Child Lee - Jack Reacher 06 Bez pudła.txt

(716 KB) Pobierz
Child Lee - Jack Reacher 06 Bez pudła
Tłumaczenie: Paulina Arbiter


BEZ PUDŁA
Tytuł oryginału: WITHOUT FAIL
Copyright Š 2002,2006 Lee Child. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o. Redakcja: Aleksandra Ring Korekta: Aleksandra Gietka-Ostrowska Skład: KOMPEJ
Informacje dotyczšce sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej: ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59
e-mail: isa@isa.pl	ISBN: 83.7418-043-9
ISBN: 978-83-7418-043-6
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:
www. isa.pl/sensacja
Ksišżkę tę dedykuję mojemu bratu Richardowi
z Gloucester w Anglii,
mojemu bratu Davidowi z Brecon w Walii,
mojemu bratu Andrew z Sheffield w Anglii
i mojemu przyjacielowi Jackowi Hutchesonowi
z Penicuik w Szkocji.

1
Dowiedzieli się o nim w lipcu. Przez cały sierpień byli wciekli, we wrzeniu próbowali go zabić. Zdecydowanie za wczenie; nie byli gotowi. Próba zakończyła się fiaskiem. Mogło dojć do katastrofy, ale w istocie zdarzył się cud, bo nikt niczego nie zauważył.
Posłużyli się tradycyjnš metodš, by oszukać ochronę, i zajęli pozycję trzydzieci metrów od miejsca, w którym miał przemówić. Użyli tłumika i chybili o parę centymetrów. Pocisk musiał przelecieć mu tuż nad głowš, może nawet przez włosy, ponieważ cel natychmiast podniósł rękę i przygładził je z powrotem, jakby wiatr wzburzył mu fryzurę. Póniej oglšdali to wiele razy w telewizji. Podniósł rękę i przygładził włosy. Nic poza tym. Kontynuował wystšpienie, niewiadom niczego, bo z definicji kula z broni z tłumikiem jest zbyt szybka, by dało się jš dostrzec, i zbyt cicha, by jš usłyszeć. Chybiła zatem i poleciała dalej. Nie trafiła też w nikogo innego za jego plecami, w żadnš przeszkodę, budynek - leciała dalej prosto, niestrudzenie, póki nie wyczerpała się jej energia, a siła cišżenia nie cišgnęła jej na ziemię wprost na rozległe łški. Nikt nie zareagował, nikt nic nie zrobił. Zupełnie jakby kuli wcale nie wystrzelono. Nie próbowali ponownie. Byli zbyt wstrzšnięci.
A zatem klęska i cud, a także nauczka. Przez cały padziernik działali niczym zawodowcy, którymi byli. Uspokajali się, zaczynali od nowa, rozmylali, uczyli się, przygotowywali drugš próbę. To będzie lepsza próba, starannie zaplanowana i właciwie wykonana. Połšczenie techniki, drobiazgowoci i wyrafinowania, przyprawionych zdrożnym strachem. Godna próba. Twórcza. I przede wszystkim zakończona sukcesem.
A potem nadszedł listopad i reguły się zmieniły.
* * *
Filiżanka Reachera była pusta, lecz wcišż ciepła. Uniósł jš ze spodeczka i przechylił, obserwujšc spływajšcš ku niemu resztkę kawy, powolnš i bršzowš niczym muł rzeczny.
-	Kiedy trzeba to zrobić? - spytał.
-	Jak najszybciej - odparła.
Skinšł głowš. Wysunšł się zza stolika i wstał.
-	Odezwę się za dziesięć dni - oznajmił.
-	Żeby poinformować o swojej decyzji? 
Pokręcił głowš.
-	Żeby powiedzieć, jak mi poszło.
-	To akurat będę wiedziała.
-	No dobra, w takim razie żeby powiedzieć, gdzie masz
wysłać pienišdze.
Zamknęła oczy i umiechnęła się. Spojrzał na niš.
-	Sšdziła, że odmówię?  spytał. Uniosła powieki.
-	Sšdziłam, że trudniej cię będzie przekonać. Wzruszył ramionami.
-	Tak jak mówił Joe, uwielbiam wyzwania. Joe zwykle
miał rację w takich sprawach. Zwykle miał rację w wielu
sprawach.
-	Teraz nie wiem, co powiedzieć. Chyba powinnam podziękować.
W milczeniu odwrócił się ku wyjciu, w tym momencie jednak wstała, blokujšc mu drogę. Przez chwilę trwali bez ruchu, skrępowani, uwięzieni za stolikiem. Wycišgnęła rękę, on jš ucisnšł. Przytrzymała go ułamek sekundy dłużej, a potem wspięła się na palce i ucałowała w policzek. Usta miała miękkie, ich dotyk palił niczym uderzenie pršdem.
-	Ucisk dłoni nie wystarczy - oznajmiła. - Zrobisz to
dla nas. - Zawiesiła głos. - A poza tym o mało nie zostałe
moim szwagrem.
Reacher milczał, skinšł tylko głowš i szurajšc nogami, wydostał się zza stołu. Raz jeden obejrzał się za siebie, potem wyszedł po schodach na ulicę. Na jego dłoni pozostał lad jej perfum. Reacher poszedł do kabaretu, zostawił w garderobie list do przyjaciół, potem ruszył w stronę autostrady. Miał dziesięć dni na to, by znaleć sposób zabicia czwartej najlepiej strzeżonej osoby na wiecie.
* * *
Wszystko zaczęło się osiem godzin wczeniej. W sposób następujšcy: szefowa zespołu, M.E. Froelich przyszła do pracy w poniedziałkowy ranek trzynacie dni po wyborach, w godzinę przed dragš naradš strategicznš, siedem dni po tym, jak kto pierwszy raz wymówił słowo zamach, i podjęła ostatecznš decyzję. Natychmiast ruszyła na poszukiwanie swego bezporedniego przełożonego. Znalazła go w pokoju sekretarki przed gabinetem. Wyranie dokšd szedł i widać było, że się spieszył. Pod pachš trzymał teczkę, jego twarz miała wyraz mówišcy jasno: trzymaj się z daleka. Ona jednak odetchnęła głęboko i dała mu do zrozumienia, że musi porozmawiać natychmiast.
Pilnie. Rzecz jasna nieoficjalnie i na osobnoci. Przystanšł na chwilę, odwrócił się gwałtownie i skierował z powrotem do swego gabinetu. Pozwolił jej wejć do rodka, po czym zamknšł drzwi - doć cicho, by niezaplanowane spotkanie nabrało nieco spiskowego charakteru, lecz dostatecznie stanowczo, aby nie miała cienia wštpliwoci, że zakłócenie porzšdku dnia mocno go zirytowało. Zwykłe szczęknięcie zamka niosło ze sobš wyranš wiadomoć, wyrażonš w jasnym i zrozumiałym języku biurowej hierarchii: oby nie była to strata czasu.
Po dwudziestu pięciu latach pracy był weteranem i szybkimi krokami zbliżał się do emerytury. Przekroczył już pięćdziesištkę, dawne czasy minęły bezpowrotnie. Wcišż wysoki, wcišż szczupły i umięniony, szybko jednak siwiał i stawał się miękki. Nazywał się Stuyvesant; gdy pytano o pisownię, wyjaniał nieodmiennie: Jak ostatni dyrektor generalny Nowego Amsterdamu, po czym, czynišc ukłon w stronę współczesnego wiata, dodawał: Jak papierosy. Przez całe życie ubierał się w klasyczne stroje od Brook Brothers, uważano jednak, iż potrafi dostosować swš taktykę do okolicznoci. A co najważniejsze, nigdy nie przegrał, ani razu, a pracował od bardzo dawna i miewał sporo trudnych chwil. Tym samym w bezlitosnym rachunku organizacji uważano go za dobrego szefa.
-	Wydajesz się nieco nerwowa - zauważył.
-	Jestem zdenerwowana - przyznała Froelich. 
Gabinet miał mały i cichy, skšpo umeblowany, bardzo
czysty. ciany pomalowano na biało, wnętrze owietlała lampa halogenowa. W jedynym oknie wisiała biała wertykalna żaluzja - do połowy zacišgnięta, przysłaniała szary wiat zewnętrzny.
-	Czemu się denerwujesz? - spytał.
-	Muszę prosić o pozwolenie. 
-  Na co?
-	Na co, czego chcę spróbować  odparła.
Była dwadziecia lat młodsza od Stuyvesanta, miała dokładnie trzydzieci pięć lat. Raczej wysoka, ale nie przesadnie: może 3,5 centymetra więcej niż rednia wzrostu Amerykanek jej pokolenia. Lecz promieniujšce z niej inteligencja, energia i żywotnoć sprawiały, że opisujšc jš, nikt nie użyłby słowa przeciętna. Jednoczenie gibka i muskularna, z jasnš, połyskujšcš skórš i błyszczšcymi oczami wyglšdała jak sportsmenka. Włosy miała krótkie, jasne i doć potargane. Sprawiała wrażenie, jakby w popiechu wyskoczyła spod prysznica i przebrała się, wieżo po zdobyciu złotego medalu na olimpiadzie, najpewniej w sporcie drużynowym; zupełnie jak by nie zaszło nic wielkiego, jakby chciała zniknšć ze stadionu, nim zjawiš się dziennikarze telewizyjni i zasypiš jš pytaniami. W sumie wyglšdała na osobę bardzo kompetentnš i jednoczenie skromnš.
-	Co dokładnie? - spytał Stuyvesant.
Obrócił się i położył teczkę na biurku. Wielki mebel był zwieńczony blatem z szarego sztucznego kamienia - przykład nowoczesnego mebla biurowego, obsesyjnie czystego i wychuchanego niczym antyk. Stuyvesant słynšł z tego, że nigdy nie zostawiał niczego na blacie. Biurko miał zawsze puste. Nadawało to jego gabinetowi aurę niezwykłej fachowoci.
-	Chcę, żeby zrobił to kto z zewnštrz - oznajmiła
Froelich.
Stuyvesant ułożył teczkę dokładnie w narożniku biurka i przesunšł palcami po krawędzi, jakby sprawdzał, czy dobrze wpasował jš w kšt.
-	Uważasz, że to dobry pomysł? 
Froelich milczała.
-	Przypuszczam, że masz już kogo na oku.
-	Znakomitego kandydata.
-	Kogo?
Froelich pokręciła głowš.
-	Nie powiniene o niczym wiedzieć - rzekła. - Tak będzie lepiej.
-	Polecono go?
-	Albo jš.
Stuyvesant skinšł głowš. Dzisiejsze czasy.
-	Czy osoba, którš masz na myli, została polecona?
-	Tak, przez doskonałe ródło.
-	Z organizacji?
-	Tak - powtórzyła Froelich.
-	Zatem już o tym wiemy.
-	Nie, ródła nie ma już w organizacji. 
Stuyvesant odwrócił się ponownie i przesunšł teczkę
równolegle do dłuższej krawędzi blatu, a potem znów do krótszej.
-	Pozwól, że zabawię się w adwokata diabła. Awansowałem cię cztery miesišce temu. Cztery miesišce to bardzo długo. Decyzja o sprowadzeniu kogo z zewnštrz może wiadczyć o pewnym braku wiary we własne siły, nieprawdaż? Co na to powiesz?
-	Nie mogę się tym przejmować.
-	A może powinna. To może ci zaszkodzić. Szeciu facetów chciało dostać tę pracę. Jeli zatem to zrobisz i sprawa się wyda, będziesz miała prawdziwy problem. Przez resztę życia, aż do emerytury, szeć sępów będzie siedziało ci na karku, powtarzajšc a nie mówiłem. Ponieważ zaczęła wštpić we własne umiejętnoci.
-	W takiej sytuacji muszę w nie wštpić. Tak mylę.
-	Mylisz?
-	Nie, ja wiem. Nie widzę innego wyjcia. 
Stuyvesant nie odpowiedział.
-	Wcale mnie to nie cieszy - dodała Froelich. - Wierz
mi. Ale uważam, że trzeba to zrobić. Takie jest moje
zdanie.
W gabinecie zapadła cisza. Stuyvesant milczał.
-	Zatem autoryzujesz to? - spytała Froelich.
Jej szef wzruszył ramionami.
-	Nie powinna w ogóle pytać. Powinna po prostu to zrobić.
-	To nie mój styl.
-	A zatem nikomu nie mów. I żadnych dokumentów.
- I tak bym tego nie zrobiła. To mogłoby tylko zaszkodzić.
S...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin