Dan Abnett - 4 - Gwardia Honorowa.pdf

(3386 KB) Pobierz
Honour Guard
Tłumaczenie:
Szymon Gwiazda
Tom
4
cyklu: Duchy Gaunta
redakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2018)
Monumentalna imperialna krucjata mająca wyzwolić spod jarzma
Chaosu Światy Sabbat trwała już od półtora dekady, kiedy marszałek
wojny Macaroth rozpoczął uderzenie na strategicznie ważny system
Cabal. Ta faza rekonkwisty zajęła lojalistom dwa lata ukazując w pełni
brawurowy plan Macarotha. Imperialne wojska zaatakowały
równocześnie dziewiętnaście kluczowych planet, w tym trzy otoczone złą
sławą światy forteczne, wypierając z zajmowanych pozycji liczniejszego,
ale gorzej wyszkolonego i wyekwipowanego nieprzyjaciela.
Dzięki lekturze pamiętników marszałka wojny Macarotha wiemy, iż
głównodowodzący Krucjatą zdawał sobie w pełni sprawę ze znaczenia
swego planu. Powodzenie operacji zadecydowałoby o całkowitym
zwycięstwie wojsk imperialnych, porażka zaś oznaczałaby narażenie
całej krucjaty, liczącej prawie miliard ludzkich istnień, na zagładę. Przez
dwa krwawe, obfitujące w zaciekłe walki lata los Światów Sabbat wisiał
na włosku.
Analizy działań wojennych datujących się na ten okres skoncentrowano
w większości na teatrach bitewnych związanych ze światami
fortecznymi, zwłaszcza zaś na trwającej osiemnaście miesięcy wojnie o
świat forteczny Morlond. Niemniej jednak doszło w tym czasie do kilku
mniej znanych wydarzeń militarnych, które zasługują na bliższą analizę,
w szczególności wyzwolenie Hagii i ciąg związanych z tą kampanią
wydarzeń…
– fragment Historii Późnych Krucjat Imperialnych
1
Rozdział
1
Dzień bohaterów
„Uwięzione pomiędzy nurtem rzeki i powiewem wiatru, niechaj grzechy me
przeistoczą się w cnoty”
– Katechizm Hagii, Księga I, Rozdział 3, wiersz XXXII.
Króla powieszono na drucie kolczastym na placu położonym po północnej stronie rzeki.
Miejsce owo nosiło nazwę Placu Niebiańskiego Spokoju – osiemnaście hektarów
wyłożonych blokami różowego bazaltu, otoczonych pełnymi mozaik murami Universitariate
Doctrinus. Niewiele spokoju zaznał ten plac w przeciągu ostatnich dziesięciu dni, pielgrzymi
Ojca już o to zadbali.
Ibram Gaunt rzucał na bazaltową posadzę wielki, przywodzący na myśl nietoperza cień.
Komisarz pobiegł w kierunku najbliższej osłony, jego czarny płaszcz furkotał na wietrze.
Słońce stało w zenicie, potworny ukrop prażył powierzchnię ziemi. Gaunt wiedział, że
słoneczne promienie parzą jego skórę, ale nie czuł niczego prócz chłodnego wiatru.
Przypadł do bazaltowych płyt tuż za przewróconym na burtę, wypalonym wrakiem
Chimery. Szybkim ruchem palców wyciągnął z pistoletu pusty magazynek. Z oddali dobiegł go
dźwięk stłumionych trzasków i w poczerniałym kadłubie transportera pojawiło się kilka
wgnieceń. Wiatr porwał ze sobą huk wystrzałów.
Daleko za swoimi plecami komisarz dostrzegł sylwetki żołnierzy Imperialnej Gwardii w
czarnych mundurach. Jego ludzi, gwardzistów służących w Pierwszym i Jedynym Regimencie
Tanithu. Oszacował wzrokiem ich rozproszony szyk, po czym spojrzał ponownie na króla.
Wielkiego króla – tak o nim mówiono. Nie potrafił sobie przypomnieć nazwiska tego
człowieka.
Gnijące, groteskowo wzdęte ciało dostojnika zwisało ze szubienicy zbudowanej z
metalowych szyn i pordzewiałych samochodowych osi. Większość członków rodziny króla
oraz jego świty kołysała się na wietrze po bokach swego pryncypała.
Kolejne trzaski. Tuż przy głowie komisarza blacha wraku wybrzuszyła się niebezpiecznie,
posypały się z niej kawałki nadpalonej farby.
Mkoll runął na kolana tuż obok dowódcy ściskając w rękach laser.
– Gdzieś się włóczył? – uśmiechnął się kącikami ust komisarz.
– Ha! Za dobrze cię wyszkoliłem, pułkowniku-komisarzu, to wszystko.
Obaj mężczyźni wyszczerzyli do siebie zęby.
Kolejni gwardziści dobiegli do Gaunta pokonując odkrytą przestrzeń placu. Jeden nie
zdołał dopiąć swego, zgiął się wpół i upadł na ziemię. Jego nieruchome ciało miało tkwić na
2
placu jeszcze przez co najmniej godzinę.
Larkin, Caffran, Lillo, Vamberfeld i Derin znaleźli się za wrakiem przyciskając ciała do
blach transportera wokół komisarza i sierżanta zwiadowców. Gaunt zaryzykował rzut okiem
ponad krawędzią burty pojazdu.
Cofnął się na ułamek chwili przed nadlatującymi pociskami.
– Czterech strzelców. W północnozachodnim narożniku.
Mkoll uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową niczym zdeprymowany ojciec.
– Co najmniej dziewięciu. Czyś ty kiedykolwiek słuchał moich wskazówek, Gaunt?
Larkin, Derin i Caffran roześmiali się głośno. Wszyscy byli Tanithijczykami, prawdziwymi
Duchami, weteranami.
Lillo i Vamberfeld śledzili wymianę uszczypliwości z nieskrywanym zdumieniem. Oni dla
odmiany byli Vervuńczykami, nowym nabytkiem regimentu. Tanithijczycy nazywali ich
„świeżą krwią”, kiedy chcieli być uprzejmi; „złomiarzami”, gdy sądzili, że nikt ich nie słyszy; a
„miejskim mięsem armatnim” w chwilach okrutnej złośliwości.
Vervuńscy rekruci nosili te same matowoczarne kombinezony polowe i kamizelki
przeciwodłamkowe co Tanithijczycy, ale ich aparycja i zachowanie odróżniały nowych
rekrutów od rodzimych Duchów. Podobnie zresztą jak ich nowiutkie laserowe karabiny o
metalowych kolbach i srebrne emblematy w postaci oskardów przyczepione do kołnierzy.
– Nie martwcie się – pocieszył ich Gaunt wyczuwając zmieszanie i niepokój swych nowych
podkomendnych – Mkoll często pozwala sobie na bezczelne docinki. Jak uporamy się z naszym
zadaniem, surowo go ukarzę.
Kolejne trzaski wystrzałów, kolejny dźwięk uderzających w pancerz transportera kul.
Larkin wyjrzał zza boku pojazdu opierając swój świetnie utrzymany snajperski karabin o
kawałek postrzępionej blachy. Powszechnie uważano go za najlepszego strzelca w całym
regimencie.
– Masz coś na celowniku? – zapytał go Gaunt.
– Och, możesz pójść o to w zakład, szefie – odparł ze zmarszczonym czołem Larkin
poprawiając nieznacznie ustawienie broni.
– To bądź tak łaskaw i odstrzel im te cholerne łby.
– Nie ma sprawy.
– Gdzie... jak on ich widzi? – sapnął Lillo wyglądając zza wraku. Caffran złapał go za rękaw
i pociągnął w dół ratując przed niechybną śmiercią. W powietrzu śmignęła laserowa wiązka.
– Najostrzejsze oczy wśród Duchów – uśmiechnął się Caffran.
Lillo skinął niemo głową, ale w myślach poczuł się urażony zawadiacką postawą Caffrana.
Marco Lillo był zawodowym żołnierzem o dwudziestojednoletnim stażu w garnizonie
Vervun Primary, a ten dzieciak tuż przed dwudziestką zgrywał się przed nim na wiekowego
weterana.
Wystawił głowę zza Chimery wysuwając przed siebie lufę broni.
– Chcę tego króla, wielkiego króla, jak on tam się zwał? – odezwał się Gaunt pocierając
3
machinalnie starą bliznę biegnącą wzdłuż wewnętrznej strony prawej dłoni – Chcę, żebyście go
zdjęli. Nie powinien tak wisieć na tej szubienicy.
– W porządku – mruknął Mkoll.
Lillo uznał, że widzi jakieś poruszenie i posłał w kierunku drugiej strony dziedzińca długą
serię z lasera. Przyciemnione okna w ścianach Uniwersytetu rozpadły się w deszczu odłamków,
ale silny wiatr stłumił całkowicie ich brzdęk.
Gaunt położył dłoń na lufie karabinu Lillo i pociągnął broń żołnierza w dół.
– Nie marnuj amunicji, Marco – poradził.
On zna moje imię! On zna moje imię! Lillo oniemiał ze zdumienia i wlepił wzrok w Gaunta
szukając potwierdzenia tego niebywałego faktu w rysach jego twarzy.
Pułkownik-komisarz Gaunt był dla Vervuńczyka nieomal bogiem. Dziesięć miesięcy temu
poprowadził Vervunhive ku zwycięstwu w pozornie najczarniejszej godzinie tego miasta.
Nosił przy sobie miecz, który był naocznym dowodem tego wyczynu.
Lillo spojrzał na swego dowódcę: wysokiego, silnie zbudowanego, o krótko przyciętych
jasnych włosach wystających spod czapki komisarza i szczupłej twarzy. Gaunt miał na sobie
czarny mundur z narzuconym na ramiona płaszczem o naszytej na wierzch kamuflującej
pelerynie Tanithijczyków. Może i nie był do końca bogiem, tylko człowiekiem z krwi i kości,
ale z pewnością bohaterem.
Larkin zaczął strzelać, szybkim regularnym rytmem.
Sypiące się w kierunku wraku kule stały się wyraźnie rzadsze.
– Na co czekamy? – zapytał Vamberfeld.
Mkoll pociągnął go za rękaw i wskazał palcem rząd budynków za plecami Duchów.
Vamberfeld ujrzał wielkiego... bardzo wielkiego mężczyznę... wychylającego się zza rogu
budowli z naramienną wyrzutnią rakiet. Ciągnąca za sobą warkocz dymu rakieta przecięła
powietrze nad placem i uderzyła w jeden z ozdobnych filarów po jego drugiej stronie.
– Powtórz, Bragg! – krzyknęli niemal jednocześnie Mkoll, Larkin i Derin, po czym
wybuchnęli śmiechem.
Kolejny rakietowy pocisk gwizdnął w powietrzu i zdemolował odległy budynek, na płyty
placu posypały się wielkie bryły gruzu.
Gaunt zerwał się na nogi i popędził do przodu, towarzyszyli mu Mkoll, Caffran i Derin.
Larkin pozostał na swym miejscu za Chimerą, nie przerywając ostrzału stanowisk wrogich
snajperów.
Vamberfeld i Lillo rzucili się w ślad za Duchami.
Lillo dostrzegł Derina wyginającego się gwałtownie i padającego na plac, ugodzonego
laserową wiązką. Vervuńczyk przypadł do Ducha chcąc udzielić mu pomocy. Klatka piersiowa
Tanithijczyka zbryzgana była krwią, on sam szarpał się tak spazmatycznie, że Lillo nie potrafił
utrzymać go w miejscu. Mkoll pojawił się u boku Lillo, razem pociągnęli Derina za stertę
metalowych sztab umykając przed deszczem krech laserowej energii.
Gaunt, Caffran i Vamberfeld dotarli do przeciwnego krańca placu.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin