FELIKS JABŁCZYŃSKI
PÓŁROMANS
ROZDZIAŁ 1
Rok 1902.
Pociąg staje, wagony prawie puste. Stacya końcowa trzeciorzędnej kolei zapowiada prowincyę głębszą.
Miasto, jedno z unieszczęśliwionych przez koleje, leży o cale sześć wiorst od stacyi.
Szosa niezła, niedawno zbudowana do współ- ki z zarządem wojskowym, ciągnie się wśród okolicy, zdradzającej blizkość Wisły. Miejscami trafiają się przestrzebianc laski, krajobraz płaski — ani dziki, ani w kulturze.
Na pół wiorsty przed miastem poczynają się ukazywać budynki — stodoły, szopy, chałupy, zabudowania na pół miejskie, na pół wiejskie. W stronę kolei miasto widocznie nic ma ochoty rozwijać się. Straszy je sześć wiorst odległości, czy też ktoś tego nie chce. Na szosie ruch mały, pod miastem cicho.
Przy wyjeździć przez rogatki zmiana początkowo niewielka. Szosa ciągnie się dalej, 'tylko domy są co raz częstsze.
Dopiero toż prawie przy rynko nagle rozpoczyna się rząd kamienic morowanych — jedno, dwopiętrowych,, ze sklepami i zajazdami. Domy są nowe, świecą czerwoną cegłą, albo straszliwą sztokateryą, która w połowie odpada. Z morów sterczą nagie, żelazne szyny, czekając na balkony w lepszej przyszłości.
Rynek za to wygląda staro i starożytnie. — Domy nie przypominają zabytków mozealnych, sło- źą do codziennego ożytko. Posiadają przeszłość, widać, że słoźyły dawniej komo innemo. Dziś są joż tylko źle zabezpieczającymi gniazdami małomiejskiej biedy, która to źyje.
Rynek w dnie targowe wygląda rochliwie. — Ale w dnie słotne olice boczne, prawie niebrokowa- ne, ciągną się po grzęzkim, molistym błocie, między rzędami domów zaszarganych, czarnych. Mieszczą się w nich straszliwe sklepiki. Wszystko to wraz z lodźmi przedstawia się tak, że człowiek mimowoli poczyna zastanawiać się nad bliźnimi i nad człowiekiem wogólc.
Życie to śpi. A wistocie? Co się to dzieje? Nic.
Jest to sen, a, wistocie, ospałość chroniczna. Zapewne każdy coś myśli, coś czyta, przewi- doje, dosi coś w sobie. A życie wlecze się z dnia na dzień,.
Płacą podatki regolarnie, zalegają tylko ci, co płacić nie są w stanie.
Nad miastem wisi senna, chora nada małomiasteczkowej biedy. Tylko osoby urzędowe hałasują tu od czasu do czasu, pracują, komenderują głośno, sprawiając również od czasu do czasu sporo zamięszania.
Wtedy oczy otwierają się ludziom szerzej. — Ale tylko na chwilę. Błysk ożywienia gaśnie pod szarym popiołem wlokącej się ospale rzeczywistości-. Opiekał Troska o dobro kraju, o szczęście i dobrobytl
Trzy czwarte miasta tak wygląda.
Czwarta część jest ukryta.
Z rynku, po przejściu kilku uliczek, trafia się na nieregularnie pokręcone zaułki, uliczki puste nie handlowe. Część domów stoi tyłami do ulic, po za parkanami. Wydajc się, źc miasto już tu się kończy.
Tymczasem po przejściu jeszcze kilku podobnych zaułków, wchodzi się nagle na plac, bardzo porządnie wybrukowany drobnym kamieniem polnym. — Ma skwer pośrodku i kamienną figurę jakiegoś świętego.
Po prawej stronie gmach, po lewej drugi. - W głębi bok dużego kościoła, wychodzącego frontem na uliczkę. Wszystkie trzy budynki w jednym stylu — baroku jezuickim — duże, porządnie utrzymane, nieco suche, ale nie pozbawione wytwor- ności.
Wkoło tych budynków, w pewnej rezerwie arystokratycznej, kupi się odrębna część miasta.
Uliczki wybrukowane, czyste, są zupełnie bez sklepów i handlowego ruchu. Parkany murowane.Po za nimi ogrody i dworki, dwory, domy różnej wielkości. Biedy, nędzy małomiasteczkowej nie widać tu wcale, chociaż niema i wielkiego bogactwa. Panuje tu mała zamożność prowincyi — zamożność jej sfer wyższych, inteligencyi.
Wieczorem palą się tam lampki naftowe na slupach, pomalowanych w ukośne pasy — białe i czarne. Ale tylko podczas nocy bezksiężycowych, bo przy świetle księżyca palą się tak słabo, że raczej przeszkadzają, niż pomagają w oryentowaniu się co do drogi.
Nuda, senność i tu błądzą, rozchodząc się po powietrzu jak dym, mgła, wyglądają z okien, drzwi zamkniętych i ogrodów. Czuć brak silniejszego, bieżącego życia, chroniczny ucisk, niemożność wejścia w ważniejsze zagadnienia życiowe w praktyce, a nie w teoryi.
O teoryach mówi się, ale po cichu. Zostają one w domu.
Na ulicę wychodzą ludzie, którzy wiedzą z góry, źc nic im robić nie wolno, że rządzą tu nie oni. Więc wegetują, ponieważ pozostawiono im błahe, obojętne sprawy, tyczące się ich bytu codziennego.
W ładne słoneczne dni cicho tu i przyjemnie. Z po za parkanów wyglądają drzewa, pod oknami kwitną kwiaty. Ludzi nie widać, ulice są puste.
Życie zdaje się stąpać na palcach.
*
* *
Dochodzi jedenasta wieczorem w początkach kwietnia. Dzień rozmazany, błotny, niebo czarne.
W jednym z większych dworów dzielnicy, okna są mocniej oświetlone. Dom parterowy, drewniany, doży, na wysokiem podmurowaniu stoi frontem do alicy. W środka ma oszklony przedsionek — wejście. Po oba stronach, za sztachetkami, ogródki. *
Na alicy mrok czarny. Rzadkie latarnie palą się mizernie, połyskają w kałużach, rozświetlając fantastycznie zaledwie kawałki braka naokoło.
To dom doktorów.
We czwartki co dwa tygodnie zbierano się ta wieczorem. Zazwyczaj bywało przyjemnie. Rozmawiano poważniej, zawsze ktoś trafił się, jako człowiek, ciekawszy. Dom miał opinię jedynego pod tym względem w mieście.
Niestety w ostatnich czasach i ta coś się psuło, atmosfera miasteczka wciskała się do wewnątrz, natomiast ta lepsza rozchodziła się i nikła.
Dziś gospodyni, osoba młoda, dwudziestosześcioletnia, trochę nie domaga. Nie zgromadzili się jej wszyscy goście w komplecie. Trochę wyjechało, trochę z powoda niepogody zostało w domu.
Panie, nie mając co robić w obszernym, chłodnym salonie, przeszły do mężów, do gabinetu doktora, gdzie grano.
Właśnie rejent ze spokojną wprawą rozdawał karty, trzymając cygaro w zębach, które ma w nos dymiło, kiedy z głębi mieszkania odezwał się dzwonek.
Doktór ruszył się na krześle i spojrzał na drzwi. Gospodyni wstała, przeprosiła panie i zniknęła w drzwiach stołowego pokoju.
Po chwili wróciła, zbliżyła się cicho do męża i szepnęła półgłosem, przepraszając gości.
— Wzywają cię...
— Kto?
— Od Rucickich.
Była to rzecz przewidziana już w początkach wieczoru, przy zasiadaniu do kart — goście o tern wiedzieli.
Doktór wyszedł, obiecując, że wkrótce wróci.
Ale w kilka minut potem do gabinetu wszedł służący, zabrał walizkę z instrumentami. Znaczyło to, że powrotu doktora nic można było spodziewać się tak prędko.
To też goście rozeszli się prawie zaraz po kolacyi.j
Doktorowa była znużona, kazała podać herbatę do sypialni.
Dochodziła drugo. W domu zrobiło się cicho. W stołowym pokoju służba sprzątała,- słychać było gwary z kuchni.
W sypialni panował zwykły jej codzienny, wieczorny spokój. Paliła się lampa, łóżko[rozcbrane, cienka, nocna bielizna leży naszykowana. Portje- ry, oddzielające jej sypialny pokój od sypialni męża, wiszą spokojnie.
Przez okno, otwarte dla odświeżenia powietrza, na horyzoncie, między wierzchołkami drzew, widać perłowy, słaby brzask, zapewne od zachodzącego po za chmurami księżyca.
9
Doktorowa przeszła się kilka razy po pokoju. Twarz miała zmęczoną, włosy rozrzuciły się trochę. Gsta przybladły, oczy straciły blask, przcmgli- ły się. Przeciągnęła ręką po twarzy, następnie zadzwoniła.
Wkrótce potem do pokoju weszła pokojowa, stanęła w progu, trzymając róg białego fartucha.— Była to młoda dziewczyna, z żywymi, mądrymi oczyma. Wróciła z kuchni, gdzie musiało być wesoło, bo miała twarz rozbawioną.
— Spać? — proszę pani.
Doktorowa ziewnęła niechętnie, nerwowo, usiadła na fotelu.
— Zdcjm — rzekła, podając nogę.
Dziewczyna uklękła, poczęła rozwiązywać sznurowadła.
— Pani dziś bardzo zmęczona? — zapytała poufale.
- Ach tak! wołałabym już od dwóch godzin być w łóżku...
— Przykro to bawić gości, jeżeli nie bawią się sami...
—• Tak! niezbyt miło.
— Pani Ossowiecka nieładna.
— Bardzo miła...
— On małomówny.
— Bardzo dobry, uczciwy człowiek.
— Co po tern! ja za takiego nigdybym na mąż nie wysła...
— Różnie się zdarza! Dobrali się i napewno są szczęśliwi!
— Mtiszą być dobrzy ludzie. Pan Ossowiec- ki zostawił służbie dużo.
— Są bogaci.
— Ona podobno bardzo bogata, Czy to prawda, że miała milion w posagu? — znpytała dziewczyna po chwili milczenia.
Doktorowa ruszyła ramionami.
— Tak mówią, nie wiem. Rodziców ma bar- ' dzo zamożnych. Są to bogaci fabrykanci.
— Bogatym zawsze lepiej — zauważyła filozoficznie pokojowa.
— Ach! taki Majątek może bardzo wiele, ale... nie wszystko.
— Mówią, źc ona Żydówka — zagadnęła po chwili pokojowa ostrożnie.
— Nie! katoliczka, taka sama, jak ty i ja.
— Ale z Żydów.
— Cóż to kogo obchodzi?
— Ale zawsze — mówią
Noc była ciemna, niebo przetarło się, wypogodziło się trochę. Na ciemnym prostokącie, wykrojonym przez okno, błyszczały gwiazdy. Wóz wielki, ogromny, jaśniał nizko, tuż prawic nad ziemią.
— Może będzie pogoda — pomyślała doktorowa, zamykając okno.
Kiedy doktór nad ranem wrócił, już spała. Uchylił lekko portyery i zajrzał do sypialni. Brzask wpadał przez okno.
Wszedł na palcach. Młoda kobieta leżała twarzą zwrócona do ściany, okryta. Tylko, ciemne
włosy, związane mocno w węzeł, rozsypały się trochę po poduszce.
Doktór podszedł do łóżka, nachylił się i począł wsłuchiwać się w oddech śpiącej, próbując zdaleka ręką ciepła skroni.
Miał twarz zmęczoną, zafrasowaną, wyglądał staro. Obawiał się, czy czasami nie zawlókł do domu choroby gorączkowej z lecznicy, gdzie miał dwóch chorych na tyfus.
Ale oddech śpiącej był spokojny.
Wyszedł do siebie na palcach, ostrożnie.
ROZDZIAŁ II.
W dwa tygodnie potem a doktorów na śniadania w piątek, około dwunastej w południe, zebrało się kilka osób.
Oboje siedzieli przy stole, nie spodziewając się nikogo.
Jak zwykle, doktór przeglądał gazety, komunikując jej ważniejsze wiadomości.
Gazety wtedy wogóle nie były interesujące. W Europie nic się nie działo, miejscowe życie, skutkiem krępującej pisma cenzury, wyglądało ze szpalt blade i anemiczne, bogate jedynie w drobne scnsacyc, które wydymano do rzędu wypadków wielkich.
Doktorowa czytała zresztą później, po nim powieść, feljetony, przeglądała ogłoszenia. Wyprzedaże, teatry, nekrologi, drobne anonsy, ruch mód— dostarczały jej więcej żywego materyału, niż tekst. Było to kobiece. Ale miała racyę.
#
• .r-rniurięgr;
■■■SKV
Rozmawiano rzadziej, chyba, że zdarzała się jakaś kwestya specyalna.
Około pierwszej przyszedł proboszcz, następnie rejentowa.
Doktór, porozmawiawszy trochę z gośćmi, wyszedł o pierwszej do lecznicy.
Był w tym wieko, że nie możną już było na pewno określić, czy należał do mężczyzn przystojnych, czy nie.
Twarz miał charakterystyczną, rozumną, ale surową i zmęczoną, o zaroście gęstym i twardym. Nosił tylko wąsy. Oczy siwe, usta duże.
Średniego wzrostu, mocno, kwadratowo zbudowany, lat pięćdziesięciu czterech, nabrał już tuszy starszych mężczyzn i ociężałości późniejszego wieku. Praca, niedbanic o sobie przez długie la...
gwatemala12