Clancy Tom - Centrum 04 Racja Stanu.doc

(1567 KB) Pobierz
Tom Clancy

 

Tom Clancy

 

Centrum 04 Racja stanu

 

 

Tytuł oryginału:

Games of State

 

 

 

 

 

 

 

Tłumaczył: KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI

 

1

·        Czwartek, 09.47 - Garbsen, Niemcy

Dopiero kilka dni temu dwudziestojednoletnia Jodie Thompson dowiedziała się, co to wojna.

W 1991 roku zbyt zajmowali ją chłopcy, telefony od przyjaciółek i trądzik, by zwróciła uwagę na wojnę w Zatoce Perskiej. Z telewizji zapamiętała wyłącznie białe błyski na szafirowym nocnym niebie i komentarze na temat rakiet Scud, wystrzeliwanych na Izrael i Arabię Saudyjską. Nie uważała ignorancji za powód do dumy, ale przecież czternastoletnie dziewczęta mają własne poważne problemy. Wietnam był sprawą jej rodziców, a o Korei wiedziała tyle, że weteranom postawiono pomnik akurat wtedy, gdy zdała do liceum. II wojna światowa była zaś wojną jej dziadków. Zdumiewające, ale tę właśnie wojnę miała poznać najlepiej.

Pięć dni temu Jodie zostawiła szlochających rodziców, zachwyconego młodszego brata, zaprzyjaźnionego chłopaka z sąsiedztwa i bardzo smutną rudą spanielkę imieniem Ruth, i z Rockville Centre na Long Island przeniosła się do Niemiec, by odbyć praktykę na planie pełnometrażowego filmu pod tytułem „Tirpitz". Dopiero w samolocie, podczas lektury scenariusza, dowiedziała się czegoś więcej o Adolfie Hitlerze, Trzeciej Rzeszy i Osi, choć jej babcia od czasu do czasu wypowiadała się z wielkim szacunkiem o prezydencie Roosevelcie, a dziadek od czasu do czasu z wielkim szacunkiem wypowiadał się o prezydencie Trumanie, bo bomba atomowa, którą kazał zrzucić, ocaliła go od śmierci w obozie dla jeńców wojennych w Birmie. Obozie, w którym odgryzł ucho człowiekowi, który go torturował. Kiedy Jodie zapytała dziadka, dlaczego mu odgryzł ucho, czy nie spowodowało to tylko pogorszenia tortur, łagodny starszy pan stwierdził po prostu: „Czasami musisz zrobić to, co musisz zrobi”.

Jeśli nie liczyć tej rozmowy z dziadkiem, Jodie trafiała na II wojnę światową wyłącznie przy okazji filmów dokumentalnych na kanale A&E i to zawsze przypadkiem, gdy szukała MIV.

A potem przeszła przyśpieszony kurs wiedzy o szaleństwie, które najwyraźniej ogarnęło wówczas cały świat. Nienawidziła czytania, gubiła się nawet w połowie wstępniaka z „TV Guide”, scenariusz jednak ją zafascynował. Spodziewała się, że będą w nim wyłącznie okręty i działa, a on opowiadał o ludziach. Dowiedziała się z niego o setkach tysięcy marynarzy, walczących wśród lodowatych fal Północnego Atlantyku i dziesiątkach tysięcy, które w nich utonęły. Dowiedziała się z niego o siostrzanej jednostce „Tirpitza”, „Bismarcku” - „postrachu oceanów". Dowiedziała się z niego o fabrykach w Albany, które odegrały główną rolę w produkcji samolotów dla Aliantów. Dowiedziała się z niego, że większość żołnierzy była w wieku jej chłopaka i że bali się tak, jak w takiej sytuacji bałby się Dennis.

Po przybyciu na plan Jodie obserwowała, jak wspaniały scenariusz nabiera życia.

Dziś na przykład widziała, jak wokół domku w Garbsen niedaleko Hanoweru kręcono scenę zbiorową, podczas której skompromitowany były oficer SA żegna rodzinę i, by odkupić winy, zaciąga się do Kriegsmarine Widziała wspaniałe efekty specjalne, przedstawiające atak RAF-u, który zniszczył „Tirpitza" w Trömsofjörd, w Norwegii, w 1944 roku, zabijając tysiąc członków załogi. Tu, w przyczepie służącej za rekwizytornię, miała nawet szansę dotknąć pamiątek wojennych.

Jodie nadal nie całkiem potrafiła uwierzyć, że takie szaleństwo rzeczywiście ogarnęło kiedyś ludzi, choć otaczały ją jego dowody. Miała przed sobą bezprecedensowy zestaw pamiątek: unikalne medale, ozdobne sznury do mundurów galowych, kołnierzyki, spinki do mankietów, broń i pamiątki wypożyczone z prywatnych zbiorów Europy i Stanów Zjednoczonych. Na półkach znajdowały się troskliwie zachowane, oprawione w skórę mapy, książki wojskowe i wieczne pióra pochodzące ze zbiorów feldmarszałka von Harbou, wypożyczone do filmu przez jego syna. W szafie, w bibliotecznej szufladzie znajdowały się zdjęcia „Tirpitza", zrobione przez samoloty zwiadowcze RAF-u i miniaturowe okręty podwodne, natomiast w przeszklonej szafce przechowywano fragment jednej z prawie sześciotonowych bomb Tallboy, które uszkodziły okręt. Piętnastocentymetrowy, zardzewiały odłamek miał być użyty jako tło dla napisów końcowych.

Tłuszcz mógł zaplamić pamiątki, więc dziewczyna, szczupła brunetka, wytarła dłonie w bluzę z emblematem Szkoły Sztuk Wizualnych, rum wzięła w nie oryginalny sztylet Sturmabteilung, po który ją tu przysłano. Wielkie, ciemne oczy prześlizgnęły się z brunatnej, wykończonej srebrem pochwy na brązową rękojeść, przy końcu której, w kręgu, znajdowały się litery SA, pod nimi zaś niemiecki orzec i swastyka. Ostrze i pochwa pasowały do siebie tak ściśle, że z wysiłkiem udało się jej wyjąć broń o dwudziestocentymetrowej klindze.

Sztylet był ciężki... i wstrętny. Patrząc nań Jodie zastanawiała się, ilu ludzi zabił. Ile żon stało się za jego sprawą wdowami? Ile przez niego płakało matek?

Obróciła go w ręku. Odczytała wytrawione na czarno słowa Alles für Deutschland. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wczoraj, podczas prób, jeden ze starszych niemieckich aktorów wyjaśnił jej, że oznacza to „Wszystko dla Niemiec".

- Od każdego żyjącego wówczas w Niemczech - tłumaczył - wymagano, by wszystko oddał Hitlerowi. Zawód, życie, człowieczeństwo. - Starszy pan pochylił się, spojrzał jej w oczy. - Gdyby twój chłopak powiedział coś niepochlebnego o Rzeszy, miałaś go wydać. Co więcej, miałaś też być dumna z tego, że go wydałaś.

- Thompson, sztylet!

Piskliwy głos reżysera, Larry'ego Lankforda, przerwał jej rozmyślania. Wcisnęła sztylet do pochwy i skoczyła w stronę drzwi przyczepy.

- Bardzo pana przepraszam! - krzyknęła. - Nie wiedziałam, że pan czeka!

Zeskoczyła ze schodków, w pośpiechu ominęła strażnika i biegiem okrążyła przyczepę.

- Nie wiedziałaś?! - wrzeszczał Lankford. - Każde opóźnienie w kręceniu zdjęć jest warte dwa tysiące dolarów za minutę. - Szyja reżysera wyłoniła się zza zasłony czerwonej apaszki. Klasnął w dłonie. - Trzydzieści trzy dolary - powiedział za pierwszym klaśnięciem. - Sześćdziesiąt sześć! Dziewięćdziesiąt dziewięć...

- Idę! - sapnęła dziewczyna - Sto trzydzieści dwa dolary...

Jodie poczuła się głupio. Uwierzyła asystentowi reżysera, Hollisowi Arlennie, który twierdził, że Lankford nie będzie kręcił jeszcze przez co najmniej dziesięć minut. A przecież kierownik produkcji ostrzegł ją, że Arlenna to mały człowieczek z wielkim ego, żywionym poniżaniem innych.

Dysząc ciężko, znalazła się wreszcie na miejscu. Arlenna zagrodził jej drogę do reżysera, odebrał sztylet i - nie patrząc dziewczynie w oczy pokłusował, by wręczyć go reżyserowi.

- Dziękuję - powiedział grzecznie Lankford, odbierając od niego rekwizyt.

Podczas gdy pokazywał aktorowi, jak ma go wręczyć swemu filmowemu synowi, młody asystent wycofał się, ani razu nie spojrzawszy na Jodie i trzymając się od niej z daleka.

Ciekawe, ale wcale mnie to nie dziwi, pomyślała.

Mimo iż spędziła na planie niespełna tydzień, Jodie zdążyła się już zorientować, jak działa filmowy biznes. Z każdego ambitnego, mądrego człowieka starano się zrobić niezdarnego głupca, bo w ten sposób nikomu nie zagrażał. A jeśli coś spieprzyłeś, ludzie trzymali się od ciebie z daleka. Prawdopodobnie zasady te obowiązywały w każdym biznesie, ludzie filmu wynieśli je jednak do rangi sztuki.

Wracając do przyczepy Jodie rozmyślała o tym, jak bardzo brakuje jej systemu wzajemnej pomocy i poparcia, tak doskonale funkcjonującego w Hofstra. Co innego jednak szkoła, a co innego rzeczywisty świat. Chciała być reżyserem, ale tylko szczęściu zawdzięczała, że dostała praktykę. Zdecydowała, że skończy ją silniejsza i mądrzejsza. I - jak inni - będzie się rozpychała łokciami, jeśli okaże się, że tak trzeba.

Wróciła do przyczepy. Starszy strażnik, Niemiec, puścił do niej oko.

- Ci bohaterowie za nic w świecie nie ośmielą się krzyczeć na gwiazdy, więc krzyczą na ciebie - powiedział. - Na twoim miejscu przestałbym się przejmować.

- Wcale się nie przejmuję, panie Buba - zapewniła go Jodie nieszczerze, acz z uśmiechem. Zdjęła wiszący przy wejściu do przyczepy notatnik. Wypisana w nim była lista ujęć przewidzianych na dzisiejszy dzień, z dokładnym wyszczególnieniem potrzebnych do każdego z nich rekwizytów.

- Jeśli to najgorsze, co ma mnie spotkać podczas kręcenia tego filmu, wytrzymam - powiedziała jeszcze. Pan Buba uśmiechnął się, a ona weszła do przyczepy.

Zabiłaby za papierosa, ale wewnątrz nie wolno było palić, a nie bardzo mogła obijać się na dworze. Musiała przyznać sama przed sobą, że zabiłaby nie tylko za papierosa. Zabiłaby choćby za to, żeby Hollis się od niej odczepił.

Położyła dłoń na klamce i zatrzymała się nagle.

- Panie Buba - powiedziała - chyba widziałam kogoś tam, w lesie. Strażnik podniósł głowę i rozejrzał się.

- Gdzie?

- Jakieś pół kilometra stąd. Daleko od planu, ale wolałabym, żeby nie zepsuli żadnego z ujęć pana Lankforda.

- Słusznie. - Buba wyjął krótkofalówkę z futerału przy pasie. - Nie wiem, jakim cudem ktoś mógłby dotrzeć aż tu, ale sprawdzimy. Przekazał informację, Jodie tymczasem wróciła do przyczepy. Próbowała zapomnieć o wściekłym Lankfordzie, wkraczając w mroczny świat, w którym tyrani dysponowali bronią, a nie scenopisem i atakowali narody raczej niż praktykantki.

2

·        Czwartek. 09.50 - Hamburg, Niemcy

Wielki odrzutowiec opadł na pas startowy międzynarodowego lotniska w Hamburgu. Przebudziło to Paula Hooda z niespokojnego snu.

Z głową na ogrzanej słońcem zasłonie, Paul nie otwierał oczu. Wolał śnić.

Jeszcze chwilkę, jedną chwilkę...

Silniki ryknęły, zwalniając samolot i jednocześnie odganiając resztki snu. Już w chwilę później Hood nie pamiętał nawet, jaki to był sen, wiedział tylko, że bardzo satysfakcjonujący. Przeklął w myśli, otworzył oczy, przeciągnął się rozprostowując kości i poddał się naporowi rzeczywistości.

Szczupły, czterdziestotrzyletni dyrektor Centrum był zesztywniały i obolały po ośmiu godzinach spędzonych w fotelu. W Centrum tego rodzaju loty nazywano „maluszkami”, ponieważ nie spełniały wymogu „trzynastu godzin w powietrzu", w których to przypadkach urzędnikom rządowym wolno było kupić bilety przestronnej, wygodnej pierwszej klasy. Bob Herbert był święcie przekonany, że Stany Zjednoczone poświęcają tyle uwagi Japonii i krajom Bliskiego Wschodu, ponieważ negocjatorzy i dyplomaci uznają wyłącznie pierwszą klasę. Przepowiadał, że kiedy limit powiększony zostanie do dwudziestu czterech godzin, frontem handlowej i politycznej walki stanie się Australia.

Paul Hood miał wprawdzie skurcze, ale przynajmniej odpoczął. Herbert nie myli się, pomyślał. Sekret spania w samolocie nie polegał na wygodzie. W końcu nie było mu bynajmniej wygodnie, a jednak się przespał. Kluczem okazała się cisza. Zatyczki do uszu sprawiły cud.

Hood usiadł wyprostowany. Zmarszczył brwi. Przez głowę przeleciało mu: „Przyjechaliśmy do Niemiec na zaproszenie wiceministra spraw zagranicznych, przyjrzeć się sprzętowi technicznemu wartości milionów dolarów, a tymczasem szczęśliwym człowiekiem uczynił mnie kawałek plastiku rodem z Brooklynu, kosztujący całe pięćdziesiąt centów. jest w tym jakiś morał".

Wyjął zatyczki i, wkładając je do ebonitowego pojemniczka, próbował przypomnieć sobie, nie tyle to co w śnie sprawiło mu przyjemność, lecz przynajmniej zatrzymać znikające wrażenie przyjemności. Nie udało mu się to jednak. Podniósł zasłonę i, mrużąc oczy, wyjrzał na światło słoneczne.

Sny, młodość, miłość... - pomyślał. To, czego pożąda się najbardziej, znika najszybciej. A może pożąda się czegoś właśnie dlatego, że znika?

W każdym razie - powiedział sobie - jaki mam powód, żeby narzekać na życie? Żona i dzieciaki są zdrowe i szczęśliwe. Kocham je i moją pracę. Mam powody do radości, których brakuje wielu ludziom.

Zirytowany na samego siebie, pochylił się ku Mattowi Stollowi. Korpulentny oficer wsparcia operacyjnego siedział w fotelu przy przejściu, po jego prawej stronie. Właśnie zdejmował słuchawki.

- Dzień dobry - powiedział mu Hood.

- Dzień dobry. - Matt włożył słuchawki do schowka w siedzeniu przed nim. Zerknął na zegarek, po czym obrócił ku przyjacielowi wielką, rumianą twarz, przypominającą swoim wyrazem oblicze wesołej laleczki Kewpie. - Przylecieliśmy dwadzieścia pięć minut przed czasem - oznajmił wysokim, ostrym głosem pedanta. - A tak chciałem wysłuchać „Rocking' 68" po raz dziewiąty!

- Co? Przez osiem godzin słuchałeś muzyki?

- No, przecież! W trzydziestej ósmej minucie najpierw jest Cream, potem Cowsills a potem Steppenwolf. To jak cudowna brzydota Quasimodo - „Indian Lake" między „Sunshine of Your Love" i „Born to be Wild".

Paul Hood tylko się uśmiechnął. Nie miał zamiaru przyznawać się do tego, że kiedy dorastał, lubił Cowsills.

- W każdym razie te zatyczki od Boba wypłynęły mi po prostu z uszu. Zapominasz, że my, ludzie słusznej postury, pocimy się bardziej niż chudzielce.

Hood spojrzał za Stolla. Siedzący po przeciwnej stronie przejścia siwowłosy oficer wywiadu nadal spał.

- Może ja też powinienem słuchać muzyki? - stwierdził. - Wiesz, miałem sen i...

- Zapomniałeś? Hood skinął głową.

- Znam to uczucie. To jak przerwa w dostawie prądu, przez którą giną dane w pamięci komputera. Wiesz, co robię, kiedy zdarzy mi się coś takiego?

- Słuchasz muzyki, co?

Stoll spojrzał na niego, zdziwiony.

- Pewnie właśnie dlatego ty jesteś szefem, a nie ja - powiedział. Jasne, słucham muzyki. Czegoś, co kojarzy mi się z czymś przyjemnym. Człowiekowi od razu robi się lżej na duszy.

Z drugiej strony przejścia rozległ się nagle głos z wyraźnym południowym akcentem.

- A ja polegam wyłącznie na zatyczkach. Zapewniają mi spokój. Jak ci się spodobały, szefie?

- Są wspaniałe. Zasnąłem, nim minęliśmy Halifax.

- A nie mówiłem? Powinien pan wypróbować je w biurze. Następnym razem, kiedy generał Rodgers dostanie jednego z tych swoich napadów albo Martha zacznie się mądrzyć jak zwykle, niech pan je założy i udaje, że słucha.

- Nie wydaje mi się, żeby to miało zadziałać - wtrącił Stoll. - Mike mówi więcej milcząc niż gadając, a Martha rozsyła po całym mieście swoje diatryby pocztą elektroniczną.

- Panowie, dajcie spokój Marcie - ostrzegł ich Hood. - Jest dobra w tym, co robi...

- Jasne - przytaknął Herbert. - A gdybyśmy jej tego nie przyznali, oskarżyła by nas wszystkich o rasizm i napastowanie seksualne...

Paul Hood nie pofatygował się, aby zaprzeczyć. Pierwsze, czego nauczył się jako burmistrz Los Angeles to to, że nie zmienia się przekonań ludzi dyskusją na ich temat. Lepiej zamknąć dziób. Stawia to dyskutantów w pozycji gorszych, a człowieka otacza aurą godności. Na ten wyższy poziom dyskutant może się dostać tylko poświęcając coś z niższego poziomu, a to już kompromis. Prędzej czy później wszyscy zmuszeni zostaną do zawarcia kompromisu. Nawet Bob, choć jemu zajmie to więcej czasu niż innym.

Odrzutowiec zakończył kotowanie. Rękaw ruszył powoli w jego kierunku. - Niech to diabli, oto nowy wspaniały świat - kontynuował Herbert. - Mam wrażenie, że teraz najbardziej potrzebujemy elektronicznych zatyczek do uszu. Nie słysząc tego, czego nie chcemy słyszeć, nie ryzykujemy politycznej niepoprawności.

- Infostrada ma podobno otwierać umysły, a nie zamykać je - zauważył Stoll.

- No, dobra, ale ja jestem z Filadelfii w Missisipi. Za moich czasów nie było tam infostrad, tylko gruntowe drogi, które wiosną zalewała powódź, więc zbieraliśmy się wszyscy, żeby je oczyścić.

Zgasł napis ZAPIĄĆ PASY. Ludzie zaczęli wstawać... wszyscy oprócz Herberta. Zbierali podręczny bagaż z półek, a on siedział, wpatrzony w zapalone światełko do czytania. Piętnaście lat temu, w zamachu na ambasadę amerykańską w Bejrucie stracił władzę w nogach; Hood zdawał sobie sprawę, że paraliż nadal mu dokucza i choć pracownicy Centrum nic sobie nie robili z jego kalectwa, Herbert nie lubił nawiązywać kontaktu wzrokowego z obcymi. Nienawidził wielu rzeczy, a współczucie znajdowało się na samym czele tej listy.

- Wiecie - powiedział z namysłem - tam, w domu, wszyscy zaczynaliśmy z jednego miejsca na drodze i pracowaliśmy razem. Kiedy pojawiały się różnice zdań co do tego, co powinniśmy zrobić i jak, rozwiązywano je próbując najpierw tak, a jak się nie udało, to inaczej, i w końcu odwalaliśmy robotę. Teraz, kiedy się z kimś nie zgodzisz, to zaraz oskarżają cię o nienawiść do tej grupy mniejszościowej, do której ten ktoś akurat przypadkiem należy.

- Bo tak jest najłatwiej - przyznał Stoll. - Robić to, co najłatwiej zrobić, oto nowe amerykańskie marzenie.

- Tylko niektórych - zaprotestował Hood. - Tylko niektórych.

Po otwarciu drzwi samolot zaczął się przeludniać, a kiedy w przejściu nie było już nikogo, pojawiła się stewardesa z wózkiem inwalidzkim linii lotniczej. Wózek Herberta, z wbudowanym telefonem komórkowym i laptopem, przyleciał do Niemiec jako bagaż.

Dziewczyna ustawiła składany wózek obok siedzenia, po czym wyciągnęła ku Bobowi pomocną dłoń.

- Nie trzeba - burknął kaleka. - Robię to od czasu, gdy pani nosiła jeszcze koszulę w zębach. - Potężnie umięśnione ramiona uniosły go ponad poręczami, bez kłopotów znalazł się na skórzanym siedzeniu. Ruszył, sam obracając koła, a Hood i Stoll poszli za nim, dźwigając ręczny bagaż.

Upał hamburskiego lata przedostał się do rękawa, ale był niczym w porównaniu z tym, co pozostawili za sobą, w Waszyngtonie. Wkrótce znaleźli się w ruchliwym, klimatyzowanym terminalu. Stewardesa wskazała im urzędnika ambasady, którego przysłał im na spotkanie fang i który miał im pomóc w załatwianiu formalności paszportowych i celnych. Potem pożegnała się z nimi, ale nim odeszła, Herbert złapał ją za nadgarstek

- Przepraszam za nieuprzejme słowa - powiedział - ale to... - poklepał oparcia wózka - ...i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi.

- Rozumiem i przykro mi, jeśli pana uraziłam. - Ależ nie, skądże znowu!

Dziewczyna odeszła z uśmiechem, a tymczasem urzędnik już się przy nich znalazł. Poinformował, że gdy tylko dopełnią formalności limuzyna zawiezie ich nad jezioro, do hotelu „Alster Hof”. Potem wskazał im drogę, a kiedy Herbert rozpędził wózek, został z tyłu i ruszył za nimi. Przez wielkie okna widać było ruchliwy Paul Baumer Platz.

- Cholera - powiedział nagle Bob. - Co za ironia! - Ironia? - zdziwił się Hood.

- Za diabła nie potrafię znaleźć wspólnego języka z rodakami, za to tu, na lotnisku zbombardowanym przez Aliantów wraz z potową tego cholernego Hamburga, przepraszam za ostre słowa młodą niemiecką stewardesę. I jestem gotów współpracować bez ograniczeń z ludźmi, którzy postrzelili mojego tatę w Ardenach. Trzeba trochę czasu, żeby do tego przywyknąć.

- Sam powiedziałeś, że to nowy świat.

- A pewnie. Rzuca mi wyzwanie, muszę dotrzymać mu kroku. I dotrzymam, Paul. Bóg mi świadkiem, że dotrzymam.

Z tym słowami mocno pchnął kota. Jechał wymijając Amerykanów, Europejczyków i Japończyków... Hood był pewien, że każdy z nich na swój sposób też starał się wygrać wyścig z uciekającym mu światem.

3

·        Czwartek, 09.59 - Garbsen, Niemcy

Gdy, okrążywszy wzgórze, Werner Dagover zobaczył siedzącą pod drzewem kobietę, skrzywił się z niesmakiem.

Ci na drodze odwalili dobrą, naprawdę doskonałą robotę, pomyślał. Przepuścili tę babę.

Pamiętał czasy, kiedy w Niemczech podobna niedbałość kończyła wszelkie marzenia o karierze.

Podchodząc do kobiety, ten potężny, sześćdziesięciodwuletni mężczyzna wspominał, jak, kiedy miał siedem lat, zamieszkał z nim wuj Fritz. Fritz Dagover był naczelnym siodlarzem w wojskowej szkole jeździectwa i najstarszym stopniem żołnierzem na służbie, kiedy pijany instruktor jazdy konnej ukradł o północy konia Generalmajora, zabrał go na próbny galop i złamał mu nogę. Choć wuj Fritz nie miał z tym nic wspólnego i nawet nie wiedział o kradzieży, wraz z instruktorem postawiony został przed sądem polowym i karnie zwolniony ze służby. I mimo że podczas wojny brakowało cywilnych robotników, a on był doświadczonym kaletnikiem, nie mógł znaleźć pracy. W siedem miesięcy później odebrał sobie życie, wypijając kufel nasyconego arszenikiem piwa.

To prawda, myślał Werner, że podczas dwunastu lat istnienia III Rzeszy popełniono wiele zła. Ale też wielki nacisk kładziono wówczas na odpowiedzialność osobistą. Odcinając się od przeszłości, odrzuciliśmy również dyscyplinę, etykę pracy i wiele innych cnót.

Dziś niewielu strażników decydowało się ryzykować życiem za dzienną stawkę. Jeśli sama ich obecność na planie filmowym albo w sklepie nie odstraszyła przestępcy, tym gorzej dla pracodawcy. Dla większości z nich nic nie znaczył fakt, że wykonują akurat taki a nie inny zawód.

Dla Wernera Dagovera z Sichem GmbH fakt ten znaczył jednak bardzo wiele. Sama nazwa jego hamburskiej firmy znaczyła przecież „bezpieczeństwo". Niezależnie od tego, czy miał do czynienia z kobietą przypadkowo przerywającą zdjęcia, czy z uzbrojonym gangiem celebrującym urodziny Hitlera w trakcie Dni Naporu, Werner gotów był wypełnić powierzone mu zadanie.

Po poinformowaniu szefa zmiany o obecności w lesie nieznanej kobiety wyłączył krótkofalówkę. Następnie wyprostował się, sprawdził, czy oznaka firmy nie przekrzywiła się i zgarnął rozwichrzone włosy pod czapkę. Trzydzieści lat pracy w hamburskiej policji nauczyło go że, by wzbudzić szacunek, należy co najmniej sprawiać wrażenie człowieka godnego szacunku.

Jako dowódca ochrony firmy Sichern na tę operację, Werner objął stanowisko w przyczepie stojącej na głównej ulicy małego miasteczka. Gdy otrzymał telefon od Bernarda Buby, wsiadł na rower, przejechał nim na plan, niespełna pół kilometra, i zostawił go przy przyczepie z rekwizytami. Potem, starając się nie wzbudzić zainteresowania członków ekipy, ruszył wokół wzgórza, by wreszcie znaleźć się w dziesięciohektarowym lesie. Po przeciwnej stronie lasu biegła druga droga, na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin