W imię przyjażni J Papi.doc

(932 KB) Pobierz

sresa ^adtoiga,

W IMIĘ PRZYJAZNI.

Powieść historyczna.


I.

Jednym z zamożniejszych panów pod koniec XVII stulecia był marszałek Jerzy Szamotulski, posiadacz kilku rozległych i pięknych włości. Do najpiękniejszych liczyła się Koralówka, położona w niezmiernie malowniczej okolicy, wśród lesistych wzgórz. Na wielkiej kępie, znajdującej się na jeziorze, wznosił się zamek, zbudowany jeszcze przez prapradziada marszałka; wysoka baszta zamku pięła się majestatycznie ku obłokom, a na niej w dzień i w nocy czuwały straże nad bezpie­czeństwem całej włości.

Zamek był dwupiętrowy; marszałek zajmo­wał parter, syn jego żonaty, ojciec licznej rodziny, pan Stefan, stolnik, pierwsze piętro i drugie.

Zwodzony most łączył wyspę z wsią; cienisty park otaczał zamek, za parkiem znajdował się sad, potem zabudowania gospodarskie. Gwaru i życia na wyspie nigdy nie brakło. Tak marsza-

łek, jak oboje stolnikostwo lubili otoczenie liczne, więc młodych dworzan i panien dworskich trzy­mali bardzo wiele.

Najwięcej jednakże piosenek światowych i śmiechów serdecznych leciało z drugiego piętra: tam bowiem mieszkały córki stolnika i syn jedy­nak, najmłodszy, Beniaminek rodziny.

Panny stolnikówny chowały się pod opieką ma­dame Henry, Francuzki czterdziestoletniej, którą poleciła stolnikowej, jako wyborną przewodniczkę panien, królowa Marysieńka. Madam Henry roz­ciągała też opiekę nad stolnikowiczem, którym zajmował się kapelan miejscowy. Kapelan uczył Janka łaciny i religii; przy kapelanie chłopiec sypiał, z madame Henry zaś miewał lekcye fran­cuskiego i chodził z nią na spacer.

Janek był niezmiernie swawolny; nie minął dzień, żeby czegoś nie spsocił, brykał jak młode źrebię, lecz Francuzka i kapelan patrzyli często przez szpary na jego figle i dawali mu zupełną swobodę, gdyż stolnikowa, pobłażliwa dla jedyna­ka, zawsze brała jego stronę.

Panicz rankiem wymykał się bardzo często z zamku, nieopowiedziawszy się nikomu, dokąd idzie. Na obiad wracał wszakże zawsze, a gdy Francuzka, utraciwszy cierpliwość, oskarżała go przed dziadkiem, umiał zawsze usprawiedliwić się i obrońców znaleźć,

Właśnie obojga stolnikostwa w domu nie było, już od paru miesięcy bawili w Warszawie, a przedtem całe cztery tygodnie w Krakowie, Janek więc korzystał z nieobecności rodziców.

Był to wieczór; -słońce zachodziło właśnie i purpurową swoją tarczę odbiło w przezroczystej tafli jeziora. Pan marszałek kochał naturę, lubo­wał się swą Koralówką, więc zwykle o tej porze kazał służbie zanosić się do gabinetu, zwanego ponsowym, zkąd można było widzieć dobrze jezio­ro i wieś całą po za niem rozrzuconą. Nieszczę­śliwy starzoc był od lat kilku sparaliżowanym.

Gdy służba otworzyła okna, pełne zapachu skoszonego świeżo siana, powietrze wpadło całą falą do gabinetu; marszałek skinął na służbę, aby się oddaliła i rozparłszy się wygodnie w krześle, zadumany wpatrzył się w dal.

Z pod ciemnych gałęzi modrzewi na wyspie rosnących, wyzierały marmurowe postaci faunów złośliwie uśmiechniętych i pięknych bogiń Olimpu; czasami zaś migały białe sukienki wnuczek mar­szałka, które o tej porze używały zwykle w parku swobody. Wesoły ich chichot i szczebiot dobie­gał też chwilami do starca, a wówczas zmarszczone posępnie jego czoło rozjaśniało się i na zwiędłych ustach ukazywał się przelotny uśmiech; pochylona postać prostowała się.

Ściany gabinetu zdobiło kilka portretów przedstawiających przodków marszałka, obok nich wisiał jego własny portret. Marsowe były po­staci przodków, marsowem ich spojrzenie. Z po­stawy i ubioru poznałbyś odrazu, że obóz był icb domem rodzinnym, wojna zwykłem zajęciem, a zbroja codzienną niemal szatą. Wiernie z nimi harmonizował portret marszałka, przedstawiający go jeszcze w czasach, gdy był w pełni sił i urody. W rozumnych jego oczach malowała się odwaga, na czole stanowczość, całej postawie wielka energia i siła; jak dziadowie, cały był w stal oku­ty. Stolnik różnił się już nieco od swoich przod­ków i od ojca, był również jak oni mężem rosłym, silnym, piersi miał szerokie, oczy rozumne, lecz jakaś ociężałość malowała się w całej jego posta­wie i na obliczu. Miał strój wytworny i wygodny zarazem: miękki żupan jedwabny zamiast twarde­go pancerza, pas wolny ze złotogłowiu, bogaty kontusz, a kołpak sobolowy zamiast żelaznego heł­mu. Jak dziadowie, hardo spoglądał ze złocistych ram, lecz ręka raczej przez dumę spoczywała na rękojeści szabli, niż przez zamiłowanie do bojów.

Wodząc zadumanem okiem po rozległem je­ziorze i obszernej wsi, nad jego brzegami rozsiad­łej, marszałek od czasu do czasu przenosił wzrok zwolna z portretu prapradziada na portret syna; na tym ostatnim najdłużej zatrzymywał pełne smutku oczy, dostrzegał bowiem różnicę pomiędzy nim, a przodkami, znać też, że tęskne myśli snuły się po jego siwej głowie. Ważne sprawy powołały stolnika do Warszawy: umarł wielbiony przez marszałka król Jan III-ci, z którym walczył on razem pod Cbocimem, pod Lwowem, a potem pod Wiedniem. Panowie pospieszyli na elekcyę do Warszawy. Marszałek, żegnając syna, rzekł do niego: „Królewicza Jakóba radbym widzieć na tronie; przysłowie mówi bowiem, że niedaleko pa­da jabłko od jabłoni, a przysłowia są mądrością narodów.”

Lecz z listów stolnika do Koralówki wie­dział marszałek, że marzenia jego nie spełnią się, bo Jakóba usunięto z pomiędzy kandydatów do tronu; przyczyną zaś tego była królowa Marysień­ka, która nietaktownem postępowaniem po śmierci męża zraziła naród nie tylko do siebie, lecz i do synów.

Dwóch głównych kandydatów przedstawiono do korony: księcia Conti, Francuza, i elektora sa­skiego Fryderyka Augusta. Stolnik widocznie w listach przechylał się na stronę Contiego, stary marszałek zaś wahał się zrazu. Elektor bardziej przypadał mu do serca; krążyły wieści, iż łamie on podkowy palcami, że zrywa najgrubsze powro­zy, jak cienkie nici. Marszałek lubił siłaczy, ale Fryderyk August był ewangielikiem, więc napisał synowi, iż równie głosuje za Contim. Kiedy je­dnakże stolnik mu doniósł, że elektor przyjął ka­tolicyzm, posłał sztafetę, aby syn głosował za


15

Augustem, a teraz rozmyślał nad tern, który z kandydatów zwyciężył na elekcyi.

Naraz jakieś przykre wrzaski zakłóciły ciszę otaczającą starca; brózdy, pokrywające jego czoło, pogłębiły się, w zamyślonych źrenicach zapłonął gniew—począł nasłuchiwać. W przyległym poko­ju rozległ się cichy tupot nóg, poczem drzwi gabi­netu z hałasem rozwarły się; madame Henry z gło­wą ufryzowaną według ostatniej mody, w szelesz­czącej sukni jedwabnej, wpadła jak bomba, a za nią cztery jej elewki w białych sukienkach, z twa­rzyczkami wystraszonemi.

Cóż to za najazd niewieści? — zapytał stai’zec, uśmiechnąwszy się mimowoli.

C’est un scandale, monsieur le maréchal— odezwała się Francuzka głosem drżącym ? oburze­nia i z tragicznie załamanemi rękoma.—Co ja przykrości znoszę z powodu imci stolnikiewicza, tego nie wysłowię. Wyjadę z Koralówki, jeśli pani­cza w karby nie wezmą.

Marszałek zasępił się znowu, gdyż wrzask wzmógł się za oknami. Spojrzał w dal: tłum zło­żony z kilku starszych wieśniaków i z wielkiej liczby niewiast zbliżał się do zamku, więc klasnął w dłonie; na to wszedł do gabinetu jeden z mło­dych dworzan, ulubieniec marszałka, Jurek Ostrog- ski, dorodny, lecz biedny chłopiec. Ród swój wywo­dził on z tej samej linii, co książęta Ostrogscy, lecz mitry nie miał, była to bowiem latorośl poboczna.

Co to za wrzaski? idź waść się dowie­dzieć—rzekł doń marszałek—kmiecie cisną się z lamentem do zamku, musiało się zdarzyć coś we wsi.

Dworzanin pospieszył spełnić dane mu pole­cenie.

Właśnie chciałam opowiedzieć—zaczęła Francuzka.

Opowiadaj pani, lecz jaśniej i krócej— odezwał się do niej marszałek czystą francuzczy- zną, lecz tonem szorstkim—chcę wiedzieć tylko tyle, co Janek przewinił?

To powiedziawszy, wskazał Francuzce krzesło obok stojące. Madame Henry usiadła i ode­tchnąwszy głośno, rozpoczęła po raz trzeci swoje opowiadanie.

Nie moja wina, doprawdy nie moja; czu­wam, robię, co mogę, przestróg nie szczędzę, lecz panicz słuchać nie chce kobiety. Poszliśmy do parku, jak zwykle, zabawić się o zachodzie słońca w gry towarzyskie, stolnikowicz wybrał się z nami; naraz znikł mi z oczu; panienek opuścić nie mo­głam, więc pozostałam z niemi w parku; bawiły się dalej pod mojem okiem pięknie, grzecznie, jak zawsze.

Tchu jej zbrakło, gdyż, lękając się zniecier­pliwić długiem opowiadaniem marszałka, spieszy­ła się bardzo; odetchnęła więc całą piersią.

                        Już to o wiele lepiej mieć synów, niż cór­ki—dodała po małej przerwie i przychylnie spoj­rzała na stojące cichutko rzędem dziewczynki. Na usteczkach jednej z nich zjawiał się wszakże co chwila uśmiech figlarny, była to druga z kolei córka stolnika, trzynastoletnia Hania; starsza o dwa lata od niej, Zosia, wzrokiem poważnym poskramiała atoli wesołość siostry.

                        Do rzeczy proszę! — odezwał się tonem napomnienia marszałek — niespokojny jestem

0                    wnuka.

                        Otóż mówię: wnuk J. W. P. marszałka znikł mi z oczu; dokąd poszedł, nie widziałam; gdzie jest obecnie, nie wiem—ciągnęła dalej Fran­cuzka.

                        Iście białogłowy opowiadanie i bądź tu mądrym z tego, co słyszysz! — sarknął marszałek po polsku. Poczem zwrócił się do cudzoziemki

1                    po francusku dodał:

                        Najlepiej pani zrobisz, wróciwszy z elew- kami do siebie. Imci pan Ostrogski lepiej nas poinformuje o sprawkach stolnikowicza.

Na tak wyraźny rozkaz madame Henry pod­niosła się i skinęła na dziewczynki. Te, dygnąw­szy jednocześnie, jak na komendę, z nią razem zwróciły się ku drzwiom. Marszałek popadł tym­czasem w zamyślenie.

Wreszcie powrócił Jurek.

Niech Jaśnie W. P. marszałek będzie spokojnym—rzekł—stolnikowicz spłatał figla, lecz sam zdrów jak rybka.

Zkądźe te wrzaski? toć wyraźnie słysza­łem niewieście głosy wołające: „Panicz! Panicz!” Mów mi waszmość prawdę, ty zawsze bierzesz stronę tego wisusa—odparł marszałek.

Jerzy zakłopotał się widocznie.

Stolnikowicz zdybał w sadzie syna chłop­skiego, jak kradł wiśnie — począł opowiadać— i ściągnął go z drzewa za nogi, chłopak podrapał sobie twarz i ręce do krwi, uciekł do wsi i alarmu narobił.

Marszałek poruszył głową niedowierzająco.

Gdzie stolnikowicz?—zapytał.

Widziałem, jak wkradał się chyłkiem przez boczną sień do zamku, szedł z nim Józik Rymanowski; ten zawdy skory do złej rady—od­parł dworzanin.

Przyprowadź obu natychmiast do mnie— rzekł marszałek — a kmieciom powiedz, źe jutro sam sprawę rozpatrzę i sprawiedliwość wymierzę; pokrzywdzony nagrodzonym będzie, winny uka­ranym.

Dworzanin pospieszył spełnić polecenie mu

dane.

Na cześć bohatera, którego uwielbiał, mar­szałek nadał wnukowi imię Jan i kochał tego wnuka nad życie, roił, że duszę króla bohatera odziedziczy. Janek w istocie był odważnym i te­raz, lubo Jurek nastraszył go gniewem dziada, stanął z hardą miną przed starcem. To rozgnie­wało bardziej jeszcze marszałka. Nie taką od­wagę on cenił—taką zuchwalstwem nazywał. „Za­winił, powinien wyznać swoją winę, przeprosić za nią, starać się ją naprawić; jeśli nie zawinił, pa­trzeć winien nie hardo, ale śmiało”—mówił sobie w duszy, spoglądając surowo na wnuka.

Obok Janka stał chłopiec tegoż wzrostu co i on, w szaraczkowym kontusiku, z czapeczką ba­rankową w ręku. Ten skromnie spoglądał, a je- dnak marszałek byłby przysiągł, że ma nieczyste sumienie.

Czego kmiecie wyrzekają na ciebie?— zapytał wnuka.

Zwyczajnie jak chłopi—odparł zuchwale Janek—gdy ich kto złapie na kradzieży, czynią wrzask. Schwytałem na wiśni w naszym sadzie Władka, syna tutejszego kołodzieja, obiłem go za kradzież prętem, ot, i przyczyna hałasu.

Blada twarz marszałka poczerwieniała.

A waszmości kto dał prawo karania innych? a co tobie do tego, jak sprawia się Wła­dek, Bartek czy ktokolwiek inny? Czyś ty ich pan—zapytał drżącym z oburzenia głosem.

Będę ich panem—odparł butnie Janek.

To od Boga zależy, będziesz, czy nie bę­dziesz—rzekł surowo marszałek.—Znasz historyę

Hioba ze starego testamentu, wiedz, że historya ta powtarza się w rzeczywistości; ten kto w złotej kolebeczce niemowlęciem sypiał, często na starość z kijem żebraczym chodzi.

Lekceważący uśmiech przebiegł po ustach stolnikowicza. Marszałek to spostrzegł, ale nie zdradził się, tylko ciągnął dalej kazanie.

                        Choć ojciec jest panem na pięciu wsiach, ty jednej możesz nie mieć, a choćbyś i miał, to ci jeszcze nie czas karać winnych, bo sam rózgi bywa bierzesz. Bratem kmieci, twoich przyszłych są­siadów— naucz się być, a panem być potem potra­fisz... Za to, żeś obił chłopca, pójdziesz dziś waszmość na całą noc do lamusa i rozmyślać bę­dziesz wśród starych rupieci o dawnych złotych czasach, w których wolność, jakiej panowie zaży­wali, nie czyniła ich tyranami. Dziś, niestety, złota, piękna nasza swoboda, z której pysznili się ojcowie, a którą stała rzeczpospolita, w swawolę się przeistoczyła, swawola do zguby łatwo dopro­wadzić może; postaram się z tej wady szkodliwej wyleczyć waści. Miłujmy wolność, lecz spra­wiedliwości nie pozostawiajmy dla nas samych, ale i dla bliźnich naszych.

                        Cham nie jest moim bliźnim—mruknął Janek.

                        Tak korzystasz z lekcyj kapelana?! — krzyknął marszałek.—Widzę, iż dla waści surow­szy rektor potrzebny; ja przemawiam ci do duszy, a zamiast skruchę obudzić, podniecam twoją har- dość; pójdziesz do szkół, tam cię krócej wezmą... Precz z oczu moich!

Zmęczył starca ten gniew; odetchnął więc mocno, odwrócił spojrzenie od wnuka, który nie upokorzył się ani na sekundę i do Jurka odezwał się głosem stłumionym:

Powiedz waszmość kapelanowi, aby pa­nicz dzisiejszą i jutrzejszą noc w lamusie spędził; rankiem pójdzie do kościoła na rekolekcye i dzień cały spędzi tam, poszcząc ściśle.

Stolnikowicz zmięszał się wreszcie; noc sa­motnie spędzona w odległej izbie zamku, w której wśród starej zbroi i broni szczury gospodarowały, nie nęciła go. Łzy ścisnęły mu gardło, lecz nie zdradził się, złożył ukłon w milczeniu dziadkowi i chciał się oddalić, gdy chłopczyna w szaraczko- wym źupaniku, stojący tuż za nim, szepnął mu do ucha:

Zatrzymajcie się, paniczu!

Poczem zbliżył się do marszałka, objął jego kolana i odezwał się tonem prośby:

To ja namówiłem stolnikowicza, by obił chama, jam powinien noc w lamusie spędzić.

Marszałek zmierzył go surowem spojrzeniem.

A waść kto jesteś?—zapytał.

Józef Rymanowski, syn szlachcica zago...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin