej w samym przyjęciu takiej wizji człowieka zawiera się już moment optymizmu. Samorealizacja na arenie historii to wypieranie wspakhumanizmu przez humanizm, wspakultury przez kulturę. Nie pasuje do tego wcale rozumiana w oświeceniowym duchu kategoria postępu. Stachniuk proponuje zatem ujęcie rozwoju nie w perspektywie powtarzalnych cykli, linearnej czy spiralnej, ale zgoła innej – kosmiczno-tworzycielskiej, z różnymi fazami wedle dominacji (bądź braku) rozmaitych postaci mitu dziejotwórczego. Nie wdając się w ocenę tego pomysłu Stachniuka, podkreślmy wszakże, iż z powodzeniem zasługuje on na scharakteryzowanie w ciągu różnorodnych rozwiązań historiozoficznych. Stąd przecież wyrosło Stachniukowe określenie „dzieje bez dziejów". Kto ma ochotę, niech porówna to z rozważaniami Lévi-Straussa czy Topolskiego o świecie bez historii".

Człowiek, przekształcając porządek naturalnego świata, stwarza kulturę, a przy tym sam się realizuje. Aktywność polega na wykorzystaniu tego, co tkwi w nas potencjalnie – ale tylko jako możliwość rozwoju, nie zaś jego konieczność. Daleko stąd do płytkiego determinizmu. Ewolucja tworzycielska, gdy się już dokonuje, wzbogaca i naszą indywidualność, i innych – poprzez zobiektywizowane wytwory kultury. Kumulowanie się tego dorobku sprzyja dalszemu rozwojowi, ale wcale nie generuje go mechanicznie. Kultura jest wciąż zagrożona przez wspakulturę, antywzorzec. Poszczególne zdobycze zostają utrwalone, wpisane w dorobek ludzkości, zawierają w sobie energię twórczą świata. Ich całość określa Stachniuk nazwą „kulturowytworów" i uznaje za prawdziwy świat człowieka. Biorąc za kryterium przekroczenie progu humanizmu, czyli przekształcenie się woli tworzycielskiej w czyny, wyróżnia Stachniuk trzy rodzaje światopoglądu, wyczerpujące możliwości klasyfikacji teoretycznej koncepcji historiozoficznych czy dotyczących teorii kultury, a ponadto główne kierunki dążeń ludzkości. Przyjrzawszy się teoretycznym podstawom koncepcji Stachniuka, pokrótce zasygnalizowanym powyżej, zauważamy ich konsekwencję i spójność, przeto spełniony został przynajmniej jeden z wymogów w miarę rzetelnego metodologicznie wywodu. Test poszczególnych wypowiedzi na falsyfikowalność pozostawić wypada czytelnikowi.

By doszło do realizowania procesów twórczych, przysługująca człowiekowi „intuicja wynalazcza" powinna znaleźć odpowiednio przygotowany grunt. To zadanie przypada woli tworzycielskiej, która najlepsze efekty uzyskuje wówczas, gdy korzysta z syntezy, operuje całością, wyzyskuje możliwości wszystkich „kulturowytworów". Środkiem prowadzącym do tego jest mit. Stachniuk używa pojęcia mitu za Sorelem i podobnie jak on upatruje w micie główny czynnik wpływający na przekształcanie się społeczeństw. Znów spotykamy się z kategorią o niejednoznacznej treści, używaną w najrozmaitszy sposób. O ile jednak u Sorela w pojęciu mitu mieści się tylko to, co pozostaje w obrębie świadomości, o tyle Stachniuk operuje tą kategorią szerzej, odnosząc ją do całości kulturowytworów w danym momencie dziejowym, nie tworząc z niej oderwanego od tej zobiektywizowanej sfery konceptu. Wzorzec mitu dziejowego pozwala przejść humanizmowi do działania. Gdy taki mit uaktywnia się w społeczeństwie zastygłym, staje się dla niego czymś w rodzaju wyzwania, propozycją określonego systemu wartości. Dygresyjnie tylko można zauważyć, że Stachniuk niejako przy okazji porusza tak popularną obecnie kwestię, jaką stanowi problem wartości. Rozważania aksjologiczne są co prawda jedynie sygnałem, ale ze względu na ich odniesienie – całkiem interesującym. Nie wchodzi w grę uniwersalny status wartości, lecz podkreśla się ich dynamiczny charakter, a prócz tego warunek przeżywania wartości, ich uwewnętrznienia. Szkoda, że autor nie rozwinął szerzej refleksji o wartościach, materiał zawarty w późniejszych uszczegółowieniach teorii i przykładach już tak nie przykuwa uwagi (o wyjątku – niżej). 

Droga od mitu do mitu, manifestowanie się woli tworzycielskiej – dają w rezultacie ciąg kulturowy. Na razie ma on dla Stachniuka charakter postulatu. To, co wytworzyło kulturę w każdym z okresów, nie zanika, staje się budulcem w granicach kolejnego cyklu, różniącego się od poprzedniego. Rozwój zawiera się zatem w ramach określonych przez pewien zakres możliwości. Gdy się one wyczerpią, dana postać kultury zanika, ale tej dorobek trwa w postaci budulca. Autor jednoznacznie odcina się od automatyzmu w traktowaniu rozwoju kultury, daleko jeszcze do poznania praw funkcjonowania ciągu kulturowego, a dopiero pełniejsze ich rozpoznanie mogłoby przyśpieszyć tempo przemian kulturowych.

Była już mowa o roli, jaką w koncepcji Stachniuka pełni kategoria mitu. Wypada jeszcze do niej powrócić, nadal bowiem pojęcie to odznacza się we współczesnej kulturze dużą nośnością, a równocześnie jego treściowa wieloznaczność łatwo powoduje liczne nieporozumienia. Wspomniano wcześniej, że Stachniuk po części zapożyczył rozumienie mitu od Sorela. Znając już pewne założenia koncepcji autora Człowieczeństwa i kultury wyraźnie się orientujemy, że jak najdalszy jest od nawiązywania do tych aspektów mitu, które zwykle łączymy z jego funkcjonowaniem np. w myśli antycznej, głównie greckiej. Tam oznaczał on pra-wzorzec tłumaczący działanie świata, w nim znajdowała odniesienie dowolna czynność, symbolizował powtarzalność zjawisk. Stachniuk określa tę formę refleksji mianem przedmitu naturalistycznego, a Grecy są dla niego wyrazicielami pierwszej w dziejach fazy mitu indywidualistycznego, pierwszego zrywu kulturowego ludzkości. Mit dziejotwórczy to światopoglądowe otwarcie ku podmiotowości, to apoteoza aktywnego indywiduum, zaprzeczenie stagnacji, nieustannego reprodukowania tych samych jakościowo elementów. Dla starożytnych (i nie tylko dla nich) mit spełniał tylko zadania poznawcze, w wąskim zresztą zakresie, tyle że ogólnie porządkował obraz rzeczywistości. Dla Stachniuka mit odgrywa rolę nie tylko poznawczo-wyjaśniającą, ale i aktywizująco-organizującą. Korzystając więc z pewnego tradycyjnie łączonego z mitem bagażu treści, zamierza Stachniuk rozszerzyć zakres tego pojęcia tak, aby w obecnym stuleciu aktywność ludzką pobudzał mit właśnie na miarę tego stulecia. W nowym kształcie powraca wizja heroistyczna – nie ograniczona już do poszczególnych bohaterów, wyznaczających reszcie ludzkości jej działania, ale obejmująca każdego, kto rozpozna tkwiący w człowieku pierwiastek tworzycielski. Prócz tego ten kształt rozważań Stachniuka to jakby ilustracja jego założeń teoretycznych: budowa z istniejących już cegiełek (czyli w tym wypadku koncepcji filozoficznych i historiozoficznych) odmiennej jakościowo całości (czyli nowego zgęstka mocy kulturowej). Nieźle odpowiada to tezie, iż mit łączy przeszłość z przyszłością, a czyni to w sposób dynamiczny.

Tak naprawdę jednak aktywność kulturowa nie cechuje wcale całości dziejów, przeciwnie – jej rozkwit obejmuje niezbyt długie okresy, nie był i nie jest – choć mogłoby tak się stać – udziałem wielkich zbiorowości ludzkich. Istnieje po temu szansa, ale nadal nie da się jej uznać za zrealizowaną. Ciąg kulturowy pozostaje zjawiskiem odosobnionym. Główną przeszkodę upatruje Stachniuk we wspakulturze, stagnacji, która potrafi jedynie łudzić człowieka mirażem „szczęścia fizjologicznego", odwołując się do dualizmu jego natury. Charakterystykę wspakultury pozostawmy samemu autorowi, a przyjrzyjmy się bliżej tylko pewnym dotyczącym jej negatywnej roli elementom. To zrozumiałe, że generalny porządek wartości wyznacza relacja kultura–wspakultura. Wartościowane dodatnio będzie wszystko, co łączy się z kulturą, co w jej obszar wciąga aktywne w tej mierze jednostki. Swoista relatywizacja wartości zachodzi w poszczególnych układach kultury, wyraża jej ewolucyjną zmienność. Oczywiste również, że wspakultura oznacza, niejako automatycznie, rozpad i odwrócenie porządku wartości, posługiwanie się zgoła fałszywym ich systemem. Neguje się istotę kultury, biorąc z niej jedynie to, co powierzchowne, pozór podstawiając za wartość. Ale wspakultura, jak z tego wynika, chytrze i perfidnie wykorzystuje dorobek kultury, choć pozbawia ją twórczego pierwiastka. Krytycznie nastawieni czytelnicy mogliby w tym momencie zgłosić wątpliwość, czy zabieg wartościujący przeprowadzony przez Stachniuka nie jest zbyt kategoryczny (wspakultura jako choroba – czyżby wracał naturalizm?), ale po raz kolejny dostrzegamy w tym autorską konsekwencję. Występuje tu też, przez Stachniuka wszakże nie podjęty, interesujący trop aksjologiczny. Pierwiastki wspakultury (owoce rozpadu, produkty wypaczonej aktywności) łączą się w dość jednolite twory – powstają style wspakultur totalnych. Ich ciągi, wypierając ciąg kulturowy, niosą całkowity upadek kultury. Nie dzieje się to w sposób prosty i automatyczny. Mogą rodzić się żywe siły kultury, to zaś, co wytworzą, ma przecież zobiektywizowany charakter. Niemniej, pojawiając się w warunkach rozpadu, musi ów rezultat przybrać zgoła specyficzny kształt – i oto napotykamy zrost kultury i wspakultury. Stachniuk podkreśla, że brak organizującego całość działań mitu dziejotwórczego ogranicza i fragmentaryzuje owe przejawy aktywności kulturowej. W zaistniałej sytuacji nie potrafią one do końca zdać sobie sprawy z własnej natury, pozostają czymś błądzącym. Stachniuk z grubsza klasyfikuje formy zrostów, wzmiankuje też o dynamizmie wspakultury – podporządkowaniu aktywności tworzycielskiej świadomości wspakulturowej. Pamiętając o generalnym rozgraniczeniu przez Stachniuka dwóch porządków wartości, warto może zastanowić się nad sprawą nieco wykraczającą poza przedstawioną klasyfikację. Jak właściwie należałoby ocenić nie tyle same zrosty kultury i wspakultury, ale raczej to, co one produkują? Z jednej strony wola tworzycielska, pozbawiona oparcia w micie, błąka się, działa żywiołowo, popędowo, nieświadomie, łatwo ulega machinacjom wspakultury. Zatem wypadałoby przyjąć, że to, co w tych warunkach ze sobą niesie, ze stanowiska kultury pełnej i autentycznej nie jest wiele warte. Ale coś z tego dorobku staje się cegiełką, którą kolejna faza dynamicznej i zdobywczej kultury wykorzystuje i wbudowuje w sw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin