Chandler Raymond - Strzelanina u Cyrana.rtf

(144 KB) Pobierz
tytuł: "Strzelanina U Cyrana"

tytuł: "Strzelanina U Cyrana"

autor: Raymont Chandler

Przeł. Krzysztof Adamski

 

Warszawa 1990

Pisał R. Duń

Korekty dokonały

K. Kruk

i K. Markiewicz

 

* * *

 

I

 

Ted Malvern lubił deszcz. Lubił szum i dotknięcie spadających kropel. Lubił jego zapach. Wysiadłszy ze swojego lasalle coupe, przez chwilę stał przy bocznym wejściu do hotelu Carondelet. Ręce wcisnął w kieszenie niebieskiego zamszowego płaszcza, podniesiony kołnierz łaskotał go w uszy. Z ust zwisał rozmiękły papieros. Wszedł do środka, mijając salon fryzjerski, drugstore i sklep z kosmetykami, którego witrynę zdobiły delikatnie podświetlone rzędy buteleczek. Prezentowały się niczym zespół teatralny w finale musicalu na Broadwayu. Minął kolumnę z poprzecinanego złotymi żyłkami marmuru i wsiadł do windy z wyściełaną podłogą.

- Cześć, Albert. Wspaniały deszcz. Na dziewiąte. Szczupły, wyglądający na zmęczonego chłopak, w srebrno-niebieskiej liberii dłonią w białej rękawiczce przytrzymał zamykające się drzwi.

- Rany, panie Malvern. Myśli pan, że nie wiem, na którym piętrze pan mieszka? Nawet nie patrząc na tablicę z przyciskami, posłał windę na dziewiąte. Gdy stanęła, nagle zamknął oczy i oparł się o ścianę. Malvern właśnie wychodził, ale zatrzymał się i uważnym spojrzeniem bystrych piwnych oczu zmierzył chłopca.

- Co się stało, Albert? Jesteś chory? Chłopak z wysiłkiem przywoływał na twarz blady uśmiech.

- Jeżdzę już drugą zmianę z rzędu. Zastępuję Corky'ego. Jest chory. Dostał czyraków. Chyba trochę za mało zjadłem. Wysoki mężczyzna o piwnych oczach wyłowił z kieszeni zmięty banknot pięciodolarowy i podsunął go chłopcu pod nos. Windziarz wybałuszył oczy i gwałtownie się wyprostował.

- Rany, panie Malvern. Nie chciałem...

- Daj spokój, Albert. Cóż to jest piątka między kumplami? Kup sobie na mój rachunek jakieś ekstra żarcie. Wyszedł z windy. Ruszył korytarzem.

- Mięczak... - mruknął pod nosem. Mężczyzna, który wyskoczył zza rogu, omal nie zwalił go z nóg. Zachwiał się, wymijając ramię Malverna, i podbiegł do windy.

- Na dół! - rzucił ostro. Malvern dostrzegł mokry od deszczu kapelusz, a pod nim parę czarnych, bardzo blisko osadzonych oczu, które patrzyły w pewien, dobrze mu znany, dziwny sposób. Oczy narkomana. Winda spadła w dół niczym bryła ołowiu. Malvern spoglądał przez długą chwilę tam, gdzie przed chwilą była, po czym poszedł w głąb korytarza i skręcił za róg. Na progu otwartych drzwi do apartamentu 914 zobaczył dziewczynę. Leżała na boku, w połyskliwej stalowoszarej piżamie, tuląc policzek do puszystego chodnika na korytarzu. Miała bujne, lśniące włosy koloru pszenicy, precyzyjnie ułożone w fale. Każdy włos na swoim miejscu. Była młoda, bardzo ładna i wyglądało na to, że żyje. Malvern przykucnął i dotknął jej policzka. Był ciepły. Delikatnie odgarnął dziewczynie włosy i zobaczył siniaka.

- Uśpiona - mruknął przez zaciśnięte zęby. Wziął dziewczynę na ręce, przeniósł przez krótki przedpokój do salonu w apartamencie i ułożył na obitej welurem kanapie, obok gazowego kominka. Leżała bez ruchu. Miała zamknięte oczy, a twarz mimo makijażu siną. Zamknął drzwi na korytarz i obejrzał apartament. Potem wrócił do przedpokoju. Z podłogi, tuż przy boazerii, podniósł błyszczący przedmiot: siedmiostrzałowy pistolet z kościaną rękojeścią, kaliber 22. Powąchał go, schował do kieszeni i poszedł do dziewczyny. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął wielką srebrną piersiówkę, zdjął nakrętkę, rozchylił usta dziewczyny i wylał whisky na małe, białe zęby. Zakrztusiła się i poderwała spoczywającą na jego dłoni głowę. Otworzyła oczy, chabrowe z lekką domieszką purpury, i spojrzała czujnie. Malvern zapalił papierosa. Stał i obserwował ją. Poruszyła się.

- Smakuje mi twoja whisky - wyszeptała po chwili. - Możesz jeszcze nalać? Nalał do szklanki przyniesionej z łazienki. Dziewczyna bardzo powoli usiadła, dotknęła głowy i jęknęła. Potem z dłoni Malverna wzięła szklankę i przechyliła ją ruchem świadczącym o pewnej rutynie.

- Wciąż mi smakuje - powiedziała. - Kim pan jest? Głos miała niski i miękki. Podobał mu się.

- Ted Malvern. Mieszkam w dziewięćset trzydzieści siedem, na tym samym korytarzu.

- Chyba... chyba zemdlałam.

- Mhm... Zostałaś ogłuszona, aniołku. Taksował ją uważnie, a w kąciku jego ust błąkał się uśmiech. Dziewczyna szerzej otworzyła oczy, które zalśniły jak pokryte warstewką ochronnej emalii.

- Widziałem tego oprycha - ciągnął. - Kokaina wysypywała mu się uszami. A to twoja broń. Wyjął z kieszeni pistolet i trzymał go w otwartej dłoni.

- Wychodzi na to, że będę musiała opowiedzieć jakąś bajeczkę - powoli powiedziała dziewczyna.

- Mnie nie musisz. Jeżeli wpakowałaś się w kabałę, może mógłbym ci pomóc. To zależy.

- Od czego? W jej głosie pojawiły się zimne, ostrzejsze tony.

- Od tego, co to za afera - cicho odparł Malvern. Wyciągnął magazynek z małego pistoletu i obejrzał nabój. - Pociski w miedziano-niklowych płaszczach, co? Wiesz, czym strzelać, aniołku.

- Musisz mnie nazywać aniołkiem?

- Nie wiem, jak masz na imię. Uśmiechnął się,podszedł do biurka przy oknach i położył broń na blacie, obok dwóch fotografii w skórzanej ramce. Zrazu rzucił na nie okiem bez zainteresowania, lecz po chwili popatrzył uważniej. Na zdjęciach zobaczył przystojną brunetkę i chudego blondyna o zimnym spojrzeniu, w sztywnym, wysokim kołnierzyku. Wielki węzeł krawata i wąskie klapy marynarki wskazywały na to, że zdjęcie wykonano w czasach bardzo odległych. Malvern przyjrzał się mężczyźnie.

- Jestem Jean Adrian. Tańczę w lokalu "U Cyrana" - powiedziała za jego plecami dziewczyna. Malvern wciąż wpatrywał się w zdjęcie.

- Benny Cyrano jest moim kumplem - wyznał z roztargnieniem. - To twoi rodzice? Odwrócił się i spojrzał na dziewczynę. Powoli podniosła głowę. W jej chabrowych oczach błysnęło coś, co przypominało strach.

- Tak. Od dawna nie żyją - odparła głucho. - Są jeszcze pytania? Malvern szybko podszedł do kanapy i stanął przed dziewczyną.

- Okay - powiedział pojednawczo. - Jestem wścibski. I co z tego? To moje miasto. Rządził nim mój ojciec. Stary Marcus Malvern, "przyjaciel ludzi". Hotel też jest mój. Mam w nim swój udział. Ten naćpany wyglądał mi na mordercę. Co w tym dziwnego, że chcę ci pomóc? Blondynka leniwie zmierzyła go spojrzeniem.

- Wciąż mam ochotę na twoją whisky. Czy mogę...

- Chwyć ją za szyjkę. Szybciej w siebie wlejesz - mruknął. Dziewczyna pobladła i zerwała się z kanapy.

- Mówisz do mnie jak do oszustki - żachnęła się. - No to posłuchaj, jeśli już musisz wiedzieć. Mój chłopak otrzymywał ostatnio pogróżki. Jest bokserem i ktoś chce, żeby poddał walkę. Teraz próbują go dorwać przeze mnie. Zadowolony? Malvern wziął z krzesła kapelusz, wyjął z ust papierosa i zgasił go w popielniczce.

- Bardzo panią przepraszam - powiedział zmienionym głosem, skinął głową i ruszył w stronę drzwi. Chichot kobiety dobiegł go wpół drogi.

- Masz paskudny charakterek. I zapomniałeś swojej piersiówki. Malvern wrócił do kanapy i sięgnął po butelkę. Potem nagle pochylił się, ujął dziewczynę za podbródek i pocałował w usta.

- Do diabła z tobą, aniołku. Lubię cię - powiedział miękko. I wyszedł na korytarz. Dziewczyna przesunęła palcem po wargach, a na jej twarzy pojawił się uśmiech zawstydzenia.

 

* * *

II

 

Tony Acosta, szef chłopców hotelowych, był szczupłym, delikatnym jak dziewczyna brunetem, o wysmukłych dłoniach, aksamitnych oczach i twardych, małych ustach.

- Udało mi się załatwić tylko siódmy rząd, panie Malvern. Ten Deacon Werra nie jest zły, a Duke Targo to przyszły mistrz w półciężkiej - powiedział, stając w progu.

- Wejdź i zrób sobie drinka, Tony - zaprosił go Malvern. Podszedł do okna i przez chwilę wpatrywał się w deszcz. - Będzie mistrzem, jeżeli kupią mu tytuł

- rzucił przez ramię.

- Naleję sobie malutkiego, panie Malvern. Smagły chłopak starannie przyrządzał sobie koktajl. Wziął butelkę z tacy leżącej na barku - podrabianym sheratonie - obejrzał ją pod światło, precyzyjnie odmierzył składniki, długą łyżką wrzucił kostkę lodu, spróbował i uśmiechnął się, pokazując drobne białe zęby.

- Targo to kawał chłopa, panie Malvern. Jest szybki, sprytny, ma cios z obu rąk, ikry od cholery i nie cofnie się ani na krok.

- Musi się wykazać przed kanciarzami, którzy go karmią - wycedził Malvern.

- W takim razie nie karmili go jeszcze niedźwiedzim mięsem - odparł Tony. Krople deszczu bębniły w szybę, rozpryskiwały się na niej i małymi falami spływały w dół.

- To łobuz. Dobrze wygląda, ma ładne ubranka, ale to jednak łobuz - powiedział Malvern.

- Chciałbym pójść na tę walkę

- westchnął Tony. - Dziś w nocy nie pracuję. Malvern odwrócił się powoli, podszedł do barku i przyrządził sobie koktajl. Na jego policzkach pojawiły się cienie.

- A więc o to chodzi. Co ci w tym przeszkadza? - zapytał zmęczonym głosem.

- Boli mnie głowa.

- Znów nie masz grosza przy duszy - niemal warknął Malvern. Smagły chłopak nic nie powiedział. Spojrzenie spod długich rzęs uciekło w bok. Malvern zacisnął lewą dłoń, a po chwili ją rozprostował. Oczy miał poważne.

- Wystarczy poprosić Teda - westchnął. - Starego, dobrego Teda. Forsa wysypuje mu się z kieszeni. Taki miękki gość. Wystarczy poprosić Teda. Okay, Tony, weź bilet i dokup drugi. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął banknot. Smagły chłopak wyglądał na urażonego.

- Rany, panie Malvern. Nie przypuszczałem, że pan pomyśli...

- Daj spokój! Co znaczy bilet na walkę między kumplami? Bierz oba i zaproś swoją dziewczynę. Do diabła z tym Targo. Tony Acosta wziął bilety. Przez chwilę uważnie przyglądał się Malvernowi.

- Wolałbym pójść z panem, panie Malvern - powiedział bardzo miękko. - Targo jest dobry nie tylko na ringu. Kręci z wystrzałową blondynką, która mieszka akurat na tym piętrze. Panna Adrian - numer dziewięćset czternaście. Malvern zesztywniał. Ostrożnie postawił szklankę na barku.

- To i tak tylko łobuz, Tony.

- Głos miał lekko zachrypnięty.

- Spotkamy się przed twoim hotelem o siódmej. Zabiorę cię na kolację.

- Rany, panie Malvern! To świetnie! Tony Acosta miękkim krokiem wyszedł z pokoju i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Malvern stał przy biurku, lekko bębniąc opuszkami palców w blat. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w podłogę.

- Ted Malvern, pierwszy naiwniak Ameryki - powiedział gorzko na głos. - Gość, który bawi się w niańczenie dziwek. Taak. Wypił koktajl, spojrzał na zegarek, włożył kapelusz, potem niebieski zamszowy płaszcz i wyszedł. Koło numeru 914 przystanął, podniósł rękę, żeby zapukać, ale po chwili opuścił ją, nie dotykając drzwi. Zjechał windą na dół, wydostał się na ulicę i wsiadł do samochodu. Redakcja "Tribune" mieściła się na rogu Fourth Avenue i Spring Street. Malvern zaparkował samochód za skrzyżowaniem, wszedł wejściem służbowym do środka i wjechał na piąte piętro rozklekotaną windą, którą obsługiwał staruszek z niedopałkiem cygara w ustach i trzymanym sześć cali od twarzy złożonym na pół pismem. "Dział miejski" - obwieszczał napis nad wielkimi, podwójnymi drzwiami. Obok nich za małym biureczkiem z interkomem siedział kolejny staruszek. Malvern stuknął w blat.

- Do Adamsa. Jestem Ted Malvern. Staruszek rzucił kilka słów do skrzyneczki interkomu, zwolnił przycisk i ruchem podbródka wskazał drogę. Malvern wszedł do środka. Minął stół redakcyjny w kształcie podkowy i rząd stolików z hałaśliwymi maszynami do pisania. W końcu sali ujrzał zbijającego bąki szczupłego, wysokiego rudzielca, z nogami na wyciągniętej do połowy szufladzie, karkiem wystającym zza oparcia ryzykownie przechylonego obrotowego krzesła i wielką fajką wycelowaną prosto w sufit. Malvern podszedł bliżej; mężczyzna zerknął na niego, nie zmieniając pozycji.

- Cześć Teddy. Co słychać w świecie beztroskich bogaczy? - zapytał, nie wyjmując fajki z ust.

- A co słychać w twoim archiwum wycinków? Chodzi mi o faceta nazwiskiem Courtway. O senatora stanowego Johna Myersona Courtwaya - jeśli chodzi o ścisłość. Nogi Adamsa spoczęły na podłodze. Ich właściciel, przyciągnąwszy się do pulpitu biurka, przeszedł do pozycji pionowej, fajkę doprowadził do położenia horyzontalnego, wyjął ją z ust i splunął do kosza na śmieci.

- Ten stary sopel lodu? A cóż może cię w nim interesować? Chodź, staruszku. Przeszli obok rzędu biurek. Przy jednym z nich pisała na maszynie i śmiała się z własnej pisaniny tłusta dziewczyna z rozmazanym makijażem. Weszli do pokoju z regałami, które do wysokości sześciu stóp wypełniały teczki. Między półkami tłoczyły się małe stoliki i krzesła. Adams przez chwilę szperał w aktach, wyjął jakąś teczkę i położył na stoliku.

- Klapnij tutaj. Co to za szwindel? Malvern oparł się łokciami o stół i zaczął przeglądać gruby plik wycinków prasowych. Nic ciekawego, kilka wzmianek ze świata polityki - ani jednej z pierwszej strony. Senator Courtway powiedział to i to, w związku z taką a taką sprawą publiczną, spotkał się z tym i tamtym, przyjechał tu i tam. Wszystko wyglądało dość nudno. Na kilku fotografiach prasowych ujrzał szczupłego, siwowłosego mężczyznę o nieruchomej, opanowanej twarzy i głęboko osadzonych, ciemnych oczach, zupełnie pozbawionych blasku i ciepła.

- Dałbyś mi jego zdjęcie? Jakąś dobrą odbitkę. Adams westchnął, przeciągnął się i zniknął za rzędami półek. Wrócił po chwili z błyszczącą czarno-białą fotką, którą rzucił na stół.

- Możesz ją zabrać - oznajmił.

- Mamy tego na kopy. Facet jest nieśmiertelny. Załatwić ci zdjęcie z autografem? Malvern zmrużył oczy i uważnie przyjrzał się fotografii.

- W porządku - powiedział powoli. - Czy Courtway był kiedyś żonaty?

- Od kiedy wyrosłem z pieluszek, na pewno nie - mruknął Adams. - Prawdopodobnie nigdy nie był. No, puść farbę. Co to za cholernie tajemnicza sprawa? Malvern uśmiechnął się, wyjął zza pazuchy piersiówkę i postawił na stoliku, obok teczki z wycinkami. Twarz Adamsa pojaśniała, a jego długa ręka sięgnęła ku butelce.

- W takim razie nie miał dziecka - ciągnął Malvern. Adams zerknął chytrze spoza flaszki.

- No cóż, w gazetach o tym nie pisali. Z tego, co mi wiadomo o tym głupku, nie ma potomstwa. Wypił solidny łyk, otarł usta i ponownie przechylił piersiówkę.

- To bardzo zabawne - zauważył Malvern. - Golnij sobie jeszcze potrójnego i zapomnij, że mnie kiedykolwiek widziałeś.

 

* * *

III

 

Grubas nachylił twarz do Malverna.

- Sąsiedzie, myślisz, że walka jest ustawiona? - wysapał.

- Tak. Dla Werry.

- Na ile jesteś o tym przekonany?

- A ile stawiasz?

- Mam do rozmnożenia pięć setek.

- Stoi - beznamiętnie powiedział Malvern. Cały czas przyglądał się pszenicznowłosej głowie w rzędzie przy samym ringu. Oprócz falującej fryzury dostrzegał białą etolę i futro tego samego koloru. Nie widział twarzy dziewczyny. Nie było mu to potrzebne. Tłuścioch wyciągnął z kieszeni kamizelki nabity portfel. Trzymając go na kolanach, odliczył dziesięć banknotów pięćdziesięciodolarowych i zwinął je w rulon.

- Zakład stoi, dziecino - wysapał, chowając portfel. - Pokaż swój szmal. Malvern oderwał wzrok od dziewczyny i wyjął płaski plik nowych setek, jeszcze w banderoli. Odliczył pięć i podał sąsiadowi.

- Chłopie, ładnie to wygląda - stwierdził grubas. Znów zbliżył twarz do Malverna. - Jestem Skeets O'Neal. Nie boisz się, że zwieję? Malvern z leniwym uśmiechem wepchnął pieniądze w rękę grubasa.

- Trzymaj, Skeets. Jestem Ted Malvern, syn starego Marcusa Malverna. Strzelam szybciej, niż ty biegasz. I zawsze mam kupę czasu, żeby ugadać sprawę. Grubas odetchnął głęboko i poprawił się na krześle. Tony Acosta, rzuciwszy tkliwe spojrzenie zwitkowi banknotów wystających z zaciśniętych kluskowatych paluchów, oblizał wargi i niepewnie uśmiechnął się do Malverna.

- Jejku! To stracona forsa, panie Malvern - wyszeptał. - Chyba... chyba, że pan dostał jakiś cynk.

- Wystarczająco dobry na zakład o pięć setek - mruknął Malvern. Brzęczyk ogłosił początek szóstej rundy. Pierwszych pięć było wyrównanych. Duke'owi Targo, wielkiemu blondynowi, nie bardzo chciało się walczyć. Deacon Werra, silny nie skoordynowany Polaczek z zepsutymi zębami i kalafiorowatymi uszami, ze sztuki boksu opanował tylko brutalne klinczowanie i potężny sfing, wyprowadzany z piwnicy i zawsze chybiony. To na razie wystarczało, by trzymać Targo na dystans. Blondyn zdążył już zebrać niezłą porcję docinków od publiki. Sekundant Targo zabrał stołek z ringu. Bokser poprawił srebrno-czarne spodenki i posłał dziewczynie w białym futrze pełen napięcia uśmieszek. Wyglądało na to, że jest w dobrej formie. Rozbity nos Werry zostawił na jego lewym ramieniu smugę krwi. Zabrzmiał gong. Werra przeleciał przez ring, prześlizgnął się pod ręką przeciwnika i trafił lewym hakiem. Cios nie był na tyle silny, żeby rzucić Targo na liny, ale jednak rzucił. Blondyn odbił się od lin i sklinczował. Malvern uśmiechnął się w ciemnościach. Sędzia rozdzielił walczących, Targo wyzwolił się ze zwarcia. Werra spróbował haka, ale nie trafił. Teraz urządzili sobie krótki sparring. Publika z galerii odpowiedziała kocią muzyką. Werra machnął swoim wyprowadzonym z wysokości kolan cepem. Targo wydawał się tylko na to czekać. Na jego twarzy ponownie pojawił się dziwnie napięty uśmieszek. Dziewczyna w białym futrze nagle wstała z miejsca. Cios Werry ledwo musnął szczękę Targo. Blondyn nieznacznie się zachwiał i wystrzelił prawą, która trafiła Werrę tuż nad okiem. Potem lewy hak wylądował na jego szczęce, a tuż za nim, niemal w tym samym miejscu, prawy sierp. Brunet osunął się na kolana, ręce oparł na deskach, a potem powoli padł na rękawice. Wyliczanie sędziego zagłuszały gwizdy i wrzaski z galerii. Grubas wstał z trudem i wykrzywił twarz w uśmiechu.

- Jak ci się to podoba, kolego? Wciąż myślisz, że walka była ustawiona?

- Coś poszło nie tak - odparł Malvern beznamiętnie niczym policyjne radio.

- No to cześć, kolego. Wpadaj częściej. Przeciskając się obok Malverna, grubas kopnął go w kostkę. Malvern siedział nieruchomo i spoglądał na pustoszejące trybuny. Bokserzy wraz ze swoją świtą zeszli już schodami przy ringu do podziemi. Dziewczyna w białym futrze zniknęła w tłumie. W miarę jak gasły reflektory, hala sportowa przeistaczała się w obskurną stodołę. Tony Acosta, nerwowo wiercąc się w krześle, obserwował mężczyznę w pasiastym kombinezonie, który zaczął zbierać śmieci pomiędzy rzędami.

 

* * *

 

Malvern gwałtownie wstał.

- Pójdę pogadać z tym gnojkiem, Tony. Poczekaj na mnie w samochodzie. Ruszył rampą do hallu, przecisnął się między ostatnimi kibicami i znalazł szare drzwi z napisem: "Wstęp wzbroniony". Otworzył je, poszedł rampą w dół i po chwili natrafił na kolejne drzwi z takim samym napisem. Stał tu strażnik w rozpiętej, wypłowiałej bluzie khaki. W jednej ręce trzymał butelkę piwa, w drugiej hamburgera. Malvern mignął licencją detektywa i strażnik, nawet na nią nie spojrzawszy, odsunął się na bok. Zamykając za sobą drzwi, Malvern słyszał jeszcze jego czkawkę. Na czwartych z kolei drzwiach w korytarzu widniał przybity pinezkami kartonik z napisem: "Duke Targo". Malvern otworzył je i zanurzył się w szum wody płynącej z prysznica, gdzieś poza zasięgiem wzroku. W ciasnym pokoiku, na brzegu zarzuconego ubraniami stołu do masażu, siedział mężczyzna w białym swetrze. Malvern rozpoznał w nim sekundanta Targo.

- Gdzie jest Duke? - zapytał. Mężczyzna w swetrze wskazał kciukiem tam, skąd dobiegał szum prysznica. Nagle do pokoju wpadł wysoki facet i chwiejąc się stanął tuż przed Malvernem. Jego kędzierzawe, rude włosy mocno już przyprószyła siwizna. W dłoni trzymał wielką szklankę z drinkiem. Był kompletnie pijany. Zmoczone włosy i przekrwione oczy dopełniały obrazu twarzy wykrzywianej przelotnymi uśmieszkami bez treści.

- Scramola Umpchay - wybełkotał. Malvern spokojnie zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i sięgnął do kieszeni kamizelki pod rozpiętym niebieskim płaszczem po papierośnicę. Nawet nie spojrzał na przybysza. Nagle dłoń kędzierzawego błyskawicznie zniknęła pod marynarką. W sekundę potem na tle jasnego garnituru błysnęła nie oksydowana, zmatowiała broń. Ze szklanki w lewej ręce ulało się kilka kropel alkoholu.

- Nic z tego! - warknął. Malvern bardzo powoli wyjął papierośnicę, pokazał ją kędzierzawemu, otworzył, wyjął papierosa i włożył go do ust. Niezbyt pewnie trzymany rewolwer podrygiwał tuż obok. Ręka ze szklanką tańczyła w takt szarpanego rytmu.

- Taaak. Chyba szukasz kłopotów - powiedział spokojnie Malvern. Człowiek w swetrze wstał ze stołu do masażu i spojrzał na rewolwer.

- My lubimy kłopoty - odparł kędzierzawy. - Obszukaj go - Mike.

- Nie podoba mi się to, Shenvair. Na miłość boską, uspokój się. Jesteś pijany jak bela.

- Możesz mnie obszukać. Nie mam broni - powiedział Malvern.

- Nic z tego - zaprotestował człowiek w swetrze. - Mnie w to nie mieszaj. Ten gość to goryl Duke'a.

- Upiłem się jak cholera - zachichotał kędzierzawy.

- Jesteś przyjacielem Duke'a?

- zapytał sekundant.

- Mam dla niego pewne informacje - odparł Malvern.

- Jakie informacje? Malvern milczał.

- W porządku - zrezygnowanym głosem powiedział mężczyzna w swetrze.

- Wiesz, Mike? - zaczął gwałtownie kędzierzawy. - Myślę, że ten... chce zabrać mi robotę. Do diabła, tak? Wygląda mi na łobuza. Nie jesteś gliną, co? - szturchnął Malverna muszką rewolweru.

- Nie - odparł Malvern - trzymaj gnata przy sobie. Kędzierzawy odwrócił lekko głowę i wykrzywił się do Mike'a.

- Co o tym sądzisz? To glina. Założę się, że chce zająć moje miejsce. Pewne jak w banku.

- Schowaj spluwę, głupcze - z niesmakiem powiedział Mike. Kędzierzawy jeszcze trochę odwrócił głowę.

- Muszę ochraniać Duke'a, nie?

- poskarżył się. Ręka z papierośnicą niemal niedbale odtrąciła rewolwer. Kędzierzawy odwrócił się gwałtownie. Chwyciwszy uzbrojoną dłoń, Malvern zrobił krok do przodu i wpakował mu pięść w brzuch. Kędzierzawy zakrztusił się i oblał alkoholem płaszcz Malverna. Szklanka roztrzaskała się na podłodze. Rewolwer wypadł mu z ręki i poleciał do kąta. Ruszył po niego mężczyzna w swetrze. Szum prysznica ustał i zza zasłony wyszedł blond bokser, energicznie wycierając się ręcznikiem. Ujrzawszy tę scenkę rodzajową, stanął jak wryty, z szeroko otwartymi ustami.

- Chłoptaś nie jest mi już potrzebny - powiedział Malvern. Odepchnął kędzierzawego i walnął go prawą w szczękę. Pijany, przeleciał zataczając się przez pokój, uderzył w ścianę i opadł na podłogę. Mężczyzna w swetrze chwycił rewolwer i stanął wyprostowany, uważnie przyglądając się Malvernowi, który czyścił płaszcz chustką do nosa. Targo zdążył już zamknąć swe kształtne usta. Powoli zaczął wycierać pierś ręcznikiem.

- Kim u diabła jesteś? - zapytał po chwili.

- Kiedyś byłem prywatnym detektywem. Nazywam się Malvern. Myślę, że potrzebujesz pomocy. Zaczerwieniona po prysznicu twarz Targo pociemniała jeszcze bardziej.

- Dlaczego?

- Słyszałem, że miałeś sprzedać walkę. Myślę, że nawet próbowałeś, ale Werra jest zbyt wielkim patałachem. Nic nie mogłeś poradzić. A to znaczy, że wpakowałeś się w kabałę.

- Za takie teksty niektórzy łykali własne zęby - bardzo powoli powiedział Targo. W pokoju na chwilę zapadła cisza. Kędzierzawy, mrugając oczyma, usiadł na podłodze. Usiłował wstać, ale dał spokój.

- Benny Cyrano to mój przyjaciel. A ty jesteś jego bokserem, co? - kontynuował spokojnie Malvern. Mężczyzna w swetrze roześmiał się ochryple, wysunął bębenek, wytrząsnął naboje i upuścił rewolwer na podłogę. Wychodząc z pokoju, trzasnął drzwiami. Targo obejrzał się, a potem cedząc słowa, zapytał:

- Co takiego słyszałeś?

- Twoja przyjaciółka, Jean Adrian, mieszka w moim hotelu na tym samym piętrze co ja. Dziś po południu ogłuszył ją jakiś oprych. Byłem akurat w pobliżu i widziałem, jak uciekał... Pomagałem dziewczynie się zebrać, a ona co nieco mi opowiedziała. Targo włożył bieliznę i skarpetki. Z szafki wyjął czarną satynową koszulę.

- Nic mi o tym nie wspomniała.

- Przed walką nie mogła. Targo lekko kiwnął głową.

- Jeżeli Benny to twój kumpel, chyba jesteś w porządku. Grożono mi. Może to tylko kupa bzdur albo pomysł jakiegoś cwaniaczka ze Spring Street na trafienie kilku dolców. Walka była uczciwa. A teraz możesz zjeżdżać. Włożył obcisłe, czarne spodnie, czarną koszulę i biały krawat. Całości dopełniała biała marynarka z czesankowej wełny lamowana czarną plecionką. Z kieszonki kipiała czarno-biała chustka. Malvern przez moment gapił się na ubranie Targo, a potem zrobił kilka kroków w stronę drzwi i zerknął na siedzącego pod ścianą pijaka.

- W porządku. W końcu masz obstawę. To był tylko taki pomysł. Przepraszam. Wyszedł na korytarz i cicho zamknął za sobą drzwi. Na ulicy wciąż padało. Skręcił za narożnik i znalazł się na wielkim, wysypanym żwirem parkingu. Zabłysły światła reflektorów. W chrzęście mokrego żwiru podjechało jego coup~e. Za kierownicą siedział Tony Acosta. Malvern zajął miejsce pasażera.

- Jedź do Cyrana. Napijemy się

- zaproponował.

- Rany, bomba! Dziś występuje tam panna Adrian. Wie pan, ta blondynka, o której mówiłem.

- Wiem, widziałem się z Targo. Można go polubić, ale nie jego ubrania.

 

* * *

IV

 

Gus Neishacker wyglądał jak stukilowy model z żurnala. Model o bardzo rumianych policzkach i cienkich, podkreślonych ołówkiem wytwornych brwiach jak z chińskiej wazy. W klapę smokingu wpiął czerwony goździk. Wąchał go od czasu do czasu, obserwując rozsadzającego gości szefa kelnerów. Na widok Malverna i Tony'ego Acosty, którzy stanęli w sklepionym wejściu, uśmiechnął się szeroko i podszedł do nich z wyciągniętą ręką.

- Jak leci, Ted? Duży stół?

- Jesteśmy tylko we dwójkę. Poznaj pana Acostę. Tony, to jest Gus Neishacker - kierownik sali "U Cyrana". Neishacker uścisnął dłoń Tony'ego, nawet nie zaszczyciwszy go spojrzeniem.

- Słuchaj, ostatnim razem byłeś u nas z...

- Wyjechała z miasta - przerwał Malvern. - Daj nam stolik w pobliżu parkietu, ale nie na skraju. Ze sobą nie tańczymy. Gus wyszarpnął menu spod pachy starszego kelnera i pokonawszy pięć wyłożonych karmazynowym dywanem stopni, poprowadził gości wzdłuż stolików okalających owalny parkiet. Usiedli. Malvern zamówił koktajle z żytniówką i kanapki z jajkiem na twardo, szynką i cebulą. Neishacker, przekazawszy zamówienie kelnerowi, przysiadł się do ich stolika. Wyjął ołówek i na wewnętrznej stronie kartonika firmowych zapałek zaczął rysować trójkąty.

- Widziałeś walkę? - zapytał niedbale.

- To była lipa? Gus Neishacker uśmiechnął się pobłażliwie.

- Benny rozmawiał z Dukiem i uważa, że niegłupio kombinujesz. Nagle spojrzał na Tony'ego Acostę.

- On jest w porządku.

- Dobra. Zrób nam przysługę. Ukręć łeb całej sprawie. Benny lubi chłopaka i nie chce, żeby mu się coś stało. Gdyby uważał, że to coś więcej niż głupi dowcip łobuza z ulicznego totalizatora, dałby Duke'owi ochronę - prawdziwą ochronę. Benny nigdy nie obstawia tylko jednego boksera i dobiera ich cholernie starannie. Malvern zapalił papierosa i kątem ust wydmuchał dym.

- Nie mój interes - powiedział spokojnie - ale myślę, że to jakiś szwindel. Takie sprawy czuję na milę. Gus Neishacker przyglądał mu się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz. Wstał i szybko odszedł, lawirując między stolikami. Tu i ówdzie nachylał się, by zamienić z gośćmi kilka słów i uśmiechów. Aksamitne oczy Tony'ego Acosty rozbłysły.

- Rany, panie Malvern! Myśli pan, że to brudna sprawa? Malvern w milczeniu skinął głową. Kelner przyniósł koktajle i kanapki. Orkiestra na podium, po drugiej stronie parkietu, zagrała tusz. Uśmiechnięty, gładki konferansjer wskoczył na scenę i przytknął usta do małego mikrofonu. Rozpoczął się występ. W świetle różnobarwnych reflektorów rząd półnagich tancerek falował na kształt sinusoidy. Błyszczały nogi. A pępki, niczym plamki ciemności, odbijały od nagich, białych brzuchów. Twarda rudowłosa dziewczyna zaśpiewała twardą piosenkę głosem, którym można by rąbać drzewo na podpałkę. Na scenę wróciły tancerki w czarnych pończochach i jedwabnych kapeluszach. Tym razem obnażyły inne partie ciała. Muzyka złagodniała i w bursztynowym świetle reflektora pojawił się wysoki amant, który głosem szlachetnym jak stara kość słoniowa zaśpiewał pieśń o kimś bardzo daleko, komu się nie powiodło. Malvern upił nieco koktajlu i w półmroku skubnął kanapkę. Napięta twarz Tony'ego zniknęła w ciemnności. Amant opuścił scenę i nagle wszystko zgasło z wyjątkiem reflektorów oświetlających podium orkiestry i małych bursztynowych lampek nad wejściami do lóż. W ciemnościach rozległy się chichoty kobiet. Pod sufitem zabłysnął punktowiec, rozjaśniając przejście obok sceny. W jego blasku twarze gości przybrały barwę kredy. Tu i ówdzie żarzyły się ogniki papierosów. W krąg światła wkroczyło czterech wysokich Murzynów, niosąc na ramionach sarkofag z mumią. Szli powoli, rytmicznie. Mieli egipskie nakrycia głowy, przepaski z białej skóry na biodrach, a na nogach takiego samego koloru sznurowane do kolan sandały. Ich wysmukłe kończyny lśniły niczym czarny marmur w poświacie księżyca. Dotarli na środek parkietu i ostrożnie ustawili sarkofag pionowo. Powoli opadła pokrywa, złapał ją jeden z Murzynów. Potem - jak ostatni liść z martwego drzewa - z wnętrza sarkofagu wypadła owinięta w białe bandaże mumia. Przez moment wydawało się, że zawisła w powietrzu, by za sekundę w hałasie werbli spłynąć w dół. Światła zgasły, a po chwili znów rozbłysły. Na podium wirowała wokół swej osi zabandażowana sylwetka. Jeden z Murzynów, obracając się w przeciwną stronę nawijał bandaż na siebie. Gdy skończył, białe, lśniące ciało dziewczyny wystrzeliło w górę, ku światłu reflektorów, i niczym piłka baseballowa zaczęło przechodzić z rąk do rąk trójki Murzynów. Łoskot bębnów przeszedł w walc. Dziewczyna zatańczyła. Powoli i zwiewnie prześlizgiwała się obok partnerów, czterech hebanowych kolumn. Występ był skończony. Oklaski zrywały się i opadały niczym fale. Zapadła ciemność. Kiedy światła znów rozbłysły, dziewczyna i czterej Murzyni zniknęli.

- Świetny numer - westchnął Tony Acosta. - Naprawdę świetny. To była panna Adrian, prawda?

- Taak. Nasz mały śmiałek - odpowiedział Malvern i zapalił papierosa. Rozejrzał się po lokalu. - Zaraz zobaczysz kolejny czarno-biały numer, Tony. Oto Duke Targo we własnej osobie. Targo, z twarzą wykrzywioną uśmiechem, stał przy wejściu do jednej z lóż i głośno klaskał. Wyglądało na to, że wypił już kilka drinków. Nagle czyjeś ramię otoczyło barki Malverna, a dłoń wpakowała się w popielniczkę na stole. Owionął go zapach szkockiej. Powoli odwrócił głowę. Zobaczył spoconą twarz Shenvaira, pijanego goryla Duke'a Targo.

- Czarnuchy i biała dziewczyna - wybełkotał Shenvair. - Wszawe. Co za nędza. Parszywa nędza. Malvern uśmiechnął się z lekka i nieznacznie przesunął krzesło. Tony Acosta zacisnął usta w cienką linię i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Shenvaira.

- To nie czarnuchy, tylko ucharakteryzowani biali, panie Shenvair. Mnie się podobało.

- Kogo u diabła obchodzi, co ci się podobało? - warknął Shenvair. Malvern, ciągle się uśmiechając, położył papierosa na brzegu talerza i jeszcze bardziej przesunął krzesło.

- Wciąż myślisz, że odbieram ci chleb, Shenvair?

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin