Carey Mike - Felix Castor 02 Błędny krąg.txt

(805 KB) Pobierz
Mike Carey
BŁĘDNY
KRĄG
Przełożyła Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2009

Tytuł oryginału:
Vicious Circle
Copyright © 2008 by Mike Carey
Copyright for the Polish translation 
© 2009 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: 
Joanna Figlewska
Korekta: 
Urszula Okrzeja
Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: 
Jarek Krawczyk
Projekt typograficzny, skład i łamanie: 
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-103-4
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60
e-mail kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. (22) 721-30-00
www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa: 
drukarnia@dd-w.pl
W porządku alfabetycznym, dla Bena, Daveya i Lou;
Chronologicznym, dla Lou, Daveya i Bena.
Zresztą nieważne, jak ich rozmieszczę,
Dzięki Bogu i tak tam nie zostaną.
Oby świat był dla nich dość dobry.
PODZIĘKOWANIA
Ci sami ludzie co zwykle tym razem pomogli jeszcze bardziej. Darren, Meg, George, Gabby, Nick, Bella - ogromnie Wam dziękuję. Wielkie dzięki dla Ade, za pokazanie mi wielu kawałków Londynu, które ledwie znałem, i dostarczenie znacznej części ścieżki dźwiękowej tej książki. I, jak zawsze, dziękuję Lin, za to, że była przy mnie, gdy jej potrzebowałem, i zdołała utrzymać mnie na wytyczonym szlaku.

1
Trociczka kadzidła żarzyła się pomarańczowym płomieniem i roztaczała wokół woń cannabis sativa. W południowej Afryce rośnie ona dziko: można wędrować polami roślin sięgających pasa, których pięciopalczaste liście pieszczą cię niczym maleńkie dłonie. Lecz w Londynie, gdzie mieszkam, zazwyczaj występuje pod postacią sprasowanych, czarnych bryłek miękkiej kruchej żywicy. Do tego czasu ulatnia się z niej większość magii.
Detektyw sierżant Gary Coldwood posłał mi głęboko nieprzychylne spojrzenie spomiędzy smużek dymu, snujących się leniwie w przestronnym wnętrzu magazynu. Słodka woń rozpływała się w przejściach pełnych kwaśnego kurzu. Magazyn mieścił się przy Edgware Road, na zaniedbanych obrzeżach starej dzielnicy przemysłowej. Sądząc po powybijanych oknach na zewnątrz i rzędach pustych regałów w środku, stał opuszczony od kilku ładnych lat - lecz Coldwood zaprosił mnie, bym dołączył do niego i grupki umundurowanych przyjaciół, asystując przy legalnym przeszukaniu. Mogłem zatem śmiało założyć, że w tym przypadku pozory mylą.
- Skończyłeś już się opieprzać, Castor? - spytał z irytacją, wachlując odymioną twarz.
Nie wiem, czy przyszedł na świat z podobnym wyczuciem taktu i dyplomacji, czy też nauczył się go w szkole policyjnej.
- Prawie - odparłem. - Muszę jeszcze z tuzin razy zaintonować mantrę.
O Boże, wiecie przecież, co jest grane - był sobotni wieczór, a ja miałem na głowie mnóstwo własnych cholernych spraw. Kiedy gliny dzwonią, odbieram, bo płacą od ręki, ale to nie znaczy, że muszę być zachwycony. A poza tym uważam, że jeśli trochę się przed nimi popopisuję, będą pod większym wrażeniem, kiedy zrobię co trzeba. „Słuchajcie, chłopcy” - mówię na swój własny, podstępny sposób. „To magia: musi nią być, mam tu przecież dymy i lusterka”. Jak dotąd Coldwood to jedyny gliniarz, który połapał się w moich gierkach i pewnie dlatego tak dobrze się dogadujemy: szanuję gościa, który mimo kadzidła potrafi wywęszyć bajer.
Lecz dzisiejszego wieczoru był wyraźnie nie w sosie. Nie znalazł w magazynie trupa, co oznaczało, że nie wiedział, z czym ma do czynienia. Mogło to być morderstwo albo ich człowiek mógł po prostu uciec. A jeśli to morderstwo, to mogło stanowić albo cudowną okazję, albo też oznaczać wywalone w diabły pół roku potajemnej obserwacji. Pragnął zatem odpowiedzi i przez to okazywał znacznie mniejszą niż zwykle tolerancję mojemu wyczuciu dramatyzmu.
Wymamrotałem parę wariacji om manepadme om, a on kopnął mnie mocno w obcas swym ciężkim, policyjnym buciorem. Siedziałem przed nim na podłodze z podciągniętymi kolanami, więc i tak mogło być gorzej.
- Powiedz po prostu, kiedy cokolwiek zobaczysz, Castor - zasugerował. - Potem będziesz mógł sobie nucić, ile dusza zapragnie.
Podniosłem się powoli, dość wolno, by Coldwood stracił cierpliwość i poszedł sprawdzić, czy chłopcy z kryminalistyki zdołali wycyckać jakiekolwiek odciski ze sfatygowanego biurka w najdalszym kącie pomieszczenia. Zdecydowanie nie wyglądał na uszczęśliwionego: świadczył o tym sposób, w jaki jego kanciasta twarz - podobna do Dicka Traceya, gdyby Dick Tracey miał zrośnięte brwi i problemy z cerą - osiadła na dolną wargę, tak że wyraźnie się wysunęła. Mowa ciała również sporo zdradzała: za każdym razem, kiedy skończył wymachiwać i wskazywać ręką, co robi, zawsze wydając rozkazy, jego prawa dłoń opadała na dyskretną kaburę, którą nosił pod pachą skórzanej kurtki, jakby sprawdzając, czy broń wciąż tam jest. Coldwood od niedawna służył w oddziałach zbrojnych i widać było, że wciąż stanowi to dla niego nowość.
Leniwym krokiem ruszyłem przez magazyn w stronę drzwi, którymi przyszedłem, oddalając się od ekipy z laboratorium. Czułem na sobie ciekawskie spojrzenia dwóch czy trzech pospolitych policyjnych wyrobników, ściągniętych do pilnowania budynku. Coldwood zna moje sztuczki i bierze na nie poprawkę, ale dla tych gości byłem prawdziwym dziwowiskiem. Zajrzałem za szafki z aktami, ustawione pod ścianą po prawej stronie drzwi, postukałem w wiszącą za nimi korkową tablicę z warstwami zakurzonych starych rachunków, przypiętych do niej niczym brudne futro, i odwróciłem kalendarze z panienkami, przyglądając się kawałkom pomalowanych na szaro pustaków, które zasłaniały. Ku memu rozczarowaniu, niczego nie znalazłem. Żadnych ukrytych drzwi czy wbudowanych w ściany sejfów, a nawet żadnych starych graffiti.
Spuściłem wzrok na szary beton podłogi. Tuż obok tablicy i szafek ujrzałem sfatygowany prostokąt czerwonego linoleum w psychodeliczny, promienisty wzór, bardzo modny, chyba że leżał tu od lat siedemdziesiątych. Pod biurkiem zauważyłem kolejny kawałek z tej samej serii. Tu jednak w kurzu pozostały ślady: linoleum niedawno odsuwano. Eksperymentalnie uderzyłem obcasem i podłoga pod moimi stopami zadźwięczała głucho.
- Coldwood?! - zawołałem przez ramię.
Musiał usłyszeć coś w moim głosie - albo też dosłyszeć ów głuchy dźwięk - bo nagle znalazł się tuż za mną.
- Czego? - spytał podejrzliwie. 
Pokazałem palcem linoleum.
- Coś tu jest - oznajmiłem. - Czy ten magazyn ma piwnice? 
Oczy Coldwooda zwęziły się lekko.
- Według planów nie - mruknął. Wezwał gestem dwóch gliniarzy, którzy podbiegli do nas truchtem. - Podnieście to - polecił, wskazując linoleum.
Najpierw musieli przestawić szafki, a ponieważ wciąż pozostały w nich akta, wymagało to wysiłku. Mogłem pomóc, ale nie chciałem wdawać się w spory dotyczące demarkacji. Samo linoleum zwinęło się błyskawicznie jak kawał bibułki i Coldwood zaklął pod nosem na widok ukrytej pod nim klapy. Najwyraźniej uważał, że jego chłopcy powinni zauważyć ją pierwsi.
Klapa, licząca sobie około półtora metra kwadratowego, z trzech stron nawet odrobinę nie wystawała nad podłogę. Z czwartej ujrzałem zawiasy zagłębiające się jakiś centymetr w powierzchnię. Była to profesjonalna robota, świetnie spasowana, tak by w linoleum nie odcisnęły się żadne linie. Z lewej strony zobaczyłem dziurkę: miała kształt rombu bez rozszerzenia na dole, najpewniej zatem w grę wchodził zamek „Sargent & Greenleaf” - niełatwy orzech do zgryzienia.
Coldwood nawet nie zamierzał próbować: posłał dwóch mundurowych po łomy. Po licznych skomplikowanych manewrach, paru falstartach i eksplozji odłamków, gdy drewno pękło z trzaskiem, w końcu zdołali wyważyć zamek. Nawet wtedy jednak rygiel nie chciał się zgiąć. Zamek wystawał z klapy pod kątem trzydziestu stopni, ze śrub w narożnikach wciąż sterczały połamane drzazgi: oto ranny wartownik, którego ominięto, miast pokonać. Teraz, kiedy ich chwila chwały minęła, mundurowi cofnęli się z szacunkiem, by sierżant mógł własnoręcznie otworzyć klapę. Tak też uczynił, sapiąc z wysiłku, bo okazało się, że drewno miało niemal trzy centymetry grubości.
Wewnątrz kryła się dziura, głęboka mniej więcej na trzydzieści centymetrów. Trzy pionowe kawałki sklejki dzieliły ją na cztery równe części. Trzy z nich wypełniały identyczne torebki z brązowego papieru, mniej więcej wielkości dwukilowych toreb z cukrem, dodatkowo owinięte w folię, czwarta była pełna czarnych pudełek z płytami DVD, a w kącie tkwiły dwa niewielkie wytłuszczone notatniki. Na okładce pierwszego widniały wypisane grubym czarnym markerem drukowane litery: dostawy. Nie widziałem, jak podpisano drugi.
Na skinienie głowy detektywa sierżanta chłopcy z laborki ostrożnie wyłowili jedną z toreb i oba notatniki, chwytając je dłońmi w cienkich rękawiczkach, i zanieśli na biurko. Wyglądali przy tym jak dzieci w wigilijny wieczór. Coldwood wciąż na mnie patrzył - spojrzenie to mówiło wyraźnie, że czas bajerów minął. Chciał usłyszeć całą historię.
Ale ja także. Nie prostytuuję swych zdolności dla każdego, zwłaszcza każdego obdarzonego stopniem i mundurem. Kiedy zatem wciąga się mnie w sytuację, o której gówno wiem, lubię zachować nieco rezerwy, dopóki nie stanę pewniej na nogach. Zamiast odpowiedzi rzuciłem mu pytanie.
- Czy wasz człowiek ma około metra osiemdziesięciu pięciu, jest dobrze zbudowany, rudy, ubrany w spodnie od Armaniego i jedną z tych pedalskich marynarek bez kołnierzyka, w brązowooliwkowym kolorze?
Coldwood wydał z siebie gardłowy dźwięk; to mógł być śmiech, gdyby śmiech należał do jego repertuaru.
- To on - rzekł. - A teraz przestań odgrywać Madame Magię i powiedz mi, gdzie jest.
- Najpierw ty powiedz mi, kim jest - odparowałem.
- Kurwa mać! Castor, jesteś cywilnym doradcą, robisz to, za co ci płacą, jasne? Nie będziesz zaglądał do moich pierdzielonych notatek!
Czekałem.
Już po raz piąty czy szósty miałem do czynienia z DS Coldwoodem ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin