Christie Agatha - Marple 01 Morderstwo na plebanii.doc

(945 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

124

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

MORDERSTWO NA PLEBANII

  

TŁUMACZYŁA WACŁAWA KOMARNICKA

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MURDER AT THE VICARAGE

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

  

   Trudno mi się zdecydować, od czego zacząć tę opowieść, ale po namyśle wybrałem pewną środę. Jedliśmy właśnie obiad na plebanii. Rozmowa przy stole na ogół nie pozostawała w związku z interesującymi nas sprawami, padło jednak kilka zdań, które wywarły wpływ na dalszy bieg wydarzeń.

   Zakończyłem właśnie krajanie sztuki mięsa (nawiasem mówiąc, zdumiewająco twardej) i siadając stwierdziłem tonem zgoła dla duchownego niestosownym, że każdy, kto zamorduje pułkownika Protheroe, odda światu wielką przysługę.

   Dennis, mój młody siostrzeniec, odparł natychmiast:

   — Będzie to policzone za dowód przeciwko tobie, kiedy starego znajdą w kałuży kiwi. Mary złoży zeznania. Prawda. Mary? I opisze, jak wywijałeś przy tym groźnie nożem do krajania mięsa.

   Mary, która traktuje służbę na plebanii za szczebel do lepszych posad i wyższych poborów, powiedziała tylko głośno i rzeczowo: „Jarzyna” i z naburmuszoną miną podsunęła Dennisowi wyszczerbiony półmisek.

   — Czy był bardzo nieznośny? — spytała ze współczuciem moja żona.

   Nie odpowiedziałem od razu, gdyż Mary. odstawiwszy z łoskotem jarzynę na stół, podsunęła mi właśnie pod nos półmisek szczególnie wilgotnych i nieapetycznych jabłek w cieście.

   — Dziękuję — rzekłem, na co Mary z trzaskiem cisnęła półmisek na stół i wyszła z pokoju.

   — Jaka szkoda, że taka ze mnie okropna gospodyni — zauważyła ze szczerym żalem moja żona.

   Skłonny byłem przyznać jej racje. Żonie mojej na imię Gryzelda — imię bardzo stosowne dla żony pastora. Na tym się jednak rzecz niestety wyczerpuje. Gryzelda nie ma w sobie nic z pokory chrześcijańskiej.

   Zawsze byłem zdania, że duchowny nie powinien się żenić. Wobec tego jest dla mnie po dziś dzień tajemnicą, dlaczego po dwudziestoczterogodzinnej znajomości błagałem Gryzeldę, żeby za mnie wyszła. Małżeństwo, sądziłem zawsze, jest rzeczą poważną i należy je zawierać jedynie po dłuższym okresie namysłu i rozwagi, przy czym zgodność upodobań i skłonności winna być najwyższym względem.

   Gryzelda jest blisko o dwadzieścia lat młodsza ode mnie. Na domiar złego jest prześliczna i nie potrafi nic brać na serio. Jest też najzupełniej pozbawiona zmysłu praktycznego i bardzo trudna w pożyciu. Traktuje parafię jak świetny kawał, który ktoś spłatał specjalnie po to. Żeby ją zabawić. Próbowałem kształtować jej umysł i poniosłem kompletne fiasko. Obecnie żywię przeświadczenie — mocniejsze niż kiedykolwiek — że duchowni winni trwać w celibacie. Napomykam o tym niejednokrotnie Gryzeldzie, ale ona zbywa moje uwagi śmiechem.

   — Moja droga — rzekłem teraz — gdybyś się tylko trochę postarała…

   — Staram się czasem — odparła Gryzelda. — Ale na ogół kiedy się staram, wszystko idzie jeszcze gorzej. Nie jestem widać stworzona na gospodynię. Przekonałam się, że lepiej zdać się na Mary i godzić się z tym, że w domu panuje nieład, a jedzenie jest okropne.

   — O mężu wcale nie myślisz, kochanie? — powiedziałem z wyrzutem i idąc za przykładem szatana, który cytował Pismo Święte dla osiągnięcia swoich niecnych celów, kontynuowałem: — „Rozejrzała się po swoim gospodarstwie…”

   — Pomyśl, jakie masz szczęście, że cię lwy nie szarpią na sztuki — przerwała mi szybko Gryzelda. — Albo że cię nikt nie pali na stosie. Niesmaczne jedzenie, kurz w mieszkaniu i nieżywe osy to doprawdy nie są rzeczy aż tak ważne, żeby się nimi przejmować. Opowiedz mi lepiej o pułkowniku Protheroe. W każdym razie pierwsi chrześcijanie byli o tyle szczęśliwsi, że nie znali rady parafialnej.

   — Nadęty stary osioł — wtrącił Dennis. — Nic dziwnego, że pierwsza żona od niego uciekła.

   — Nic innego jej chyba nie pozostawało — stwierdziła moja żona.

   — Gryzeldo! — napomniałem ją ostro. — Nie mogę słuchać takich rzeczy.

   — Kochany — rzekła czule moja żona — opowiedz mi o pułkowniku. O co chodziło? Czy o to, że pan Hawes w kościele wciąż się kiwa i żegna?

   Hawes to nasz nowy wikary. W tym czasie był u nas zaledwie od trzech tygodni. Ciąży ku Wysokiemu Kościołowi i pości w piątek. Pułkownik Protheroe jest przeciwnikiem wszelkich obrządków przypominających obrządek katolicki.

   — Tym razem nie o to chodziło. Wprawdzie poruszył tę sprawę mimochodem, ale kamieniem obrazy był nieszczęsny banknot pani Ridley.

   Pani Ridley jest moją bardzo gorliwą parafianką. Będąc w rocznicę śmierci syna na wczesnym nabożeństwie, położyła na tacy banknot wartości jednego funta szterlinga. Następnie, gdy otrzymała pocztą listę składek, stwierdziła z przykrością, że najwyższą pozycją był banknot dziesięcioszylingowy.

   Zwróciła się do mnie ze skargą,— ja zaś odparłem — moim zdaniem jak najsłuszniej — że musiała się pomylić.

   — Nikt z nas nie młodnieje — dodałem, starając się załatwić sprawę taktownie — i to są właśnie przykre strony podeszłego wieku.

   Rzecz dziwna, moje słowa roznieciły tylko jej gniew. Oświadczyła, że wszystko to wygląda bardzo podejrzanie i dziwi ją bardzo, iż nie jestem tego samego zdania. Odeszła zaperzona i udała się, jak sądzę, do pułkownika Protheroe. Otóż pułkownik należy do ludzi, którzy lubią robić z igły widły, toteż uderzył na alarm. Szkoda tylko, że wybrał do tego środę, bo w środę wykładam w szkółce kościelnej i wprawia mnie to w stan podrażnienia nerwowego, po którym aż do wieczora nie mogę odzyskać równowagi.

   — Cóż, on też musi mieć trochę rozrywki — powiedziała moja żona takim tonem, jak gdyby pragnęła ująć rzecz bezstronnie. — Nikt się dokoła niego nie uwija, nie nazywa go „kochanym proboszczem”, nie haftuje dla niego potwornych rannych pantofli i nie daje mu w prezencie ciepłych skarpetek na gwiazdkę. Zarówno jego żona, jak córka mają go po uszy. Więc jest mu na pewno przyjemnie, kiedy się czuje ważną personą.

   — Ale nie powinien być taki napastliwy — odrzekłem cierpko. — Mam wrażenie, że nie zdaje sobie dokładnie sprawy ze znaczenia tego, co mówi. Chce przejrzeć wszystkie rachunki kościelne, żeby się upewnić, czy nie ma braków. Tego słowa użył. Braki! Czy podejrzewa mnie o sprzeniewierzenie funduszów kościelnych?

   — Nikt cię o nic nie podejrzewa, kochanie — powiedziała Gryzelda. — Jesteś tak niewątpliwie ponad podejrzeniami, że doprawdy mógłbyś z tego skorzystać. Bardzo bym chciała, żebyś sprzeniewierzył fundusz misyjny. Nie znoszę misjonarzy — całe życie ich nie cierpiałam.

   Byłbym skarcił Gryzeldę za te gorszące słowa, lecz w tej samej chwili weszła Mary z na pół ugotowanym budyniem ryżowym. Próbowałem protestować, ale Gryzelda oświadczyła, że Japończycy zawsze jedzą niedogotowany ryż i są dzięki temu wybitnie uzdolnieni.

   — Myślę nawet — dodała — że gdybyś na co dzień, aż do niedzieli jadał taki budyń, wygłosiłbyś cudowne kazanie.

   — A niech Bóg broni — zawołałem, bo ciarki mnie przeszły. — Protheroe przyjedzie jutro wieczorem i mamy razem sprawdzić rachunki — ciągnąłem dalej. Muszę więc jeszcze dziś skończyć przemówienie dla „Męskiego Stowarzyszenia Wyznawców Kościoła Anglikańskiego”. Szukając cytatu, tak się zagłębiłem w lekturze Rzeczywistości biskupa Shirley, że niewiele napisałem. A co ty dzisiaj robisz, Gryzeldo?

   — Spełniam swój obowiązek — oznajmiła Gryzelda — obowiązek pani pastorowej. Herbatka i ploty o pół do piątej.

   — Kto będzie?

   Gryzelda ze świątobliwą miną zaczęła wyliczać na palcach.

   — Pani Ridley, panna Wetherby. panna Hartnell i ta okropna panna Marple.

   — Ja lubię pannę Marple — powiedziałem. — Ma przynajmniej poczucie humoru.

   — To największa plotkarka w miasteczku — stwierdziła Gryzelda. — Przy tym zawsze wie o wszystkim, co się dzieje, i wyciąga z każdego zdarzenia jak najgorsze wnioski.

   Gryzelda, jak już wspomniałem, jest znacznie młodsza ode mnie. W moim wieku wie się już, że najgorsze wnioski zwykle są słuszne.

   — No, mnie się w każdym razie nie spodziewaj na podwieczorku, Gryzeldo — oświadczył Dennis.

   — Wstrętne zwierzę!

   — Zgoda, ale państwo Protheroe rzeczywiście zaprosili mnie dziś na tenisa.

   — Wstrętne zwierze! — powtórzyła Gryzelda. Dennis wycofał się przezornie, Gryzelda zaś i ja poszliśmy razem do mojego gabinetu.

   — Ciekawa jestem, kogo się będzie obrabiało przy herbacie — powiedziała Gryzelda, sadowiąc się na moim biurku. — Pewnie doktora Stone’a, pannę Cram i może panią Lestrange. Nawiasem mówiąc, wstąpiłam do niej wczoraj, ale nie było jej w domu. Tak, jestem pewna, że będzie mowa o pani Lestrange. Tajemnicza historia, prawda? Przyjechała tak niespodziewanie, wynajęła tutaj dom i nigdy prawie z niego nie wychodzi. Coś jak: „Kim była owa tajemnicza kobieta o pięknej, bladej twarzy? Jakie były jej dzieje? Nikt tego nie wiedział. Miała w sobie coś złowieszczego”. Mam wrażenie, że doktor Haydock coś niecoś o niej wie.

   — Czytasz za dużo powieści kryminalnych, Gryzeldo — zauważyłem delikatnie.

   — A ty? — odparowała cios. — Któregoś dnia. kiedyś ty siedział tutaj i pisał kazanie, szukałam wszędzie Plamy na schodach. A kiedy wreszcie przyszłam tu zapytać, czyś jej nie widział, co zastałam?

   Przyznaję, że się zaczerwieniłem.

   — Wziąłem ją od niechcenia do ręki. Jakieś przypadkowe zdanie mnie zainteresowało i…

   — Znam te przypadkowe zdania — odparła Gryzelda. Zacytowała z naciskiem: — „A wówczas stała się rzecz bardzo dziwna — Gryzelda wstała, przeszła przez pokój i ucałowała czule swojego starego męża”.

   Wprowadziła te słowa w czyn.

   — Takie to bardzo dziwne? — spytałem.

   — Oczywiście. Czy zdajesz sobie z tego sprawę, Len, że mogłam wyjść za ministra, za baroneta, za bogatego przemysłowca, za trzech poruczników i jednego nicponia o znakomitych manierach, a zamiast tego wybrałam ciebie? Czy cię to nie zdumiewa?

   — W swoim czasie zdumiewało mnie bardzo — odrzekłem. — Zastanawiałem się często, czym się kierowałaś.

   Gryzelda roześmiała się.

   — Bo mi to dawało poczucie własnej potęgi — szepnęła. — Tamci uważali mnie za ósmy cud świata, więc oczywiście cieszyliby się bardzo, gdyby mogli mnie zdobyć. Ale dla ciebie jestem uosobieniem wszystkiego, czego najbardziej nie lubisz i nie pochwalasz, a przecież nie mogłeś mi się oprzeć! Pochlebiało to niesłychanie mojej próżności. O ileż przyjemniej jest być czyimś potajemnym i rozkosznym grzechem, aniżeli zdobyczą, którą ktoś się szczyci! Wprawiam cię nieustannie w zakłopotanie, drażnię cię bez przerwy, a jednak szalejesz za mną. Bo szalejesz za mną, prawda?

   — Oczywiście, jestem do ciebie bardzo przywiązany, moja droga.

   — Len, ty za mną szalejesz. Czy pamiętasz, jak zostałam na noc w Londynie i zawiadomiłam cię o tym telegramem, któregoś nie dostał, bo siostra telegrafistki urodziła właśnie bliźnięta i telegrafistka zapomniała ci go przekazać? Niepokoiłeś się ogromnie, telefonowałeś do Scotland Yardu i w ogóle wyprawiałeś niestworzone rzeczy.

   Nie lubimy, kiedy nam się przypomina o pewnych sprawach. W wymienionym przypadku rzeczywiście zachowałem się bardzo nierozsądnie. Powiedziałem więc:

   — Jeżeli pozwolisz, kochanie, chciałbym zabrać się do tego przemówienia.

   Gryzelda westchnęła z irytacją, zwichrzyła mi włosy, przygładziła je znowu i rzekła:

   — Nie zasługujesz na mnie. Naprawdę. Będę musiała zacząć flirt z naszym malarzem. Zobaczysz — słowo daję. Pomyśl tylko, jak się cała parafia będzie trzęsła od plotek!

   — Już się i tak trzęsie — odrzekłem dobrotliwie. Gryzelda roześmiała się, przesłała mi ręką pocałunek i przez drzwi na taras wyszła do ogrodu.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

  

   Gryzelda jest osobą niesłychanie irytującą. Po odejściu od stołu byłem we właściwym nastroju do napisania mocnego i pięknego przemówienia do „Wyznawców Kościoła Anglikańskiego”. Teraz czułem się dziwnie zaniepokojony i wytrącony z równowagi.

   Kiedy się wreszcie wziąłem w garść i miałem już zacząć pisać, do gabinetu zabłąkała się Letycja Protheroe.

   Używam słowa zabłąkała się z rozmysłem. Czytuję często powieści, w których młodzi ludzie przedstawiani są jako istoty tryskające energią, radością życia, wspaniałym rozmachem młodości… Jednakże wszyscy młodzi ludzie, których znam osobiście, sprawiają wrażenie smętnych i bezcielesnych duchów.

   Letycja była tego dnia szczególnie smętna i jakby nie z tego świata. Jest to ładna dziewczyna, wysoka, jasnowłosa i niezmiernie roztargniona. Weszła przez wielkie przeszklone drzwi prowadzące do ogrodu, ściągnęła z głowy żółty beret i na mój widok mruknęła z niejakim zdziwieniem:

   — O, ksiądz proboszcz!

   Ze Starego Dworu biegnie przez las ścieżka, która kończy się tuż przy furtce naszego ogrodu, więc większość ludzi idących stamtąd wchodzi przez furtkę i kieruje się do okna gabinetu, zamiast iść naokoło szosą do drzwi frontowych plebanii. Nie zdziwiłem się więc, że Letycja przyszła tędy, ale trochę mnie rozgniewała jej postawa.

   Jeżeli się przychodzi do probostwa, powinno się być przygotowanym na to, że zastanie się proboszcza.

   Letycja weszła i opadła bezwładnie na jeden z moich wielkich foteli. Pociągnęła bezmyślnie kosmyk jasnych włosów i niewidzącym wzrokiem spojrzała w sufit.

   — Czy Dennis jest w domu?

   — Nie widziałem go od obiadu. O ile wiem, miał iść do państwa na tenisa.

   — O! — jęknęła Letycja. — Mam nadzieję, że nie poszedł. Nikogo tam nie zastanie.

   — Mówił, że go zaprosiłaś.

   — Zdaje się, że go rzeczywiście zaprosiłam. Ale to było w piątek. A dzisiaj jest wtorek.

   — Dzisiaj jest środa — powiedziałem.

   — Ojej, to okropne — rzekła Letycja. — To znaczy, że po raz trzeci zapomniałam pójść na obiad ze znajomymi.

   Na szczęście nie wydawała się tym bardzo zmartwiona.

   — A Gryzelda jest?

   — Sądzę, że znajdziesz ją w pracowni w ogrodzie, pozuje Lawrence’owi Reddingowi.

   — O niego była cała awantura — oznajmiła Letycja. — Z moim ojcem. Ojciec jest niemożliwy.

   — O co była… O co chodziło? — spytałem.

   — O to, że Lawrence mnie maluje. Ojciec się skądś .dowiedział. Dlaczego nie mam się dać malować w kostiumie kąpielowym? Jeżeli mogę chodzić w nim na plażę, to dlaczego nie wolno mnie w nim malować?

   Letycja urwała na chwilę, po czym ciągnęła dalej:

   — Szczyt kretyństwa — żeby ojciec zabraniał młodemu człowiekowi wstępu do domu. Oczywiście, Lawrence i ja po prostu śmiejemy się z tego. Będę przychodzić tutaj i pozować mu w pracowni księdza proboszcza.

   — Nie, moja droga — oświadczyłem. — Nie mogę się na to zgodzić, jeżeli ojciec ci zabrania.

   — Ach, Boże! — westchnęła Letycja. — Jacy wszyscy są nudni. Czuję się zdruzgotana. Absolutnie. Gdybym miała pieniądze, wyjechałabym, ale bez pieniędzy nie mogę. Gdyby tylko ojciec zdobył się na trochę przyzwoitości i umarł, wszystko byłoby w porządku.

   — Letycjo, nie wolno tak mówić.

   — Jeżeli nie chce, żebym mu życzyła śmierci, nie powinien być taki nieznośny. Nie dziwię się wcale, że mama go porzuciła. Wie ksiądz proboszcz, przez długie lata myślałam, że ona nie żyje. Jaki był ten młodzieniec, z którym uciekła? Miły?

   — To wszystko zdarzyło się, zanim jeszcze twój ojciec tu zamieszkał.

   — Ciekawa jestem, co się z nią stało. Przypuszczam, że Anna też niedługo już będzie miała z kimś romans. Anna mnie nie cierpi — zachowuje się wobec mnie bardzo przyzwoicie, ale nie cierpi mnie. Starzeje się i to ją złości. W tym wieku kobiety zaczynają zwykle szaleć.

   Zastanawiałem się, czy Letycja zamierza zostać w moim gabinecie do wieczora.

   — Nie widział ksiądz proboszcz moich płyt gramofonowych? — spytała.

   — Nie.

   — Szkoda. Wiem. że je gdzieś zostawiłam. I pies mi zginął. I nie wiem, gdzie się podział mój zegarek, ale to właściwie nic ma znaczenia, bo i tak nie chodzi. Ojej, jaka jestem śpiąca. Nie wiem dlaczego, bo wstałam dopiero o jedenastej. Ale życie jest okropnie męczące, prawda? Boże, muszę już iść. O trzeciej mam oglądać kopiec doktora Stone’a.

   Spojrzałem na zegarek i zauważyłem, że jest już za dwadzieścia pięć czwarta.

   — Doprawdy? Straszne. Ciekawa jestem czy czekają, czy poszli beze mnie. Pójdę się chyba dowiedzieć.

   Wstała i oddaliła się leniwym krokiem, rzucając półgłosem przez ramię:

   — Powie ksiądz proboszcz Dennisowi, dobrze?

   — Tak — odparłem machinalnie.

   Dopiero po chwili, nazbyt późno, zorientowałem się, że nie mam pojęcia, co mam powiedzieć Dennisowi. Ale doszedłem do wniosku, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa to nie ma znaczenia. Zacząłem rozmyślać o doktorze Stonie, znanym archeologu, który niedawno przyjechał do naszego miasteczka i zatrzymał się „Pod Niebieskim Dzikiem”, nadzorował bowiem prace wykopaliskowe prowadzone na wzgórzu, znajdującym się na ziemiach pułkownika Protheroe. W związku z tym miał już z pułkownikiem parę utarczek. Bawiło mnie teraz, że doktor Stone zaprosił Letycję na oglądanie toczących się prac.

   Przeszło mi przez myśl, że z Letycji w gruncie rzeczy jest kokietka. Ciekaw byłem, jak się ułożą stosunki między nią a sekretarką archeologa, panną Cram. Panna Cram to zdrowa, młoda kobieta lat dwudziestu pięciu, hałaśliwa, rumiana, pełna życia i nieustannie uśmiechnięta — robi nawet wrażenie, że ma więcej zębów niż przeciętny człowiek.

   Opinia w miasteczku jest podzielona —jedni twierdzą, że panna Cram jest osobą niecną i rozwiązłą, inni zaś widzą w niej wielce cnotliwą niewiastę, która zamierza przy najbliższej sposobności zostać małżonką doktora Stone’a. W każdym razie stanowi ona pod każdym względem przeciwieństwo Letycji.

   Wyobrażałem sobie, że atmosfera w Starym Dworze nie jest zbyt miła dla jego mieszkańców. Pułkownik Protheroe przed pięciu laty ożenił się po raz drugi. Druga pani Protheroe odznacza się wybitną, choć dość oryginalną urodą. Domyślałem się zawsze, że stosunki między nią a pasierbicą nie układają się najpomyślniej.

   Znów mi przerwano. Tym razem przyszedł mój wikary, Hawes. Pragnął dowiedzieć się szczegółów mojej rozmowy z pułkownikiem Protheroe. Powiedziałem, że pułkownik wprawdzie ubolewa nad jego „papistycznymi skłonnościami”, lecz wizyta jego tym razem dotyczyła zgoła innej sprawy. Jednocześnie skorzystałem ze sposobności i oznajmiłem wikaremu, że musi liczyć się ze mną jako ze zwierzchnikiem i stosować się do moich wskazówek. Hawes zresztą przyjął moje uwagi bez oznak niezadowolenia.

   Kiedy odszedł, poczułem wyrzuty sumienia, że nie mogę się zdobyć na życzliwszy do niego stosunek. Te niczym nie uzasadnione sympatie i antypatie w stosunku do ludzi są bez wątpienia sprzeczne z duchem chrześcijańskim.

   Spostrzegłem z westchnieniem, że zegar stojący na moim biurku wskazuje trzy na piątą. Znaczyło to, że jest już pół do piątej, udałem się więc do salonu.

   Zastałem tara swoje cztery parafianki z filiżankami w rękach. Gryzelda siedziała za stołem i piła herbatę, starając się wyglądać w tym otoczeniu naturalnie, wyglądała jednak jeszcze bardziej egzotycznie niż zwykle.

   Uścisnąłem gościom dłonie i usiadłem pomiędzy panną Marple a panną Wetherby.

   Panna Marple jest to siwowłosa starsza dama o łagodnym, miłym sposobie bycia. Panna Wetherby jest kostyczna i gadatliwa. Z tych dwóch niewiast panna Marple jest bez porównania niebezpieczniejsza.

   — Mówiłyśmy właśnie — powiedziała Gryzelda miodowym głosem — o doktorze Stonie i pannie Cram.

   Przemknął mi przez myśl rubaszny dwuwiersz —ułożony przez Dennisa:

   Wszystko w… nosie mam —

   Mówi panna Cram.

   Miałem ogromną ochotę powiedzieć ten wierszyk na glos i zobaczyć, jakie wywrze wrażenie na obecnych, ale się na szczęście pohamowałem.

   — Przyzwoita dziewczyna nie zdobyłaby się na to — stwierdziła kwaśno panna Wetherby, po czym z dezaprobatą zacisnęła usta.

   — Na co? — spytałem.

   — Na to. żeby zostać sekretarką kawalera — wyjaśniła zgorszona panna Wetherby.

   — Ach, kochana moja — odrzekła panna Marple.

   — Mnie się zdaje, że żonaci są najgorsi. Przypomnij sobie biedną Mollic Carter.

   — Żonaci mężczyźni żyjący w separacji z żonami są oczywiście z reguły rozpustni — oznajmiła panna Wetherby.

   — Czasem nawet ci, co nie są wcale w separacji — uzupełniła półgłosem panna Marple. — Pamiętam…

   Postarałem się przerwać te niezbyt budujące wspomnienia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin