Ciszewski Marcin - Krüger 01 Szakal.rtf

(15665 KB) Pobierz
Kr?ger. Szakal

 

             

 

 

I

 

 

              – Krüger jest…

              Zawahałem się. Ognisko emanowało łagodnym ciepłem. Noc była rozgwieżdżona i cicha.

              Starzec czekał.

              – Nie. Przepraszam, ale w ten sposób chyba nie potrafię – powiedziałem niepewnie.

              – W takim razie wybierz sposób, który ci odpowiada.

              – Nie mogę opowiedzieć o nim bez sięgnięcia wstecz, do przeszłości.

              – To zrozumiałe.

              – By w pełni pojąć, kim jest, muszę wyjaśnić, kim był. Sięgnąć do głęboko zakopanych fragmentów jego życiorysu, których części nawet ja – choć sądzę, że naprawdę dobrze go znam – tylko się domyślam.

              – Mamy sporo czasu. A to dla mnie ważne – odparł Starzec i oparł się wygodnie o drzewo, pod którym siedział.

              Poprawiłem się i ja. Nadal nie mogłem przyzwyczaić się do jego obecności. Miałem tylko nadzieję, że zdołam zrozumieć jej cel. Na razie nie mogłem nawet jasno myśleć. Zbyt szybko biegły ostatnie wydarzenia.

              – Startował z wysokiego c – zacząłem. – Z domu opływającego w dostatki i szacunek rodu, potem spadł nisko, tak nisko, że niemal niżej się nie da; w końcu stał się tym, kim jest dzisiaj. By pojąć, jak do tego doszło, muszę opowiedzieć wydarzenia, które popchnęły go do długiego, usianego niebezpieczeństwami marszu. O tym właśnie będzie ta opowieść: o drodze. Wszystko zaczęło się w październikowy ponury ranek tysiąc dziewięćset osiemnastego roku…

              Starzec poruszył się. Płomień ogniska oświetlał jego podłużną, jakby wykutą z kamienia twarz o prostym nosie i niebieskich przenikliwych oczach.

              – Pytasz, dlaczego wtedy? Że przecież to nie jest początek historii? – zapytałem.

              Skinął głową.

              – Oczywiście. Pełna zgoda. Krüger urodził się osiemnaście lat wcześniej i przez te blisko dwie dekady jego życie obfitowało w taką ilość dramatycznych wydarzeń, że można by nimi obdzielić kilka życiorysów po brzegi wypełnionych emocjami. Więc dlaczego wtedy? Już odpowiadam. Ponieważ w tamten mglisty poranek na ulicach zawieszonej pomiędzy wojną a pokojem niegdysiejszej stolicy Rzeczpospolitej po raz pierwszy skrzyżowały się drogi dwóch śmiertelnych wrogów. Tamtego właśnie dnia rozpoczęli oni wzajemne mordercze, wyniszczające polowanie, trwające z przerwami przez ponad dwadzieścia lat. O pierwszym z tych ludzi wspomniałem: to właśnie Krüger, zwany jeszcze wtedy po prostu Wilek, co stanowiło skrzyżowanie zdrobnienia imienia Wilhelm i pseudonimu Wilk i było dla niego, odkąd pamiętał, czymś w rodzaju nom de guerre.

              Drugi z bohaterów tego niezwykłego spektaklu nazywał się Iwan Piotrowicz Kolcow.

              Tak oto zaczyna się ta historia…

 

30 października 1918

 

Warszawa

 

 

              Niemiecki garnizon Warszawy na razie miał się dobrze, ale już wiedział.

              Jeszcze oficerowie tęsknym okiem wyglądali za Ordnung i wzdychali do Disziplin, jeszcze wrodzone, silne w dalszym ciągu poczucie obowiązku spajało szeregi liczącej niemal trzydzieści tysięcy żołnierza załogi miasta; broni i amunicji starczyłoby do rozegrania dużej bitwy, a wszechwładny generał-gubernator Hans Hartwig von Beseler podejmował na Zamku wysokich notabli okupacyjnej administracji oraz przedstawicieli coraz śmielej podnoszących głowę Polaków, próbując umknąć przed toczącym się nieubłaganie walcem historii.

              Jeszcze.

              Garnizon jednak już wiedział.

              Że ciepły wiatr ze Wschodu przywiał nie tylko traktat brzeski, który pozwolił zająć Ukrainę bez walki i słać do wygłodzonej Heimat całe eszelony z żywnością oraz zapewnił święty spokój po tej stronie kontynentu, a także pozwolił wojskom Ober-Ostu bez narażania się na niebezpieczeństwa wyglądać końca wojny, ale przyniósł również Ideę, wielką, podniecającą Ideę, obiecującą zaprowadzenie wszechświatowej sprawiedliwości i wolności od wszelkiej tyranii. Garnizon chętnie więc nadstawiał ucha, wychwytywał z Idei atrakcyjne, powabne nuty, tak wielką niosące nadzieję i będące w tak jaskrawej sprzeczności z dotychczasowym porządkiem świata.

              Z drugiej strony Europy zaś napływały hiobowe wieści. Niemcy, przez całą prawie wojnę zwycięskie, teraz przegrywały, okrywając się hańbą. Kraj był wyczerpany; duch wielkiego niemieckiego posłannictwa gasł, by w końcu rozpaść się na drobne kawałki. Cel walki, od początku niezbyt dla prostego żołnierza jasny, zniknął zupełnie. Garnizon był rozgoryczony i sfrustrowany, na jego oczach bowiem walił się dotychczasowy ład. Spontanicznie powstawały więc komitety rad żołnierskich i przejmowały władzę. Były nową siłą, z którą należało się liczyć. Rady wiedziały, że szary garnizonowy tłum nie może karmić się wyłącznie Ideą: żołnierze i większość oficerów nade wszystko pragnęli wrócić do domu.

              Niejako w odpowiedzi obudzili się mieszkańcy stolicy. Ulice gęściej niż wcześniej zaludniły się grupkami patriotycznej młodzieży, łakomym wzrokiem patrzącej na butnych do tej pory okupantów. Tworzono komitety i stowarzyszenia; spontanicznie organizowano broń i sporządzano plany na najbliższe dni. Ludzie uświadamiali sobie, że Niemcy coraz mniej myślą o okupacji i utrzymywaniu porządku, a coraz bardziej zaczynają się krzątać wokół własnych spraw.

              Niewola szybkim krokiem zmierzała ku końcowi. Nadchodził czas zmian.

              Pasażerowie czarnego luksusowego adlera zaparkowanego przy krawężniku ulicy Fredry od strony parku Saskiego nie zaprzątali sobie głowy buntowniczymi nastrojami warszawiaków ani kłopotami niemieckiego garnizonu. Ich uwagi w najmniejszym stopniu nie zajmowały rewolucyjne idee, spiski, knowania ani patriotyczne uniesienia. Za sobą mieli kilkutygodniowy okres intensywnych przygotowań i planowania wyznaczonej na dzisiejszy poranek akcji, przed sobą zaś wymagające precyzji, odwagi i szybkości jej wykonanie. Ich cel znajdował się sto metrów dalej, od dawna wrósł w krajobraz stolicy i nosił nazwę Banku Zachodniego.

              Było ich czterech: kierowca, starszy pan i dwóch młodzików. Wszyscy z uwagą obserwowali ruch uliczny oraz sam budynek. Właśnie wybiła dziewiąta; o tej porze w okolicy można było doliczyć się tylko pojedynczych przechodniów. Siąpiąca od dwóch godzin zimna, przenikająca do szpiku kości mżawka stała się nieoczekiwanym, ale nader efektywnym sojusznikiem: nikt, kto naprawdę nie musiał, nie wychylał nosa z domu.

              Szpakowaty, dostojny pan, zwany przez swych współpracowników Mentorem, popatrzył na kiszonkowy zegarek.

              – Teraz – mruknął, gdy wskazówka sekundnika doszła do godziny dwunastej i pokryła się dokładnie ze wskazówką minutową.

              Kierowca i Mentor zostali w środku, młodzieńcy wysiedli. Obaj nosili czarne trzyczęściowe garnitury i długie, również czarne płaszcze. Ubiór dopełniały meloniki na głowach. W dłoniach trzymali duże skórzane teczki. Wypielęgnowane wąsy i brody starannie skrywały rysy twarzy. Jedynym niepasującym do ich emploi elementem były długie jasne kosmyki włosów, wysuwające się spod meloników. Mimo tego dysonansu wyglądali na szacownych, młodych ludzi interesu.

              W istocie: w pewien sposób byli nimi.

              Wilek Krüger, niższy, o jasnej cerze i czarnych jak węgiel oczach, uśmiechnął się nieznacznie, energicznym ruchem rozłożył parasol, gestem zachęcił swego towarzysza, by skorzystał z wytworzonej w ten sposób osłony, po czym obaj lekkim krokiem ruszyli w stronę wejścia do banku. Jeżeli w okolicy, mimo wczesnej pory i fatalnej pogody, znalazłby się jakiś przechodzeń obdarzony zmysłem obserwacji, zauważyłby, że poruszają się w sposób zdradzający ludzi energicznych, nawykłych do wysiłku fizycznego, a ich wzrok uważnie omiata okolicę.

              Gdy oddalili się nieco, automobil ruszył, wyprzedził ich, po czym skręcił w lewo, zatrzymując się przed bramą stanowiącą drugie, tak zwane wjazdowe wejście do banku. Zdobione stalowymi elementami wrota były zamknięte. Kierowca zatrąbił. Szpakowaty pan siedzący z tyłu, wsparty na czarnej lasce zakończonej główką ze szczerego złota, obojętnym wzrokiem przebiegł przestrzeń dookoła. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Stróż, w dzień pełniący funkcję odźwiernego, otworzył judasz i wyjrzał na zewnątrz.

              – Panowie do kogo? – zapytał ochrypłym głosem.

              – Pan Stanisław Ruszczyc ma umówioną wizytę u pana Rotwanda – odparł kierowca przez uchylone okno, po czym wzdrygnął się. Wiatr wepchnął do wnętrza auta przenikliwy chłód i eskadrę lodowatych kropel deszczu.

              – U pana prezesa Rotwanda? – upewnił się odźwierny.

              – Tak – potwierdził niecierpliwie kierowca.

              Zgrzytnęła zasuwa i brama z hurgotem zaczęła otwierać podwoje. Mentor pomyślał, że to banalnie łatwe: odźwierny nie kwapił się do sprawdzania czegokolwiek, nawet nie zadał sobie pytania, czy spotkanie faktycznie będzie miało miejsce. Za przekonujący dowód wystarczyła mu po prostu wzmianka dotycząca wszechmocnego prezesa banku.

              Automobil powoli wjechał w bramę, by po kilku metrach zatrzymać się dokładnie naprzeciw obramowanego kamiennym portalem wejścia. Starszy pan nachylił się w stronę kierowcy.

              – Wjedź na dziedziniec i zawróć. Nie wyłączaj silnika.

              – Długo to potrwa? – zapytał kierowca. Nazywał się Barański. Pocił się.

              Mentor pomyślał, że zatrudnienie tego człowieka było błędem. Wszystko przez to, że stały współpracownik, rzetelny i godny zaufania Stanisław Boguszewski leżał w łóżku, złożony świnką. Tak, chorobą przechodzoną przez małe dzieci bez specjalnych komplikacji, niejako rutynowo, a która stukilogramowego, twardego jak skała mężczyznę zwaliła z nóg i spowodowała, że czuł się coraz bliższy przejścia na tamten świat. Do dzisiejszej akcji kierowca był jednak niezbędny, Mentor zwrócił się więc do jednego ze swych warszawskich przyjaciół, by polecił mu kogoś godnego zaufania, fachowego i dyskretnego. Ów znajomy zarekomendował mu Barańskiego, chwaląc go jako solidnego współpracownika, znającego doskonale Warszawę i potrafiącego obsługiwać najróżniejsze rodzaje automobili. Szybko jednak okazało się, że nowo pozyskany współpracownik Warszawę może i znał, ale kierowcą był co najwyżej zadowalającym, a jego nerwy były w strzępach, o czym uprzejmy znajomy nie raczył już poinformować Mentora.

              – Niezbyt. Nie denerwuj się – odparł Mentor najłagodniejszym tonem ze swego bogatego repertuaru.

              – Odźwierny wygląda na wścibskiego – warknął Barański.

              – Po prostu nie rozmawiaj z nim – perswadował Mentor. – Nie gaś silnika i bądź gotów. Jak wyjdziemy, będzie nam się spieszyło.

              – On zamknął za nami bramę.

              – Nie martw się o to.

              Mentor klepnął kierowcę w ramię i wysiadł. Był w samym garniturze, bez płaszcza. Teczka, którą trzymał w ręku, wykonana została ze świńskiej skóry i odznaczała się najwyższą jakością. Laska ze złotą główką została w samochodzie.

              – Trafię – rzucił pod adresem odźwiernego, który zamknąwszy bramę, okazywał gotowość do wskazywania dalszej drogi, po czym pchnął drzwi.

              Mentor znalazł się w niewielkim, bogato zdobionym holu. Wszedł po kilku wyłożonych marmurem schodach. Bez słowa skręcił w lewo, po czym stanął w progu reprezentacyjnej, lśniącej przepychem sali operacyjnej banku. Kątem oka zauważył obu swoich młodych współpracowników, którzy właśnie wkroczyli do niej od strony głównego wejścia. Najmniejszym gestem nie dał po sobie poznać, że z tymi dwoma cokolwiek go łączy. Zaczął wspinać się na wyższą kondygnację. Schody miały pałacowe wymiary i musiały kosztować fortunę.

              Mentor wszedł na pierwsze piętro. Obszerny hol ciągnął się niemal przez cały budynek. Prowadziły z niego drzwi do gabinetów zarządu banku oraz pomieszczeń reprezentacyjnych. Mniej więcej w dwóch trzecich korytarza, bliżej lewej ściany stało biurko, dorównujące splendorem reszcie wystroju wnętrza. Siedziała za nim kobieta o starannej fryzurze, ubrana w skromną, prostą suknię. Mentor energicznym krokiem podszedł do biurka. Echo odbijało dźwięk stukających o parkiet obcasów.

              – Dzień dobry – powiedział i uśmiechnął się ciepło.

              Kobieta uniosła głowę i uśmiechnęła się również. Lubiła taki typ mężczyzn. Po pięćdziesiątce, świetnie ubranych, starannie ostrzyżonych, o nienagannych manierach, uprzejmych i miłych. Gdyby nie czarna długa broda i zakręcone do góry wąsy, zdaniem niewiasty, zupełnie niepasujące ani do twarzy, ani do reszty sylwetki, przybysz stanowiłby bliski jej sercu ideał męskiej urody.

              – Dzień dobry. Czym mogę służyć? – zapytała miękko.

              – Moje nazwisko Ruszczyc. Stanisław Ruszczyc. Jestem umówiony na godzinę dziewiątą z panem prezesem Andrzejem Rotwandem. Spóźniłem się o dwie minuty, za co najmocniej przepraszam.

              Kobieta zerknęła do leżącego przed nią notatnika. Po chwili uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

              – Tak, oczywiście. Pamiętam pański telefon. W sprawie porady przy zakupie akcji. Pan prezes oczekuje pańskiej wizyty.

              Kobieta wstała i podeszła do znajdujących się w głębi korytarza drzwi. Zapukała, po czym nie czekając na odpowiedź, nacisnęła klamkę, gestem pokazując gościowi, by podążał za nią.

              Mentor wszedł do gabinetu. W pierwszej chwili, choć widział w życiu niejedno i zdawał sobie sprawę, że bogactwo nader często bywa rzeczą złudną, a przede wszystkim przemijającą, poczuł się przytłoczony. Pokój był ogromny, miał powierzchnię co najmniej osiemdziesięciu metrów kwadratowych. Łuki żebrowego sklepienia wyrastały z pokrytych malowidłami ścian, by wspierać bogato ozdobiony neorokokowymi sztukateriami sufit. Bliżej wysokiego okna stało biurko, o dziwo skromne i stosunkowo niedużych rozmiarów. Poderwał się zza niego mężczyzna około czterdziestki, mocno zbudowany, o pełnych gracji ruchach. Miał twarz człowieka doświadczonego i obdarzonego dużą inteligencją. Podszedł do Mentora energicznym krokiem.

              – Dzień dobry – powiedział miłym dla ucha barytonem. – Jestem Andrzej Rotwand.

              Mentor uścisnął wyciągniętą dłoń. Zastanawiał się, w jaki sposób prezes zareaguje na gwałtowną zmianę scenariusza spotkania, która za chwilę nastąpi. Wyglądał na człowieka, który niełatwo poddaje się woli innych.

              – Stanisław Ruszczyc – odparł. Usłyszał, że kobieta wycofała się i zamknęła za sobą drzwi. Miał nadzieję, że ponownie zajęła stanowisko przy biurku. To by mu bardzo odpowiadało.

              – Kawy? – zapytał gospodarz gabinetu.

              – Dziękuję. Zbyt wcześnie na kawę – odparł Mentor.

              Nim prezes Banku Zachodniego, powszechnie szanowany w Warszawie finansista, zdołał zastanowić się nad tymi słowami, zdążył już o nich zapomnieć. Zobaczył bowiem dwie rzeczy: niezwykły w tych okolicznościach przedmiot trzymany w prawej dłoni gościa oraz całkowitą zmianę jego wyrazu twarzy. Miał nieodparte wrażenie, że ta druga łączy się bezpośrednio z pierwszą, i żywił resztki nadziei, że obie są złym snem.

              – Ma pan całkowitą trafność – oznajmił Mentor. Mówił spokojnie, ale w jego głosie w miejscu uprzejmości pojawiła się dobrze skorelowana z trzymanym w ręku przedmiotem stalowa nuta. – Trzymam w ręku rewolwer Nagant. Siedmiostrzałowy. Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł i ufam, że tak będzie również i tym razem. Obecność tej broni w mym ręku oznacza, że właśnie zaczął się napad na pański bank. Uprzejmie proszę, by pan udał się ze mną. Bez krzyku, bez oglądania się na pracowników, bez dawania znaków strażnikom. Wtedy obejdzie się bez przemocy i za kwadrans lub dwa rozstaniemy się, wszyscy w dobrym zdrowiu.

              * * *

 

              Nieco wcześniej Krüger spojrzał na swego towarzysza. Cygan starał się nie zwracać uwagi na coraz bardziej dokuczliwą mżawkę. Obaj stali przed głównym wejściem do banku. Jak na komendę rozejrzeli się dyskretnie. W oddali ktoś szedł szybkim krokiem w przeciwnym kierunku, w stronę Teatru Wielkiego. Przechodzień nie sprawiał wrażenia człowieka interesującego się czymkolwiek innym niż ucieczką przed deszczem i zimnym wiatrem.

              Krüger zamknął parasol i przełożył go do prawej ręki. Cygan nacisnął klamkę drewnianych bogato zdobionych drzwi. Weszli. Mokre podeszwy z cmokaniem odrywały się od gładkiego jak lustro marmuru schodów. Na widok gości szatniarz ukłonił się nisko.

              – Witam szanownych panów. Zechcą panowie zostawić płaszcze? – zapytał profesjonalnie uniżonym tonem, okraszonym profesjonalnie życzliwym uśmiechem.

              – Nie ma potrzeby.

              – Oczywiście. Panowie do któregoś z kantorów?

              – Między innymi – odparł Krüger przyjaźnie. Nie miał zamiaru dać się wyprzedzić w okazywaniu uprzejmości jakiemuś szatniarzowi.

              Jego towarzysz nie czekał na zakończenie rozmowy. Przeciął przedsionek z urzędującym w nim uprzejmym szatniarzem i stanął u progu sali operacyjnej. Pomieszczenie zajmowało niemal cały parter budynku i miało półtora piętra wysokości. Kasetonowy, bogato zdobiony sufit wspierał się na trzech rzędach kamiennych kolumn. Jako że okna wpuszczały niewiele światła, pomieszczenie elektrycznym blaskiem rozjaśniały cztery gigantyczne kryształowe żyrandole.

              Cygan omiótł salę spojrzeniem. Przy jednym z kantorów tkwił mężczyzna w meloniku, obsługiwany przez najwyraźniej nie do końca jeszcze rozbudzonego kasjera. Przy następnym kantorze panowały pustki. Przy kolejnych dwóch – także. Dopiero przy ostatnim niemłode małżeństwo zatapiało wzrok w kilku kartkach papieru, najwyraźniej zajęte studiowaniem liczb figurujących na wyciągu bankowym.

              Bardziej korzystnej sytuacji nie można się było spodziewać.

              Krüger, który najwyraźniej zakończył już konwersację z szatniarzem, minął stojącego w progu sali towarzysza, przeciął salę w poprzek i doszedł do pomieszczenia zajmowanego przez wartownię. Nacisnął klamkę. Drzwi nie stawiły oporu. Gdy Krüger zniknął w środku, Cygan cofnął się, bez słowa minął obserwującego go z rosnącym zdumieniem szatniarza, zszedł po schodach, po czym wyciągnął z kieszeni masywny drewniany klin. Schylił się. Wepchnął klin pomiędzy dolną ramę drzwi wejściowych a podłogę, a potem wbił go głębiej dwoma mocnymi uderzeniami obcasa. Długimi susami pokonał schody i nim szkarłatny na twarzy szatniarz zdążył otworzyć usta, przystawił mu do twarzy wyjęty z drugiej kieszeni rewolwer.

              – Cofnij się – powiedział cicho. – Nie gadaj i nie naciskaj żadnych tajemnych przycisków.

              Szkarłat odszedł w niebyt: niejako dla odmiany szatniarz zbladł jak ściana. Cygan pomyślał, że przejście w ciągu kilku sekund od czerwieni do upiornej bieli stanowiło nie lada zagadkę natury. Cóż, ludzki organizm był czymś, co nieustannie go zadziwiało.

              – Co, co, co…? – bełkotał tamten.

              – Nic. Cisza.

              Szatniarz zamilkł, uznając najwyraźniej, że najbardziej rozsądnym wyjściem z sytuacji będzie zastosowanie się do polecenia. Cygan jednym susem przeskoczył kontuar oddzielający przedsionek od szatni, wykonał krótki zamach i uderzył szatniarza kolbą rewolweru w skroń. Opięte w ciasny uniform, potężne ciało runęło na ziemię. Cygan ocenił, że mężczyzna będzie nieprzytomny przez co najmniej dwadzieścia minut. Dokładnie tyle, ile potrzebował.

              Krüger był w tym czasie równie zajęty co jego starszy o rok kolega. Gdy naciskał klamkę drzwi wartowni, rozpiął płaszcz. Pod dłonią poczuł znajomy, uspokajający chłód. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy wszedł do jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeden ze strażników jadł śniadanie. Drugi czesał się, odwrócony tyłem od wejścia.

              – Zawołajcie trzeciego – powiedział Krüger, jednocześnie zamykając za sobą drzwi i po omacku przekręcając klucz w zamku. W ciągu najbliższych dwóch minut nie życzył sobie żadnych dodatkowych gości.

              Ten z grzebieniem zareagował jako pierwszy. Odwrócił się szybko, ale na tym skończyła się jego aktywność. Mężczyzna jedzący śniadanie podniósł wzrok znad talerza, po czym, podobnie jak kolega, zastygł w całkowitym, zdumionym i przerażonym bezruchu, ukazując kęs trzymanej w ustach kanapki z kiełbasą.

              Zaskoczeniu i przestrachowi strażników Krüger niespecjalnie się dziwił. On też byłby przestraszony, patrząc prosto w dziewięciomilimetrowy otwór lufy pistoletu maszynowego Bergmann. Czuł pod pachą twardą, dobrze wymodelowaną kolbę. Ciężar broni uspokajał go. Trzydzieści dwa naboje skryte w ślimakowatym, sterczącym z boku magazynku zapewniały mu całkowitą kontrolę nad sytuacją.

              – Zawołajcie trzeciego kolegę – powtórzył. Wykonał przy tym nieznaczny ruch lufą. Nie miał zbyt wiele czasu. Plan był wyliczony co do sekundy.

              – Józek! – krzyknął ten z grzebieniem. Miał czarne małe oczy i odzyskał rezon jako pierwszy. Wykonał polecenie, ale Krüger zbyt dobrze znał takich ludzi jak on: mężczyzna nie miał zamiaru poddać się bez walki.

              – No? – rozległo się gdzieś góry, od strony wąskich żelaznych schodów biegnących na antresolę.

              – Złaź.

              – Po co? Dopiero wlazłem.

              – Złaź, mówię. Kawa jest.

              – Franek, co ty…

              Krüger już wiedział. Skoczył do przodu niczym pantera, uniósł broń, kolba bergmanna zatoczyła krótki łuk i uderzyła w bok szczęki strażnika nazwanego przez kompana Frankiem. Mężczyzna poleciał w tył z bolesnym kwiknięciem, po czym uderzył głową w ścianę. Na całe szczęście aktywność drugiego strażnika ograniczyła się do rozpaczliwych prób przełknięcia kęsa kanapki, najwyraźniej zaklinowanego w nagle wyschniętym gardle.

              Krüger obrócił się, mając w polu widzenia zarówno siedzącego za stołem strażnika, jak i schody.

              – Rzuć pistolet na dół. A potem schodź. Powoli! – krzyknął w stronę otworu prowadzącego na antresolę.

              Cisza. Trzeci strażnik próbował zrozumieć i ocenić sytuację. Być może zastanawiał się również nad swoimi szansami. Krüger nie miał czasu na długie negocjacje.

              – Jeżeli za dziesięć sekund nie zobaczę na dole pistoletu, a za następne dziesięć ciebie, strzelam do Franka i tego drugiego – powiedział nieco głośniej. By dodać swym słowom należnej powagi, głośno trzasnął zamkiem pistoletu maszynowego.

              Nawet nie musiał liczyć wyznaczonego strażnikowi czasu. Luger niemal od razu zleciał z trzaskiem po stalowych stopniach. Krüger schylił się po broń i wsadził ją do kieszeni. Chwilę później ujrzał schodzącego powoli na dół strażnika.

              Związanie wszystkich trzech mężczyzn zajęło mu dwie minuty, sześćdziesiąt sekund ponad przewidziany harmonogram. Nie chowając broni, wyszedł i zamknął za sobą drzwi na klucz. Cygan stał pośrodku sali operacyjnej z rewolwerem w ręce; zaczął sam, co było zrozumiałe. W pomieszczeniu panowała głęboka cisza, na tyle przejmująca, by dać dojść do głosu przenikającemu przez grube mury szumowi wielkiego miasta. Zarówno kasjerzy siedzący w kantorach, jak i trójka klientów trzymali ręce w górze, za wszelką cenę starając się nie denerwować człowieka z bronią.

              – Spóźniłeś się – powiedział Cygan. Czarna broda, wąsy i melonik nadawały mu poważny, wręcz uroczysty wygląd, który psuły groteskowe blond loki wysuwające się spod nakrycia głowy. Był to celowy zabieg; niepasujący do reszty szczegół miał odciągnąć uwagę sterroryzowanych ludzi od bardziej istotnych detali.

              Krüger nie odpowiedział. Stanął pośrodku sali i uniósł ku górze pistolet maszynowy, by wszyscy mogli go zobaczyć. Cygan szybkim krokiem ruszył w głąb budynku.

              Ku skarbcowi.

              * * *

 

              – Spóźniłeś się – powiedział łagodnie Mentor, gdy zobaczył schodzącego po schodach Cygana. Chłopak miał obojętną minę. Jego opanowanie było godne podziwu.

              – Przepraszam.

              Mentor skinął głową, po czym odwrócił się w stronę stojącego bez ruchu prezesa banku.

              – Jesteśmy w komplecie. Możemy zaczynać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin