John Katzenbach - Profesor -.pdf

(1477 KB) Pobierz
Profesor
John Katzenbach
John Katzenbach
Profesor
Przekład Tomasz Wilusz
Rozdział 1
Jak tylko drzwi się otworzyły, wiedział, że już po nim.
Widział to w szybko odwróconym wzroku, lekko zgarbionych ramionach,
nerwowych, pospiesznych ruchach lekarza idącego przez gabinet. Pozostały
tylko dwa pytania: Jak długo to potrwa? I jak bardzo to będzie straszne?
Nie musiał długo czekać na odpowiedzi.
Adrian Thomas patrzył, jak neurolog wertuje wyniki badań i siada za dużym
dębowym biurkiem. Lekarz przechylił się w fotelu do tyłu, do przodu i wreszcie
spojrzał w górę.
– Wyniki wykluczają większość typowych diagnoz…
Adrian spodziewał się tego. Rezonans magnetyczny. EKG. EEG. Krew. Mocz.
USG. Tomografia mózgu. Seria badań funkcji poznawczych. Ponad dziewięć
miesięcy temu po raz pierwszy zauważył, że zapomina rzeczy zwykle łatwe do
zapamiętania – w sklepie elektrycznym stał przed regałem z żarówkami i nie
miał bladego pojęcia, co zamierzał kupić; kiedy indziej na głównej ulicy miasta
wpadł na dobrego znajomego z uczelni i zupełnie nie mógł sobie przypomnieć
jego imienia, choć przeszło dwadzieścia lat ten człowiek zajmował sąsiedni
gabinet. A potem, sześć dni temu, cały wieczór miło rozmawiał ze swoją dawno
nieżyjącą żoną w salonie domu, w którym mieszkali od przeprowadzki do
zachodniego Massachusetts. Siedziała przy kominku, w swoim ulubionym
perskim fotelu w stylu królowej Anny. Kiedy dotarło do niego, co zrobił,
zrozumiał, że żadne wydruki komputerowe ani kolorowe fotografie mózgu
niczego nie wykażą. Mimo to sumiennie umówił się na pilną wizytę u swojego
internisty, a ten natychmiast odesłał go do specjalisty. Cierpliwie odpowiedział
na wszystkie pytania i dał się obmacać, opukać i prześwietlić.
W pierwszym szoku po tym, jak uświadomił sobie, że nieżyjąca żona zniknęła
mu z oczu, uznał, że po prostu traci rozum – nienaukowe, nieprecyzyjne
określenie psychozy bądź schizofrenii. Ale znowu nie miał wrażenia, że traci
rozum. W zasadzie czuł się zupełnie nieźle. To, co się stało, wydawało się
niegroźne, prawie jakby godziny przegadane z kimś, kto nie żyje od trzech lat,
były przyjemnym zwyczajem – ot, rozmowa jak wiele innych, jakie często
prowadzili przez lata małżeństwa. Gawędzili o jego pogłębiającej się samotności
i o tym, dlaczego powinien dać parę wykładów pro bono na uniwersytecie,
mimo że od jej śmierci był na emeryturze. Dyskutowali o nowych filmach,
ciekawych książkach i o tym, co powinien wysłać siostrzenicom z Kalifornii na
urodziny. Zastanawiali się, czy tego roku spróbować wymknąć się na Cape Cod
na parę tygodni odpoczynku w czerwcu, zaraz po tym, jak tasergale i skalniki
wyruszą w swoją doroczną wędrówkę, a zanim pojawią się żądne opalenizny
tłumy objuczone lodówkami turystycznymi i parasolami plażowymi.
Kiedy siedział naprzeciwko neurologa, stwierdził w duchu, że popełnił
straszliwy błąd, choć przez sekundę dopuszczając do siebie myśl, że halucynacja
jest objawem choroby. Niepotrzebnie przeraził się tym sygnałem alarmowym i
poszedł na badania. Powinien dostrzec plusy tego, co się stało. Został zupełnie
sam i miło byłoby na resztę życia zaludnić swój świat osobami, które kiedyś
kochał – czy nadal istnieją, czy nie.
– Pańskie objawy wskazują…
Nie chciał słuchać lekarza, który ma zakłopotaną, zbolałą minę i jest dużo
młodszy od niego. To niesprawiedliwe, pomyślał, że dowie się o tym, że umrze,
od kogoś tak młodego. Takie rzeczy powinien mówić siwowłosy dostojny
medyk o dźwięcznym głosie znużonym latami doświadczenia, nie piskliwy
chłopaczyna świeżo po podstawówce, taki co to nerwowo buja się na fotelu.
Nie podobał mu się ten sterylny, jasno oświetlony gabinet, z dyplomami w
ramkach i drewnianymi biblioteczkami pełnymi medycznych tekstów, do
których lekarz na pewno nigdy nie zajrzał. Adrian wiedział, że młody neurolog
jest z tych, co wolą stuknąć parę razy w klawiaturę komputera albo blackberry,
żeby znaleźć informacje. Rozejrzał się: gabinet wręcz nieznośnie czysty i
uporządkowany, jakby naturalna brzydota śmiertelnej choroby nie miała tu
wstępu. Popatrzył nad ramieniem mężczyzny przez okno i zobaczył wronę –
lądowała wśród liści pobliskiej wierzby. Monotonny głos doktora jakby dobiegał
z jakiegoś odległego świata, którego Adrian nie był już częścią. No, może był –
małą. Nieistotną. Przez chwilę wyobrażał sobie, że to wrony powinien słuchać,
potem zszokowany i zmieszany odniósł wrażenie, że rzeczywiście to ona do
niego mówi. To, przekonał sam siebie, nieprawdopodobne, więc spuścił wzrok i
zmusił się, żeby słuchać lekarza.
– …Przykro mi, profesorze Thomas – powiedział powoli neurolog. Ostrożnie
dobierał słowa. – Sądzę, że to postępujące stadium stosunkowo rzadkiej choroby,
znanej jako otępienie z ciałami Lewy’ego. Wie pan coś o niej?
Coś tam wiedział. Raz czy dwa słyszał tę nazwę, choć tak na gorąco nie pamiętał
gdzie. Może jeden z innych pracowników katedry psychologii na uniwersytecie
użył jej na zebraniu kadry, kiedy uzasadniał potrzebę przeprowadzenia jakichś
badań albo uskarżał się na formalności związane z przyznawaniem grantów.
Może pamiętał ją z młodości – pracował wtedy w szpitalu dla weteranów. Mimo
to pokręcił głową. Lepiej usłyszeć wszystko bez żadnych upiększeń od kogoś
bardziej kompetentnego, nawet jeśli ten ktoś jest zbyt młody.
Słowa leciały w przestrzeń między nimi jak gruz po wybuchu i zaśmiecały
biurko: Stała. Postępująca. Szybkie pogarszanie się. Halucynacje. Utrata kontroli
nad funkcjami fizjologicznymi. Utrata umiejętności logicznego myślenia. Utrata
pamięci krótkotrwałej. Utrata pamięci długotrwałej.
I w końcu wyrok śmierci:
– …Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć, ale zwykle to kwestia pięciu,
siedmiu lat. Może. A ponieważ, jak sądzę, choroba rozwija się u pana od
jakiegoś czasu, w tym przypadku to maksimum. Przeważnie wszystko dzieje się
dużo szybciej… – Chwila przerwy, a po niej lizusowskie: – Jeśli chce pan
zasięgnąć opinii drugiego specjalisty…
Dlaczego, zastanawiał się, miałby chcieć drugi raz usłyszeć złe wieści?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin