Chandler Raymond - Morderca w deszczu.rtf

(592 KB) Pobierz
Raymond Chandler

 

 

 

Raymond Chandler

 

 

 

Morderca w deszczu

 

Warszawa 1990

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Morderca w deszczu

 

Przeł Władysław J. Wojciechowski

 

 

 

I

 

Siedzieliśmy w moim pokoju w Berglund. Ja zajmowałem miejsce  na brzegu łóżka. Dravec na fotelu. Deszcz bił mocno w szczelnie zamknięte okna. Było gorąco. Na stole stał włączony wentylator. Podmuch unosił gęstą, czarną czuprynę Draveca i jeżył dłuższe włoski w grubej, wyrazistej linii jego brwi. Facet wyglądał na wykidajłę, który dorobił się pieniędzy. Pokazał mi niektóre ze swych złotych zębów.

- Co pan na mnie ma? - zapytał bardzo poważnie, jakby uważał,  że każdy, kto cokolwiek wie, powinien dużo wiedzieć także o  nim.

- Nic - odparłem. - Jest pan  czysty, o ile mi wiadomo.

Podniósł dużą owłosioną dłoń i  przez minutę uważnie się jej  przyglądał.

- Pan mnie nie rozumie.  Przysłał mnie tutaj gość o  nazwisku M'Gee. Violets M'Gee.

- W porządku. Jak on się  miewa? - Violets M'Gee był  detektywem do spraw zabójstw w  Biurze Szeryfa.

Zmarszczył brwi.

- Nie, pan ciągle mnie nie  rozumie. Ja mam dla pana  zajęcie.

- Rzadko wychodzę z domu -  powiedziałem. - Ostatnio jestem  dość słabowity.

Rozejrzał się uważnie po  pokoju, blefując trochę, jak  człowiek z natury nie dość  spostrzegawczy.

- Może chodzi o pieniądze -  odezwał się.

- Może i tak - przytaknąłem.

Miał na sobie skórzany płaszcz  przeciwdeszczowy, z paskiem.  Rozpiął go niedbale i wyciągnął  portfel o rozmiarach beli siana.  Banknoty sterczały nieskładnie w  różne strony. Kiedy trzepnął nim  o kolano, portfel wydał  przyjemny dla ucha dźwięk.  Wytrząsnął pieniądze, wybrał z  pliku kilka papierków, a resztę  włożył z powrotem. Rzucił  portfel na podłogę i tak go  zostawił. Ułożył pięć  studolarówek niczym karty do  pokera i wsunął pod podstawkę  wentylatora.

To był kawał roboty. Po tym  wszystkim aż zaczął chrząkać.

- Mam mnóstwo szmalu -  oznajmił. - Tu jest pięćset.

- Widzę. Co będę musiał zrobić  za tę kwotę?

- Teraz już mnie pan zna, co?

- Trochę lepiej.

Wyciągnąłem z wewnętrznej  kieszeni kopertę z bazgrołami na  odwrocie i odczytałem mu je.

- Dravec, Anton lub Tony.

Kiedyś hutnik w Pittsburghu,  konwojent ciężarówek, twardy,  umięśniony facet. Popełnił błąd  i został zamknięty. Wyjechał na  zachód. Pracował na farmie w El  Seguro przy uprawie avocado.  Dorobił się własnego  gospodarstwa. Miał głowę na  karku i potrafił to wykorzystać,  gdy odkryto, że w pobliżu El  Seguro jest ropa. Wzbogacił się.  Wiele stracił, inwestując w mało  wydajne szyby innych ludzi. Z  urodzenia Serb, wzrost sześć  stóp, waga dwieście czterdzieści  funtów. Jedna córka. Nigdy nie  był żonaty. Żadnych znaczących  zapisów w rejestrach  policyjnych. Od czasów  Pittsburgha w ogóle nic.

Zapaliłem fajkę.

- O rany! - powiedział. - Skąd  pan to wszystko wziął?

- Znajomości. Jaką ma pan  sprawę?

Podniósł portfel z podłogi i  przez chwilę gmerał w nim  kanciastymi palcami. Język  wystawał mu spomiędzy grubych  warg. W końcu wyciągnął wąską  brązową wizytówkę i kilka  zmiętych skrawków papieru.  Popchnął je ku mnie. Na wizytówce nowoczesną,  delikatną czcionką wydrukowano:  "Pan Harold Hardwicke Steiner",  a w rogu malutkimi literami:  "Białe kruki i wydania  luksusowe". Nie było żadnego  adresu ani numeru telefonu. Skrawki białego papieru, w  sumie trzy, okazały się  zwyczajnymi wekslami na tysiąc  dolarów każdy, podpisanymi przez  Carmen Dravec, rozwlekłym,  przypominającym kulfony kretyna  charakterem.

Oddałem mu to wszystko.

- Szantaż? - spytałem.

Wolno pokręcił głową, a na  jego twarzy pojawiło się coś  miłego, coś, czego wcześniej nie  było.

- To moja córeczka, Carmen.  Ten Steiner kręci się koło niej.  Ona ciągle chodzi do jego  spelunki i urządza tam sobie  hulanki. Podejrzewam, że on ma z  nią romans, i to mi się nie  podoba.

Skinąłem głową.

- Co z tymi wekslami?

- Forsa mnie nie obchodzi.  Najgorsze, że Carmen kombinuje  ze Steinerem. Do diabła! Ona  jest, jak to się mówi,  zwariowana na punkcie chłopów.  Pan pójdzie i powie temu  draniowi, żeby dał spokój mojej  córce. Inaczej własnymi rękami  skręcę mu kark. Rozumie pan?

Wszystko to powiedział szybko,  mocno dysząc. Jego oczy zmalały,  zaokrągliły się i błysnęły  wściekłością. Prawie szczękał  zębami.

- Dlaczego ja mam mu to  powiedzieć? Sam nie może pan  tego zrobić? - spytałem.

- Obawiam się, że mógłbym się  wściec i zabić tego skurwiela! -  krzyknął.

Wyjąłem z kieszeni zapałkę i  zacząłem nią dłubać w fajce.  Przez chwilę uważnie mu się  przyglądałem, próbując  sprecyzować pewną myśl.

- Nonsens. Pan się boi.

Podniósł obie pięści na  wysokość barków i potrząsnął  nimi - wielkimi gruzłami kości i  muskułów. Potem opuścił je wolno  i westchnął głęboko.

- Tak. Boję się - przyznał. -  Nie wiem, jak sobie z nią  poradzić. Ciągle jakiś nowy  facet i za każdym razem jakiś  śmieć. Swego czasu pewnemu  gościowi o nazwisku Joe Marty  dałem pięć tysięcy, żeby się od  niej odczepił. Do dzisiaj jest  na mnie wściekła z tego powodu.

Spojrzałem w okno. Patrzyłem,  jak deszcz uderza o szyby,  rozlewa się i spływa gęstymi  falami. Zbyt wczesna pora roku  jak na taki deszcz.

- Dawanie forsy tego rodzaju  facetom prowadzi donikąd -  stwierdziłem. - Mógłby pan to  robić do końca życia. Zatem  doszedł pan do wniosku, że to ja  powinienem okazać się twardy  wobec tego Steinera.

- Proszę mu powtórzyć, że  skręcę mu kark!

- Nawet nie będę próbował -  odrzekłem. - Znam Steinera. Sam  chętnie bym mu go skręcił, gdyby  tylko mogło to w czymkolwiek  pomóc.

Pochylił się i chwycił mnie za  rękę. Jego oczy przybrały  dziecinny wyraz. W każdym  pokazała się szara łza.

- Niech pan posłucha. M'Gee  mówi, że z pana równy gość.  Powiem panu coś, czego nie  wyjawiłbym nikomu, nigdy. Carmen  w ogóle nie jest moim dzieckiem.  Znalazłem ją w Smoky - małą  dziecinę na ulicy. Nie miała  nikogo. A może ją porwałem, co?

- Na to wygląda - powiedziałem  i musiałem się wysilić, by  uwolnić ramię, a potem je  wymasować. Ten mężczyzna miał  chwyt, który mógłby zmiażdżyć  słup telegraficzny.

- Powiem uczciwie - odezwał  się ponuro, lecz z czułością. -  Przyjechałem tu i dobrze mi się  wiedzie. Ona dorasta, a ja ją  kocham.

- Aha, to zupełnie naturalne -  odrzekłem.

- Pan mnie nie rozumie. Ja  chcę się z nią ożenić.

Popatrzyłem na niego.

- Robi się coraz starsza,  coraz mądrzejsza. Może zechce  wyjść za mnie, hę?

W jego głosie zabrzmiał ton  błagania, jakbym był w stanie  rozwiązać ten problem.

- Prosił ją pan o to?

- Boję się - powiedział  pokornie.

- Czy sądzi pan, że ona czuje  miętę do Steinera?

Skinął głową.

- Ale to nic nie znaczy.

Byłem skłonny w to uwierzyć.  Wstałem z łóżka i jednym ruchem  podniosłem przesuwany segment  okna. Przez minutę pozwoliłem  kroplom deszczu spadać na moją  twarz.

- Wyjaśnijmy sobie co nieco. -  Opuściwszy okno, wróciłem na  łóżko. - Mogę usunąć Steinera z  pańskiej drogi. To proste. Tylko  nie wiem, co pan dzięki temu  zyska.

Znów chciał mnie chwycić za  rękę, ale tym razem byłem dla  niego zbyt szybki.

- Przyszedł pan tutaj  najeżony, wymachując forsą -  ciągnąłem. - Ale wyjdzie pan  sflaczały. I nie z powodów, o  których wspomniałem. Pan  wiedział o nich wcześniej. Nie  jestem Dorothy Dix i tylko  czasami bywam głupcem. Ale  jeżeli naprawdę pan tego chce,  to zajmę się tym Steinerem.

Podniósł się niezgrabnie,  obrócił kapelusz i spojrzał mi  pod nogi.

- Proszę się nim zająć tak,  jak pan powiedział. On i tak do  niej nie pasuje.

- Mógłbym przy okazji zranić i  pana.

- W porządku. Właśnie o to  chodzi - odrzekł.

Zapiął płaszcz, wbił kapelusz  na swą dużą, zarośniętą głowę i  wyszedł. Zamknął cicho drzwi,  jakby wychodził z pokoju  chorego.

Pomyślałem, że jest zwariowany  jak para myszy tańczących walca,  ale spodobał mi się. Schowałem forsę w bezpieczne  miejsce, przygotowałem sobie  dużego drinka i usiadłem w  jeszcze ciepłym fotelu.

Popijając zastanawiałem się,  czy facet wie, na czym polegają  machinacje Steinera. Steiner posiadał zbiór białych  kruków i książek o sprośnej  tematyce, które wypożyczał nawet  za dziesięć dolarów dziennie -  oczywiście właściwym ludziom.

 

II

 

Padało przez cały następny  dzień. Późnym popołudniem  siedziałem w sportowym  chryslerze zaparkowanym przy  Boulevard, ukosem do wąskiego  frontonu sklepu, na którym  zielony neon obwieszczał: "H. H.  Steiner". Krople deszczu odbijały się od  chodnika, bryzgały na wysokość  kolan i wypełniały rynsztoki, a  wielcy gliniarze, w błyszczących  jak lufy pistoletów  nieprzemakalnych płaszczach  znakomicie się bawili,  przenosząc dziewczynki w  jedwabnych pończochach i ładnych  kaloszach przez różne zalane  miejsca i ściskając je do woli.

Deszcz bębnił w maskę  chryslera, szarpał brezentowy  dach i przenikał do środka w  miejscach zapięcia, tworząc na  podłodze kałuże, żebym miał  gdzie trzymać stopy. Miałem przy sobie dużą flaszkę  szkockiej. Uciekałem się do niej  wystarczająco często, by  zachować zainteresowanie. Steiner robił interesy nawet  przy takiej pogodzie, a może  zwłaszcza przy takiej. Przed  jego lokalem zatrzymywały się  eleganckie samochody i do środka  wchodzili bardzo eleganccy  ludzie. A potem wychodzili z  paczkami pod pachą. Mogli  oczywiście kupować białe kruki i  wydania luksusowe.

O wpół do szóstej ze sklepu  wyszedł krostowaty dzieciak w  skórzanej wiatrówce, skręcił w  boczną uliczkę i dość szybkim  krokiem ruszył pod górę. Wrócił  wspaniałym kremowo_szarym  coup~e. Pojawił się Steiner.  Miał na sobie ciemnozielony  skórzany płaszcz  przeciwdeszczowy, a w ustach  papierosa w bursztynowej fifce.  Był bez kapelusza. Z powodu  znacznej odległości nie mogłem  dojrzeć jego szklanego oka, ale  wiedziałem, że je ma. Chłopak w  wiatrówce trzymał nad nim  parasol przez całą drogę do  samochodu, a potem złożył go i  podał do coup~e.

Steiner ruszył na zachód  Boulevard. Ja za nim. Minąwszy  dzielnicę handlową, skręcił na  północ przy Pepper Canyon.  Śledziłem go spokojnie z  dystansu jednej przecznicy,  przekonany, że zmierza do domu,  co było całkiem naturalne. Zjechał z Pepper Drive w wąską  betonową serpentynę nazywaną La  Verne Terrace i dotarł prawie na  sam szczyt. To była wąska ulica  z wysoką skarpą po jednej  stronie i urwistym zboczem po  drugiej, gdzie przycupnęło kilka  oddalonych od siebie domów. Ich  dachy ledwo wystawały nad  poziom jezdni, a od frontu  zasłaniały je krzewy. W całej  okolicy drzewa ociekały wodą.

Przed kryjówką Steinera rósł  sięgający powyżej okien  bukszpanowy żywopłot, przycięty  w prostokąty. Do wejścia szło  się przez labirynt zieleni, z  ulicy nie było widać drzwi.  Steiner wjechał swoim  kremowo_szarym coup~e do  niewielkiego garażu, zamknął go  i trzymając parasol nad głową,  lekkim krokiem ruszył przez  labirynt do domu.

Kiedy zniknął, pojechałem  dalej, na szczyt wzgórza. Tam  zawróciłem i zatrzymałem się  jedną posesję wcześniej. Dom  robił wrażenie opuszczonego,  choć oficjalnie nic na to nie  wskazywało. Siedząc w  samochodzie, postanowiłem odbyć  konferencję z moją butelką  whisky.

O szóstej piętnaście na  wzgórzu pojawiły się światła.  Było już całkiem ciemno. Przed  żywopłotem Steinera stanął  samochód, z którego wysiadła  szczupła, wysoka dziewczyna w  płaszczu przeciwdeszczowym.  Przez ogrodzenie przenikało dość  światła, bym mógł zobaczyć, że  to ciemnowłosa i całkiem ładna  osóbka. W szumie deszczu usłyszałem  głosy. Drzwi się zamknęły.  Wysiadłem z chryslera, ruszyłem  w dół i cienką jak ołówek  latarką zaświeciłem do wnętrza  samochodu. To był kasztanowy lub  brązowy kabriolet marki Packard.  Dowód rejestracyjny zawierał  informację: Carmen Dravec, 3596  Lucerne Avenue. Wróciłem do  swego grata.

Minęła cała rozlazła godzina.  Ulicą nie przejechał ani jeden  samochód. Okolica wyglądała na  bardzo spokojną. Wtem z domu Steinera strzelił,  niczym błyskawica podczas  letniej burzy, silny biały  promień światła. Kiedy znowu  zapadła ciemność, wśród mokrych  drzew cichym echem odbił się  przytłumiony kobiecy krzyk.

Wyskoczyłem z chryslera.

Ruszyłem pędem, chcąc dogonić  milknące echo.

W tym krzyku nie wyczuwało się  strachu. Raczej nutę czegoś w  rodzaju przyjemnego szoku,  upojenia alkoholowego i czystego  idiotyzmu.

Dom Steinera tonął w ciszy,  gdy wbiegłem przez lukę w  żywopłocie, okrążyłem  zasłaniającą wejście zieleń i  przyłożyłem dłoń do drzwi, by  zapukać.

W tej samej chwili, zupełnie  jakby czekano na moje przybycie,  za drzwiami rozległy się trzy  szybkie strzały. Potem  usłyszałem długie, ciężkie  westchnienie, miękkie plaśnięcie  i spiesznie oddalające się ku  tyłom domu kroki.

Straciłem trochę czasu,  próbując bez wystarczającego  rozbiegu uderzyć barkiem w  drzwi. Odrzuciły mnie jak  kopnięcie wojskowego muła. Drzwi wychodziły na wąski  podjazd, podobny do niewielkiego  mostu, który prowadził na ulicę.  Żadnego obejścia, żadnego  sposobu szybkiego dotarcia do  okien. Na tyły można się było  dostać albo przez dom, albo po  drewnianych schodach z alejki  usytuowanej poniżej. Właśnie na  nich usłyszałem teraz odgłos  kroków.

To mnie zdopingowało, więc  jeszcze raz uderzyłem w drzwi,  tym razem nogą. Zamek ustąpił.  Przeskoczyłem dwa stopnie w dół  i znalazłem się w dużym, ponurym  i zabałaganionym pokoju. Wówczas  zauważyłem niezbyt wiele.  Przeszedłem aż do wejścia od  tyłu. Miałem niemal pewność, że w  domu zagościła śmierć.

Na ulicy zawarczał silnik  samochodu. Gdy dobiegłem na  próg, pojazd odjechał szybko,  bez świateł. To wszystko -  wróciłem do salonu.

 

III

 

Pokój zajmował cały front  domu, sufit miał podparty  belkami, a ściany pomalowane na  brązowo. Wisiały na nich kilimy.  Podłogę przykrywał gruby różowy  dywan, na który padało trochę  światła z dwóch stojących lamp z  bladozielonymi abażurami. Na  samym jego środku usytuowane  było duże, niskie biurko, a obok  - czarne krzesło z żółtą  satynową poduszką. Na biurku  leżały porozkładane książki. Na swego rodzaju podium przy  jednej ze ścian stał fotel z  tekowego drewna, z poręczami i  wysokim oparciem. Siedziała w  nim, na obszytym frędzlami szalu  ciemnowłosa dziewczyna.

Trzymała się prosto. Ręce  miała oparte na poręczach,  złączone kolana, ciało  wyprężone, uniesioną głowę, a  oczy szeroko otwarte, oszalałe.  Nie było widać źrenic. Sprawiała wrażenie  nieświadomej tego, co dzieje się  dookoła, a jednocześnie tkwiła w  pozie zupełnie niewłaściwej dla  stanu nieprzytomności. Siedziała  tak, jakby robiła coś niezwykle  ważnego.

Z ust dziewczyny wydobywał się  zgrzytliwy, charczący dźwięk,  który nie zmieniał wyrazu jej  twarzy ani nawet układu warg.  Wydawało się, że w ogóle mnie  nie widzi. W uszach miała długie kolczyki  z jadeitu, poza tym była  zupełnie naga. Spojrzałem w drugi kąt pokoju. Steiner leżał na podłodze, na  plecach, tuż za skrajem różowego  dywanu, przed czymś, co  wyglądało na niewielki słup  totemiczny. W rzeźbionych  otwartych ustach dostrzegłem  obiektyw aparatu, wycelowany  najprawdopodobniej w siedzącą na  tekowym fotelu dziewczynę. Obok odrzuconej ręki w luźnym  jedwabiu leżała na podłodze  lampa błyskowa. Jej przewód  niknął za słupem totemicznym. Steiner ubrany był w chińskie  pantofle z grubą białą podeszwą,  czarny satynowy dół od piżamy i  haftowany chiński kaftan, z  przodu prawie cały zakrwawiony.  Szklane oko błyszczało jasno i w  całej postaci chyba ono miało  najwięcej życia. Według  pobieżnej oceny żaden z trzech  strzałów nie chybił. Zatem to błysk lampy był  światłem, które zauważyłem  wcześniej, na zewnątrz domu, a  chichoczący śmiech stanowił  reakcję na ów błysk znajdującej  się pod wpływem narkotyku  dziewczyny. Trzy strzały to już  pomysł kogoś innego, kogoś, kto  postanowił przerwać uprawiany w  tym pokoju proceder.  Prawdopodobnie tego zucha, który  tak szybko zbiegał po schodach  od tyłu.

W jego sposobie myślenia  dopatrzyłem się pewnego sensu.  Uznałem, że dobrym konceptem  było zamknięcie drzwi frontowych  i zabezpieczenie ich krótkim  łańcuchem. Zamek został wyrwany  moim gwałtownym wtargnięciem. Na skraju biurka ujrzałem  lakierowaną tacę, a na niej  wąskie purpurowe szklanki oraz  pękatą karafkę z jakimś brązowym  płynem. Szklanki pachniały  eterem i opium, miksturą, której  nigdy nie próbowałem. Wydało mi  się, że tego rodzaju rekwizyty  pasują do tej sceny idealnie. Ubranie dziewczyny odnalazłem  na dywanie, w rogu. Podniosłem  sukienkę z brązowymi rękawami.  Też pachniała eterem, i to z  odległości kilku stóp. Zgrzytliwy charkot nadal  wydobywał się z ust dziewczyny,  a po brodzie spływała odrobina  piany. Uderzyłem ją w twarz.  Niezbyt mocno, bo nie chciałem  wyrywać jej z transu,  jakikolwiek on był, w obawie, że  narobi wrzasku.

- No chodź - powiedziałem  pogodnie. - Bądź grzeczna.  Ubierzemy się.

- Idź d... d... do diabła -  wydusiła. W jej głosie nie  wyczułem najmniejszej emocji.

Uderzyłem ją nieco mocniej.

Nie zwróciła na to uwagi, więc  zacząłem ją ubierać.

To też jej nie przeszkadzało.  Pozwoliła, bym podniósł jej  ręce, ale za to rozczapierzyła  palce, jakby to było bardzo  oryginalne. Z tego powodu  musiałem pogimnastykować się  trochę z rękawami. W końcu udało  mi się odziać ją w sukienkę.  Wciągnąłem jej pończochy,  włożyłem buty, a potem  postawiłem na nogi.

- Przejdźmy się trochę -  zaproponowałem. - Pójdziemy na  krótki, miły spacerek.

Ruszyliśmy. Najpierw jej  kolczyki obijały się o moją  pierś, a potem posuwaliśmy się  jak tancerze, którzy zmylili  krok. Podeszliśmy do ciała  Steinera i wróciliśmy. Nie  zauważyła ani Steinera, ani jego  połyskującego szklanego oka. Bawiło ją, że nie jest w  stanie chodzić. Próbowała mi o  tym powiedzieć, lecz skończyło  się nieartykułowanym bulgotem.

Musiałem ją posadzić na dywanie,  żeby zgarnąć z podłogi resztę  garderoby. Bieliznę upchnąłem do  jednej wielkiej kieszeni mojego  płaszcza, a torebkę do drugiej.  Przejrzałem też biurko Steinera.  Znalazłem niewielki  niebieski  notes zapisany jakimś szyfrem,  który wydawał mi się dość  interesujący, i również  schowałem go do kieszeni. Następnie spróbowałem dostać  się do tylnej ścianki aparatu  ukrytego w słupie, lecz nie  mogłem trafić na zaczep.  Zaczynałem się denerwować, bo  stwierdziłem, że łatwiej  znalazłbym wytłumaczenie, gdybym  nadział się na policję, wracając  po kliszę później, niż gdybym  został przyłapany już teraz i  musiał wymyślić coś na  poczekaniu.

Wróciłem do dziewczyny,  rzuciłem na nią jej płaszcz,  rozejrzałem się, by sprawdzić,  czy nie zostały jeszcze jakieś  jej rzeczy, i wytarłem mnóstwo   odcisków palców,   których prawdopodobnie w ogóle  nie zostawiłem, a które z  pewnością zostawiła panna  Dravec. Otworzyłem drzwi i  zgasiłem obie lampy.

Objąłem dziewczynę lewą ręką i  z wysiłkiem ruszyliśmy w deszcz.  Wsiedliśmy do jej packarda. Nie  bardzo podobało mi się  pozostawienie mojego gruchota w  tym miejscu, ale tak być  musiało. Kluczyki tkwiły w  stacyjce. Opuściliśmy wzgórze. Po drodze na Lucerne Avenue  nie wydarzyło się nic z  wyjątkiem tego, że Carmen  przestała czkać i zaczęła  chrapać. Nie mogłem odsunąć jej  głowy ze swego ramienia, bo  inaczej opadłaby mi na kolana.  Musiałem jechać dość wolno, a  przecież i tak była to daleka  podróż, aż na zachodni kraniec  miasta. Dom Draveców, zbudowany z  cegły, w staromodnym stylu, stał  na sporym terenie ogrodzonym  murem. Podjazd prowadził przez  żelazną bramę i dalej pod górkę,  obok klombów i trawników, aż do  dużych frontowych drzwi z  wąskimi, łączonymi ołowiem  szybkami, zza których  pobłyskiwało słabe światło, tak  jakby w domu akurat nie było  nikogo.

Odsunąłem Carmen, usadziłem w  rogu, położyłem jej rzeczy na  fotelu i wysiadłem. Drzwi otworzyła służąca.  Powiedziała, że pana Draveca nie  ma i że nie wie, gdzie jest -  podobno gdzieś w mieście. Miała  podłużną, żółtawą, delikatną  twarz i długi nos. Nie  zauważyłem podbródka,  dostrzegłem za to duże wilgotne  oczy. Wyglądała jak piękna stara  klacz, która po długiej służbie  została puszczona na pastwisko.  Chyba była w stanie odpowiednio  zająć się Carmen. - Niech ją pani położy do  łóżka - mruknąłem, wskazując na  packarda. - Ma szczęście, że nie  trafiła do paki za jazdę w takim  stanie.

Służąca uśmiechnęła się  smutno, a ja ruszyłem na  piechotę przed siebie.

Musiałem przejść pięć  przecznic, żeby w jakimś wąskim  bloku mieszkalnym skorzystać z  wiszącego w korytarzu telefonu.  Na dodatek potem dwadzieścia  pięć minut czekałem na taksówkę.  Zacząłem się już niepokoić. Musiałem jeszcze zdobyć kliszę  z aparatu Steinera.

 

IV

 

Wysiadłem z taksówki na  Pepper Drive, przed domem, w  którym było jakieś towarzystwo,  i ruszyłem w górę krętą La Verne  Terrace, do domu Steinera za  gęstymi zaroślami. Wszystko wyglądało tak samo.  Przedostałem się przez lukę w  żywopłocie i ostrożnie  otworzyłem drzwi. Poczułem  zapach dymu z papierosa. Nie  było go tam wcześniej. Owszem,  inne zapachy tak, w tym także  ostra woń bezdymnego proszku,  ale dymu nie.

Zamknąłem drzwi, przyklęknąłem  i zacząłem nasłuchiwać,  wstrzymując oddech. Nic prócz  bębnienia deszczu po dachu.  Poświeciłem moją cieniutką  latarką na podłogę. Nikt do mnie  nie strzelił. Wyprostowałem się,  znalazłem przełącznik jednej z  lamp i zapaliłem światło. Najpierw zauważyłem, że na  ścianach brakuje kilimów. Nie  liczyłem ich wcześniej, ale  teraz puste miejsca przyciągnęły  mój wzrok. Potem spostrzegłem,  że ciało Steinera zniknęło. W  miejscu, gdzie przedtem leżał,  na krawędzi różowego dywanu  przed słupem totemicznym, ktoś  położył drugi dywanik. Nie  musiałem go unosić, by wiedzieć,  dlaczego się tam znalazł.

Zapaliłem papierosa. Stałem na  środku słabo oświetlonego  pokoju, zastanawiając się. Potem  podszedłem do aparatu z  obiektywem w otwartych ustach  rzeźby. Tym razem znalazłem  zatrzask. W środku nie było  żadnej kliszy.

Wyciągnąłem dłoń w kierunku  telefonu w kolorze morwy,  stojącego na biurku Steinera.  Nie dotknąłem jednak słuchawki. Przeszedłem do małego  korytarza w tylnej części salonu  i zajrzałem do przeładowanej  drobiazgami sypialni, która  bardziej wyglądała na damską niż  na męską. Łóżko przykryte było  kapą z falbankami. Uniosłem ją i  poświeciłem latarką. Steinera pod łóżkiem nie było.  Nie było go nigdzie w domu. Ktoś  go zabrał, bo z całą pewnością  sam nie mógł stąd odejść. Gdyby to była policja, ktoś od  nich jeszcze by tu siedział. Od  chwili, gdy razem z Carmen  opuściłem dom, minęło dopiero  półtorej godziny. Ponadto w  mieszkaniu nie było śladu całego  tego bałaganu, jaki robią  policyjni fotografowie i  specjaliści od zdejmowania  odcisków palców.

Wróciłem do salonu, pchnąłem  nogą lampę błyskową za słup  totemiczny, zgasiłem światło i  wyszedłem. Wsiadłem do mojego  zalanego deszczem samochodu i  włączyłem silnik.

Nie miałem nic przeciwko temu,  że ktoś próbował na jakiś czas  ukryć śmierć Steinera. To dawało  mi możliwość przekonania się,  czy mogę o tym powiedzieć,  pomijając osobę Carmen Dravec i  fakt fotografowania nagiej  kobiety.

Było już po dziesiątej, gdy  wróciłem do Berglund. Odstawiłem  grata i poszedłem na górę, do  siebie. Wziąłem prysznic.  Później włożyłem piżamę i  przygotowałem sobie porcję  gorącego grogu. Kilka razy  zerknąłem na telefon. Myślałem o  tym, by zadzwonić i sprawdzić,  czy Dravec wrócił już do domu,  lecz doszedłem do wniosku, że  lepiej będzie zostawić go w  spokoju do następnego dnia.

Nabiłem fajkę i usiadłem z  gorącym grogiem i niebieskim  notesem Steinera w ręku. Był  zapisany szyfrem, lecz z układu  haseł i kartek z nacięciami  domyśliłem się, że jest to spis  nazwisk i adresów. W sumie ponad  czterystu pięćdziesięciu. Jeżeli  była to lista frajerów Steinera,  to miał w garści prawdziwą  kopalnię złota - nie mówiąc już  o możliwości szantażu. Każda z wymienionych tu osób  mogła być uznana za  potencjalnego mordercę. Nie  zazdrościłem roboty gliniarzom,  gdyby dostali w swoje ręce ten  notes.

Próbując złamać szyfr, wypiłem  zbyt dużo whisky. Około północy  poszedłem do łóżka. Śnił mi się  mężczyzna w chińskim kaftanie, z  piersią całą we krwi, który  gonił jakąś nagą dziewczynę z  długimi kolczykami z jadeitu,  podczas gdy ja próbowałem  sfotografować tę scenę aparatem,  w którym nie było kliszy.

 

V

 

Violets M'Gee zatelefonował do  mnie rano. Jeszcze nie zdążyłem  się ubrać, ale już przejrzałem  gazetę i nie znalazłem w niej  ani słowa o Steinerze. Miał  radosny głos człowieka, który  dobrze przespał ostatnią noc,  nie obciążonego zbyt wielkimi  długami.

- Jak leci, stary? - zaczął.

Powiedziałem, że wszystko gra  z wyjątkiem tego, że mam kłopoty  z czytanką dla trzeciej klasy.

Zaśmiał się, trochę jakby  roztargniony, a potem zapytał  tonem aż nadto obojętnym:

- Ten gość, Dravec, którego do  ciebie wysłałem: czy zrobiłeś  już coś dla niego?

- Za bardzo pada -  odpowiedziałem, o ile to była  odpowiedź.

- Aha. On jest chyba typem  człowieka, któremu przydarzają  się różne rzeczy. Jego samochód  właśnie bierze kąpiel przy  wędkarskim molo w Lido.

Nie odezwałem się. Mocno  ściskałem słuchawkę.

- Tak - radośnie kontynuował  M'Gee. - Piękny nowy cadillac,  pełen piachu i morskiej wody...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin