Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 12 Tajemnica.txt

(490 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA
TAJEMNICA
POLSKI DOM WYDAWNICZY Sp. z o.o. Warszawa 1993

Š Copyright by Joanna Chmielewska
 Okładkę projektowałaIuba Szelegeda-Iwanicka
 Š Copyright by Polski Dom Wydawniczy Sp. z o.o. 1993

Obejrzałam się wIustrze porzšdnie, dokładnie i zIekkim obrzydzeniem.
Ohyda. Oczka jakie takie nie wydarzone, nos idiotyczny zgoła, czółko kretynki mylšcej, w dodatku jakby łysawe, z usteczkami też nie najlepiej, uszy... No nie, uszy normalne, nawet specjalnie nie odstajšce, ale tego i tak nie widać. Za to włoski, pożal się Boże, niczym sianko na jałowej glebie...
Oceniłam się obiektywnie i bezlitonie, po czym znalazłam się na drodze wniosków. Połowa mojego umysłu zajęta była kontemplacjš oglšdanej wIustrze urody, druga połowa zastanawiała się, jakim cudem co takiego mogłoby wzbudzić zachwyt w mężczynie. Chyba w nienormalnym, albo lepawym. Jaki by ze mnie nie tryskał intelekt, osobowoć, oraz inne ukryte zalety, nie może się facet zakochać nie tylko na mierć, ale nawet naIekkš grypę...
Oczywiste jest bowiem, iż bezporedniš przyczynš tej miażdżšcej samokrytyki było nie co innego, tylko facet, a trzeba przyznać, że tym razem przyplštał mi się wyjštkowy. Nie doć, że piękny, to jeszcze tajemniczy. Przez całeIata bezskutecznie próbowałam go rozwikłać, przez całeIata co mi nie grało, a teraz włanie całe moje dowiadczenie życiowe wielkim głosem zawiadamiało, że upragniony zwišzek wkracza w fazę krytycznš. Powinnam się może nad tym zastanowić, urodš bóstwu nie sprostam, co innego...
Od łazienkowegoIustra oderwał mnie telefon. Dzwoniła Zosia.
- Hej, nie wpadłaby? - spytała zachęcajšco. -  Może będziesz w tej okolicy? Chciałabym pogadać.
-   Co się stało?
-   Nic specjalnego. Nie na telefon. Albo ja przyjadę...?
-  Włanie wybieram się na miasto i będę blisko ciebie. Mogę przyjć za dwie godziny. Wytrzymasz tyle?
-   Bardzo dobrze. Czekam. Czeć.
Wróciłam do zwierciadła. Skoro mam wyjć z domu, co z tš mazepš należy uczynić. Pogapiłam się masochistycznie jeszcze przez chwilę, po czym nagle pocieszyła mnie nadzieja, że, daj Boże, kto kiedy na mój widok splunie ze wstrętem. Natychmiast poleciałabym w co grać, takie splunięcie wietnie działa, sukces gwarantowany. Nie dzi, w dniu dzisiejszym na żadnš grę nie mam szans, zmarnowałoby się.
Sięgnęłam po kosmetyki, wracajšc do posępnych rozmylań. Zależało mi na nim. Cišgle jeszcze zależało mi na nim i z całej siły chciałam wzbudzić w nim zachwyt bez granic. Czym? Nie tš gębš przecież, na operację plastycznš nie pójdę, wiedzš może jakš niezwykłš eksplodować, odkryciem, osišgnięciem...
Jedna szara komórka pod ciemieniem ożywiła się i pisnęła niemiłosiernš informacjš. Żadna wiedza, żaden umysł, żadne osišgnięcie. Wszystko było dobrze, dopóki wielbiłam go bezkrytycznie, zaczęło się psuć, kiedy trochę straciłam cierpliwoć. Za dużo zaczęłam dostrzegać, wyrwało mi się parę niestosownoci, miłoć powinna być lepa, chyba niepotrzebnie przejrzałam na te głupie oczka...
Użyłam głupich oczek, żeby ponownie z uwagš obejrzeć się wIustrze. W trakcie rozmylań zrobiłam twarz. No nie, nie przesadzajmy, nie wyszło najgorzej, co się zmieniło na plus, byłam jakby mniej łysa i nos przestał eksponować swojš wielkš urodę. Sianko na głowie dało się uczesać, ale tu nie miałam złudzeń, byle wiatr wystarczy, co tam wiatr, byle powiew!
Klatka schodowa z niewiadomych przyczyn wywarła na mnie zdecydowany wpływ. Zbuntowałam się nagle. Pomiędzy trzecim piętrem a połowš pierwszego zdšżyłam przyjrzeć się drugiej stronie medalu, co było o tyle ewenementem, że dotychczas z
uporem uprawiałam strusiš politykę, skierowanš przeciwko sobie. Nie bšdmy w końcu tacy jednostronni, nie wszystko ja, nie wszystko przeze mnie, nie wszystko z mojej winy!
Charakter to moje bóstwo miało rzadkiej jakoci, egoista, egocentryk i megaloman, perfidny w dodatku i hipokryta. Przed samym sobš symulował szlachetne motywy, cel za uwięcał mu wszelkie rodki. Pobłażliwoci i miłosierdzia więcej by człowiek znalazł w nagrobku cmentarnym, a poczucia humoru u hipopotama. Do tego jeszcze Wenclów pies*. Jak już zaczšł co robić, cišgnšł do umiechniętej mierci, ganc pomada, szybę przecierać w samochodzie, ršczkę u walizeczki reperować, przepierkę wykonywać, miłoć uprawiać czy pomidory w ogródku. We wszystkim koniecznie musiał we własnych oczach osišgać doskonałoć, bo, chroń Bóg, kto gdzie mógłby co zrobićIepiej. Kompleksy zapewne jakie, z tajemniczego dzieciństwa pochodzšce.
 ten zbiór zalet opakowany został bezbłędnie. Postać wyniosła, pier bohaterska, piękna twarz o nieskazitelnie regularnych rysach, melancholia w szafirowych oczach pod rzęsami gwiazdy filmowej, Greta Garbo niech się schowa z rumieńcem wstydu na obliczu. Blond czupryna, naturalnyIok nad czołem... Naturalny on był, jak ja arcybiskup, ale formowany w odosobnieniu i nikt tego nie widział.
To wszystko razem, oczywicie, musiało się przytrafić mnie. Blondyn, cóż by innego, życiowa klštwa... Kiełkowała ta wielka miłoć między nami, kiełkowała i wykiełkować nie mogła. Na przeszkodzie jej stały moje wady, w pierwszej kolejnoci ta wybrakowana uroda, następnie za niedostatki umysłu i wykształcenia. Musiało być w tym ziarno prawdy. Cóż innego mogło mnie natchnšć wiarš w te potępiajšce twierdzenia, jak nie wrodzona głupota. Trwałam w skrusze i usiłowałam wydobyć się z debilizmu aż do chwili, kiedy otrzewiło mnie wreszcie racjonalne spostrzeżenie, iż taki rozmiar niedorozwoju umysłowego wy-
kluczyłby możliwoć ukończenia szkoły podstawowej. Mało, wštpliwe jest, czy zdołałabym nauczyć się czytać i pisać. Nauczyłam się jednak i nie tylko, opanowałam cztery działania arytmetyczne, znam na pamięć tabliczkę mnożenia, wiem z całš pewnociš, że Ilia Erenburg to NIE BYŁA ostatnia kochanka Hitlera i bez wahania odróżniam ferment od firmamentu. Zatem debilizm tej klasy odpada, musi w tym tkwić co innego.
W połowie tego pierwszego piętra dziabnšł mnie żal. Tak straszliwie chciałam trafić na prawdziwe bóstwo, a żeby jeszcze to bóstwo ziało ku mnie miłociš nadziemskš...! Rezygnacja z gwałtownych pragnień nie mieci mi się w charakterze, razem z żalem wystartowała nadzieja, a może jednak, może stanie się co takiego, że on ujrzy we mnie ten cud, zapłonie uczuciem, do nóg mi padnie, żebrzšc przebaczenia za tyloletniš lepotę, tylko jeszcze wnętrze musiałby sobie zmienić, ale właciwie dlaczego nie, w eksplozji szału wszystko jest możliwe...
Na ostatnim stopniu wiedziałam doskonale, że nic z tego nie będzie. Ani on sobie nie zmieni, ani nie zapłonie, ani nie zacznie ziać. Mogę być piękna albo ohydna, mšdra albo głupia, bez znaczenia, żadne moje walory nic tu nie pomogš, powinnam twardo załatwić sprawę i głupie złudzenia podłożyć pod pocišg popieszny.
Tej wiedzy nie przyjęłam do wiadomoci. Zostawiłam jš prawdopodobnie na ostatnim stopniu klatki schodowej i dzięki temu wdarłam się w wydarzenia tajemnicze, zaskakujšce i zupełnie okropne...
- Nic się właciwie takiego nie stało - powiedziała Zosia. -Może ja niepotrzebnie robię alarm, nawet chyba nie powinnam być zdenerwowana...
Rzeczywicie, można powiedzieć, że bił od niej kamienny spokój. Stawiała na stole jakie szklanki i kubki, potem je chowała z powrotem do szafki, rozglšdała się po swojej przeraliwie uporzšdkowanej kuchni z roztargnieniem, czego jej wyranie

brakowało, w końcu zabrała mi popielniczkę, umyła jš nerwowo i odstawiła na półkę.
-   Po pierwsze, zdaje się, że się zaraziła od Alicji - stwierdziłam z niesmakiem, bo wszystko to bardzo przypominało scenę, jakš oglšdałam przedIaty - z tym że jej przeszło już dawno. A po drugie, oddaj tę popielniczkę, bo będę strzšsać na talerzyk.
Zosia spojrzała na stół i na półkę.
-  A, bardzo cię przepraszam. Nonsens, nie zaraziłam się od Alicji, ona nie ma dzieci, a mnie chodzi o Pawła. Nie bardzo mam ochotę to rozgłaszać. Słuchaj, ten twój Dariusz... Czym on się właciwie zajmuje?
-  Co do rozgłaszania, nie posiadam tršby - zauważyłam sucho. - Bo co?
Milczeć, mam nadzieję, potrafi...?
-   Różnie. Na niektóre tematy głównie milczeć.
Zosia zgasiła gaz pod czajnikiem i oparła się o kuchenny bufet. Patrzyła z troskš to na mnie, to w głšb przedpokoju za moimi plecami. Przyglšdałam się jej wzajemnie i zastanawiałam się, co by było, gdybym jej powiedziała prawdę o imieniu rzekomego Dariusza.
Wcale nie miał na imię Dariusz. Miał na imię Bożydar i sama usiłowałam o tym nie pamiętać. Może i był darem bożym dla swoich rodziców, ale jaki umiar w tej kwestii należało jednak zachować. Co naIitoć boskš można zrobić z takim imieniem we współczesnych czasach, pasowało do oręża w dłoni, zbroi na piersi i zgoła skrzydeł husarskich, a nie do parasola, który dzierżył w miejsce miecza. Z rozpaczy przerobiłam Bożydara na Darka i wszyscy byli przekonani, że Darek pochodzi od Dariusza. Głębszš prawdę, dotyczšcš jego różnych imion, ukrywałam wszelkimi siłami...
Zosia jakby się nagle przecknęła, nalała wrzštku do czajniczka, zagarnęła ze stołu półlitrowy garnek w czerwone groszki i zdecydowała się na normalne filiżanki.

-   Herbata zaraz będzie. No więc...  Mnie się wydaje, że on gdzie działa...?
-   Działa. Nie wiem gdzie.
-   Nie szkodzi. Ma jakie chody. Ty jeste nim zauroczona...
-   Byłam - skorygowałam uczciwie. - Obawiam się, że mi to zaczyna przechodzić. Zamierzasz wyjawić mi o nim jakš strasznš tajemnicę? Chętnie posłucham, wydu wreszcie o co tu chodzi.
Zosia wzruszyła ramionami, nalała do filiżanek herbaty i usiadła przy stole.
-   Bzdura. Nie mam do niego nabożeństwa, ale możliwe, że mógłby pomóc. Boję się o Pawła, bo mam wrażenie, że się wdał w narkotyki. Nie w zażywanie, gorzej, w handel.
Zdumiała mnie i zaskoczyła miertelnie.
-  Oszalała, jakie gorzej?! Wszystko jestIepsze od zażywania, handel na zdrowie nie ma wpływu! Skšd ci się bierze ten potworny pomysł?!...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin