Capote Truman - Harfa traw. Drzewo nocy i inne opowiadania.rtf

(1070 KB) Pobierz
Harfa traw,

Truman Capote

HARFA TRAW, DRZEWO NOCY
I INNE OPOWIADANIA

Z angielskiego przełożył

KRZYSZTOF ZARZECKI

 

 

HARFA TRAW

 

Pannie Sook Faulk

na pamiątkę głębokiego

i szczerego przywiązania

 

 

 

DRZEWO NOCY I INNE OPOWIADANIA

 

Moim Rodzicom

Harfa traw

1

Kiedy to pierwszy raz słyszałem o harfie traw? Długo przed tą jesienią, gdy mieszkaliśmy na drzewie, cedraku, którejś wcześniejszej jesieni; i oczywiście słyszałem od Dolly, nikt inny tak by tego nie nazwał: harfa traw.

Wyjeżdżając z miasta ulicą Kościelną, mija się jasne wzgórze kościanej bieli płyt nagrobnych, znaczonych brązem zwarzonych bukietów; to cmentarz baptystów. Pochowani tu są nasi bliscy, Talbowie, Fenwickowie; moja mama leży koło taty, otaczają ich groby dalszych krewnych, dwadzieścia, jeśli nie więcej, rozchodzące się promieniście jak korzenie kamiennego drzewa. U stóp wzgórza jest pole wysokiej indiańskiej trawy, zmieniające barwę zależnie od pory roku; trzeba je zobaczyć jesienią, pod koniec września, kiedy robi się czerwone niczym słońce o zachodzie, kiedy przesuwają się po nim jak ogień szkarłatne cienie, a jesienne wiatry wygrywają na zeschłych liściach jękliwą muzykę człowieczą; harfa głosów.

Za polem zaczyna się mroczny Las Nadrzeczny. Było to pewnie któregoś z owych wrześniowych dni zbierania korzonków w lesie, gdy Dolly powiedziała:

Słyszycie, to harfa traw, opowiada zawsze jakąś historię. Zna losy wszystkich osób leżących na wzgórzu, wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli, a gdy my pomrzemy, będzie opowiadała także o nas.

Kiedy umarła moja mama, tato, komiwojażer, umieścił mnie u swoich kuzynek, Vereny i Dolly Talbo, niezamężnych sióstr. Nigdy przedtem nie chodziłem do ich domu. Z niewyjaśnionych przyczyn Verena i tato nie rozmawiali ze sobą. Być może tato poprosił ją kiedyś o pożyczkę, a ona odmówiła; albo też pożyczyła mu pieniądze, których nigdy nie oddał. Możecie być jednak pewni, że powód stanowiły pieniądze, bo nic innego nie miało dla nich podobnego znaczenia, szczególnie dla Vereny, najbogatszej osoby w mieście. Drogeria, sklep odzieżowy, sklep spożywczy, stacja benzynowa, gmach biurowy, wszystko to stanowiło jej własność, co nie czyniło z niej osoby łatwej.

Tak czy inaczej, tato zaklinał się, że jego noga nigdy nie postanie w ich domu. Opowiadał najokropniejsze rzeczy o pannach Talbo. Stale krążyła jedna z plotek, które rozsiewał: że Verena jest morfodytką czy czymś tam; a sposób, w jaki ośmieszał pannę Dolly Talbo, przekraczał nawet cierpliwość mamy; powiedziała mu, że nie ma wstydu, strojąc kpiny z osoby tak dobrodusznej i bezbronnej.

Myślę, że oni się bardzo kochali, mama i tato. Płakała, ilekroć wyjeżdżał sprzedawać te swoje lodówki. Poślubił ją, kiedy miała szesnaście lat; nie dożyła trzydziestki. Owego popołudnia, którego umarła, tato, wykrzykując jej imię, zerwał z siebie całe ubranie i wyleciał goły na dziedziniec.

Verena przyszła do naszego domu dzień po pogrzebie. Pamiętam strach, jaki mnie ogarnął, kiedy zobaczyłem, jak zbliża się dróżką, chuda jak patyk, przystojna kobieta o krótko ostrzyżonych, przyprószonych siwizną, czarnych włosach, jakby męskich brwiach i delikatnym pieprzyku na policzku. Otworzyła drzwi i wkroczyła bezceremonialnie do domu. Od czasu pogrzebu tato tłukł wszystko, co mu wpadło w ręce, bez gniewu, spokojnie, metodycznie; wchodził do salonu, brał porcelanową figurkę, zastygał nad nią chwilę, po czym rzucał nią o ścianę. Podłogi i schody zasłane były skorupami i srebrami stołowymi, na poręczy wisiała podarta nocna koszula mamy.

Verena omiotła wzrokiem pobojowisko.

Eugene, pozwól na słówko – powiedziała tym swoim dźwięcznym, chłodnym i egzaltowanym głosem, a tato odrzekł:

Tak, usiądź, Vereno. Spodziewałem się ciebie.

Po południu przyszła przyjaciółka Dolly, Catherine Creek, i spakowała moje rzeczy, po czym tato odwiózł mnie do imponującego, cienistego domu na Talbo Lane. Kiedy wysiadałem z auta, chciał mnie uściskać, ale bałem go się i wywinąłem z jego ramion. Żałuję teraz, żeśmy się nie uściskali na pożegnanie, bo kiedy jechał kilka dni potem do Mobile, jego samochód wpadł w poślizg i zleciał z wysokości pięćdziesięciu stóp do Zatoki Meksykańskiej. Zobaczyłem go jeszcze tylko raz, leżącego ze srebrnymi dolarówkami na powiekach.

Oprócz częstych uwag, że jestem bardzo mały jak na swój wiek, istny kurdupel, nikt nigdy nie zwracał na mnie uwagi; teraz ludzie pokazywali mnie sobie, mówili, jakie to smutne, biedny ten mały Collin Fenwick! Robiłem żałosną minę, bo ludziom się to podobało, wszyscy raczyli mnie łakociami, a w szkole zacząłem po raz pierwszy zbierać dobre stopnie. Tak więc minęło sporo czasu, nim otrząsnąłem się na tyle, by dostrzec Dolly Talbo.

I od razu się w niej zakochałem.

Wyobrażacie sobie, jaki to musiał być dla niej wstrząs, gdy się pojawiłem w ich domu, hałaśliwy, wścibski jedenastolatek. Umykała na odgłos moich kroków, a jeśli nie mogła się przede mną ukryć, kuliła się jak paproć zwijająca listki na noc. Należała do osób, które potrafią się upodobnić do martwego przedmiotu czy cienia w kącie pokoju, których obecność może stanowić kłopotliwą okoliczność. Nosiła najcichsze pantofle, proste dziewicze sukienki sięgające kostek. Chociaż starsza od siostry, sprawiała wrażenie istoty tak jak ja przez nią adoptowanej. Przyciągani i sterowani siłą ciążenia planety Verena, krążyliśmy każde z osobna po zewnętrznej orbicie domu.

W podłodze strychu, muzeum gratów, zaludnionego upiornymi starymi manekinami ze sklepu odzieżowego Vereny, było mnóstwo luźnych desek; przesunąwszy je lekko, można było zajrzeć z góry do prawie każdego pokoju. W pokoju Dolly, w przeciwieństwie do reszty domu, który pękał w szwach od zwalistych surowych mebli, stało jedynie łóżko, a przy nim biureczko i krzesło; mógłby stanowić przybytek mniszki, gdyby nie fakt, że ściany i wszystko, nawet podłogi, było pomalowane na nieziemski różowy kolor. Ilekroć podglądałem Dolly, robiła ona zazwyczaj jedną z dwu rzeczy: stała przed lustrem, przystrzygając ogrodowymi nożycami swoje żółtawosiwe włosy, już i tak nader krótkie; albo pisała ołówkiem na bloku taniego papieru. Śliniła ołówek koniuszkiem języka i czasami wypowiadała na głos zdanie, które pisała: „Proszę nie jeść potraw słodkich ani soli, gdyż niosą niechybną śmierć”. Teraz mogę wam powiedzieć, że pisała listy, z początku jednak korespondencja ta stanowiła dla mnie zagadkę. Jedyną jej przyjaciółką była w końcu Catherine Creek, nie widywała nikogo innego, nigdy też nie wychodziła z domu, chyba że na cotygodniowe wyprawy z Catherine do Lasu Nadrzecznego, gdzie zbierały składniki leku na puchlinę, które Dolly warzyła i butelkowała. Później odkryłem, że Dolly ma w całym naszym stanie klientów na swoją miksturę i do nich kieruje wszystkie te listy.

Pokój Vereny, połączony korytarzykiem z pokojem Dolly, był umeblowany jak biuro. Było tu zasuwane biurko i półki pełne ksiąg rachunkowych. Po kolacji Verena siadywała przy biurku w zielonej umbrelce na czole, podliczając sumy i przewracając karty swoich ksiąg dłużej, niż paliły się latarnie na ulicy. Chociaż pozostawała w dyplomatycznych grzecznościowych stosunkach z wieloma osobami, Verena nie miała żadnych bliskich znajomych. Mężczyźni jej się bali, ona sama zdawała się bać kobiet. Ileś lat temu przyjaźniła się z wesołą blondyneczką nazwiskiem Maudie Laura Murphy, która pracowała dorywczo na poczcie i która nieoczekiwanie wyszła za sprzedawcę spirytualiów z St. Louis. Rozgoryczona zdradą przyjaciółki Verena opowiadała dokoła, że facet jest zerem. Zaskoczyło więc wszystkich, kiedy w prezencie ślubnym zafundowała nowożeńcom podróż do Wielkiego Kanionu. Maudie ani jej mąż nigdy do nas nie wrócili; otworzyli w pobliżu kanionu stację benzynową i od czasu do czasu przysyłali Verenie swoje kodakowskie fotki, które przynosiły jej zarazem radość i ból. Zdarzały się wieczory, gdy nie otwierała w ogóle swoich ksiąg, tylko siedziała z głową w dłoniach przed rozłożonymi na biurku zdjęciami. Zebrawszy je, gasiła światło i krążyła długo po pokoju, aż nagle rozlegał się tłumiony bolesny szloch, jakby się potknęła i upadła w ciemności.

Ta część strychu, z której mogłem obserwować kuchnię, była zabarykadowana przede mną kuframi ciężkimi jak bele bawełny. W owych czasach kuchnia stanowiła dla mnie najciekawsze miejsce do podglądania; tutaj skupiało się prawdziwe życie domu, Dolly spędzała tu większą część dnia, plotkując ze swoją przyjaciółką Catherine Creek. Jako dziewczynka, osierocona, Catherine została najęta do pomocy przez pana Uriaha Talbo i dorastały wszystkie trzy razem, ona i siostry Talbo, na dawnej farmie, na której terenie znajduje się obecnie stacja kolejowa. Do Dolly zwracała się ona per Dolciu, o Verenie natomiast mówiła: ta tam. Mieszkała w małym, pokrytym blachą, srebrnym domku z tyłu, obrośniętym słonecznikami i pnącą fasolą. Twierdziła, że jest Indianką, na co ludzie mrugali do siebie porozumiewawczo, bo była czarna jak anioły Afryki. Ale na mój rozum mogło w tym być ziarno prawdy; w każdym razie ubierała się jak Indianka. To znaczy, nosiła naszyjnik z turkusowych paciorków i pacykowała twarz różem tak, że oczy bolały od patrzenia; jej policzki błyszczały jak światła stopowe samochodu. Nie miała większości zębów i dziąsła okładała tamponami z waty.

U diabła, Catherine – powtarzała Verena – nie jesteś w stanie wydać jednego zrozumiałego dźwięku, więc czemu nie pójdziesz do doktora Crockera i nie każesz sobie wstawić zębów?

Bo faktycznie trudno ją było zrozumieć; Dolly była jedyną osobą która potrafiła biegle przełożyć na język ludzki zduszony bełkot przyjaciółki. Catherine wystarczało, że rozumie ją Dolly; były nierozłączne i jeśli miały cokolwiek do powiedzenia, to tylko jedna drugiej; przytykając ucho do belki strychu, słyszałem intrygujące wibrowanie ich głosów, sączące się jak syrop z pnia starego klonu.

Na strych wchodziło się po drabinie z alkowy z bielizną pościelową w której suficie znajdowała się podnoszona klapa. Wspinając się któregoś dnia, stwierdziłem, że klapa jest podniesiona, a nadstawiwszy ucha, posłyszałem beztroskie słodkie nucenie przypominające ciche dźwięki wydawane przez małe dziewczynki, które się bawią same. Chciałem zawrócić, ale nucenie ucichło i z góry dobiegł głos pytający:

Catherine?

Collin – odparłem, wynurzając się.

Ukazał się śnieżny zarys twarzy Dolly; nie rozpłynął się tym razem.

Więc to tutaj się ukrywasz, zachodziłyśmy w głowę – powiedziała głosem kruchym i szeleszczącym jak bibułka. Miała oczy osoby natchnionej, roziskrzone, przejrzyste oczy fosforyzujące zielono jak galaretka miętowa; lustrując mnie w półmroku strychu, utwierdzały się lękliwie w przekonaniu, że nie mam złych zamiarów. – Urządzasz tu sobie zabawy na strychu? Mówiłam Verenie, że musisz się czuć samotny.

Pochyliwszy się, przystąpiła do grzebania w czeluściach jakiejś beczki.

Mógłbyś mi pomóc – powiedziała – poszukać w tej drugiej beczce. Szukam zamku z korali i woreczka kolorowych kamyków jak perełki. Sprawią Catherine przyjemność, nie sądzisz? Przygotujemy jej na urodziny akwarium ze złotymi rybkami. Miałyśmy kiedyś akwarium rybek tropikalnych, to były istne diabły, pożerały się nawzajem. Pamiętam, jak je kupiłyśmy; pojechałyśmy aż do Brewton, sześćdziesiąt mil. Nigdy przedtem nie jeździłam sześćdziesiąt mil i pewnie już nigdy nie pojadę. O, jest tutaj ten zamek!

Chwilę potem ja znalazłem woreczek kamyków; były jak ziarna kukurydzy albo okrągłe cukiereczki.

Masz, poczęstuj się – powiedziałem, podając jej woreczek.

Dziękuję – odparła. – Lubię cukierki, nawet kiedy smakują jak kamyki.

* * *

Byliśmy przyjaciółmi, Dolly, Catherine i ja. Miałem jedenaście lat, potem szesnaście. Były to cudowne lata, chociaż nie spotykało mnie nic nadzwyczajnego.

Nigdy nie zapraszałem nikogo do domu, nie chciałem. Raz dziewczyna, którą zabrałem do kina, spytała w drodze powrotnej, czy może wejść na chwilę napić się wody. Gdybym sądził, że jest naprawdę spragniona, powiedziałbym: dobrze; ale wiedziałem, że to fortel, żeby wejść do nas, bo ludzie zawsze chcieli zachodzić do naszego domu, więc powiedziałem, że się napije, jak wróci do siebie.

Wszyscy wiedzą, że Dolly Talbo jest stuknięta, a ty też – rzuciła.

Lubiłem tę dziewczynę, ale mimo to ją popchnąłem, na co oświadczyła, że już jej brat mnie urządzi – i urządził: do dziś mam bliznę w kąciku ust, gdzie mnie rąbnął butelką po coca-coli.

Wiem: ludzie mówią, że Verena ma z Dolly krzyż pański; mówią też, że w domu na Talbo Lane dzieją się rzeczy, o których lepiej nie wspominać. Może i tak. Mimo wszystko były to cudowne lata.

Zimowymi popołudniami, gdy tylko wróciłem ze szkoły, Catherine otwierała słoik konfitur, a Dolly stawiała na kuchni dzban kawy i wsuwała do piecyka brytfankę słodkich bułeczek; kiedy otwierała piecyk, buchał z niego gorący zapach wanilii, gdyż Dolly, która żyła słodkościami, zawsze piekła jakiś placek, chleb z rodzynkami, takie czy inne ciasteczka, warzyła karmel na krówki: nie tknęła w życiu żadnej jarzyny, a jedynym mięsem, jakie lubiła, były kurze móżdżki, specjały wielkości ziarnka grochu, które się rozpływały w ustach, nim się poczuło ich smak. W kuchni opalanej drewnem i z otwartym kominkiem było ciepło jak w uchu. Nadejście zimy zasnuwało szyby niebieskim tchnieniem mroźnych temperatur. Gdyby jakiś czarodziej chciał mi zrobić prezent, to niechby mi ofiarował butlę z zaklętym w niej życiem tej kuchni, głośnymi cha, cha, cha i zapachami wypieków; chociaż skądinąd faktem jest, że Catherine cuchnęła jak Świnia na wiosnę. Miejsce to wyglądało bardziej jak salon niż kuchnia; na podłodze leżał dywanik ręcznej roboty, stały bujane fotele; na ścianach wisiały rządkiem obrazki kociąt, ulubieńców Dolly; na zasłanym ceratą stole stała pelargonia, która kwitła i kwitła wciąż na nowo przez cały rok, i akwarium ze złotymi rybkami Catherine, które falując ogonkami, pływały pod sklepieniami koralowego zamku. Czasami układaliśmy łamigłówki, rozdzieliwszy między siebie części układanki, przy czym Catherine chowała zawsze jakieś nasze części, żebyśmy nie skończyli przypadkiem wcześniej od niej.

Moje przyjaciółki pomagały mi też w odrabianiu lekcji; to była katastrofa. Dolly odznaczała się szczególnym wyczuciem praw natury, miała nieziemską inteligencję pszczoły, która wie, gdzie szukać kwiatów największej słodyczy, potrafiła przewidzieć na dzień naprzód nadejście burzy, wiedziała, jak obrodzi w danym roku drzewko figowe, gdzie rosną grzyby i znajdują się barcie leśnego miodu, gdzie perliczki składają jajka. Lecz co do zadań szkolnych była równą ignorantką jak Catherine. „Ameryka musiała się nazywać Ameryką, zanim przypłynął do niej Kolumb. Bo na prosty rozum: skąd by inaczej wiedział, że się nazywa Ameryka?”. A Catherine dodawała: „Jasne, Ameryka to stare indiańskie słowo”. Catherine była gorsza z nich dwóch: obstawała przy swojej nieomylności, a jeśli nie napisałem dokładnie tego, co mówi, denerwowała się i rozlewała kawę albo coś w tym rodzaju. Ale nigdy nie słuchałem jej już po tym, co powiedziała o Lincolnie: że był w części Murzynem, w części Indianinem, i miał jedynie kroplę białej krwi. Nawet ja wiedziałem, że to nieprawda.

Mam jednak specjalny dług wdzięczności wobec Catherine: gdyby nie ona, to kto wie, czybym kiedykolwiek osiągnął normalny ludzki wzrost. W wieku czternastu lat byłem niewiele wyższy niż Biddy Skinner, o którym mówiono, że ma propozycje występowania w cyrku. Ale Catherine pocieszała mnie: „Nic się nie martw, kochany, trzeba cię tylko trochę ponaciągać”. No i naciągała mi ręce, nogi, szarpała głowę, jakby to było oporne jabłko, które się nie chce oderwać od gałęzi.

I faktem jest, że w ciągu dwóch lat naciągnęła mnie z metra czterdzieści trzy do metra sześćdziesiąt sześć. Dowód tego stanowią nacięcia nożem kuchennym na drzwiach spiżami, bo chociaż tyle się od tej pory zmieniło, w piecu hula wiatr, a w kuchni króluje mróz, te ślady mego wzrastania trwają i są niepodważalnym świadectwem.

Mimo że lekarstwo Dolly działało na ogół zbawiennie na ludzi, którzy je zamawiali, niekiedy przychodziły listy takiej treści: „Szanowna Panno Talbo! Nie będziemy więcej potrzebowali Pani środka przeciwko puchlinie, a to z tego względu, że nasza biedna kuzynka Belle (czy kto tam) odeszła od nas w zeszłym tygodniu, niech Bóg ma w opiece jej duszę”. Kuchnia zamieniała się w takich razach w miejsce żałoby; ze złożonymi dłońmi i pochylonymi głowami moje dwie przyjaciółki rozpamiętywały przypadek zmarłej osoby, a Catherine mówiła: „Cóż, robiłyśmy, co w naszej mocy, Dolciu, ale dobry Bóg miał najwidoczniej inny plan”.

Verena potrafiła również wprowadzać napięty nastrój w kuchni, gdyż wymyślała coraz to nowe reguły postępowania albo egzekwowała dotychczasowe: róbcie to, nie róbcie tamtego, skończcie z tym, zacznijcie tamto; nie spuszczała nas z oka, jakby ustawicznie sprawdzała, czy czas na naszym zegarze pokrywa się z jej czasem, i biada, jeśli pośpieszyliśmy się z czymś o dziesięć minut albo spóźniliśmy o godzinę: natychmiast w jej zegarze odzywała się kukułka. „Ta tam!” – mówiła Catherine, a Dolly ją mitygowała: „Ci-i, ci-i”, jakby chciała uciszyć nie tyle przyjaciółkę, co własny buntowniczy głos wewnętrzny. W głębi duszy, sądzę, Verena pragnęła przebywać w kuchni i brać udział w naszym życiu, ale zbyt przypominała samotnego mężczyznę w domu pełnym kobiet i dzieci, i jedynym sposobem komunikowania się z nami były dla niej apodyktyczne wybuchy: „Dolly, wyrzuć tego kociaka, chyba nie chcesz, żebym dostała ataku astmy?”. „Kto znowu nie zakręcił wody w łazience?”. „Które z was złamało moją parasolkę?”. Jej humory zasnuwały dom jak kwaśna żółta mgła. „Ta tam!”. „Ci-i, ci-i!”.

Raz w tygodniu, zwykle w soboty, wyprawialiśmy się do Lasu Nadrzecznego. Na te wyprawy, które zajmowały cały dzień, Catherine smażyła kurczaka, faszerowała tuzin jaj, a Dolly zabierała placek czekoladowy i zapas krówek. Tak uzbrojeni, niosąc trzy worki, szliśmy ulicą Kościelną koło cmentarza i przez pole indiańskiej trawy. Na skraju lasu rósł cedrak o dwóch pniach, właściwie dwa drzewa, których konary były tak splecione, że można było przechodzić z jednego na drugie; co więcej, łączył je nadrzewny domek, obszerny, solidny, wzorowy domek na drzewie, przypominający tratwę kołysaną na morzu listowia. Chłopcy, którzy go wybudowali, zakładając, że jeszcze żyją, muszą być teraz mocno starszymi panami; domek stał z pewnością piętnaście, dwadzieścia lat, kiedy Dolly go odkryła, a było to ćwierć wieku przedtem, nim mi go pokazała. Wchodziło się do niego równie łatwo jak po schodach; nawet Catherine, która była rozłożysta w biodrach i uskarżała się na reumatyzm, nie miała z tym kłopotu. Nie przepadała jednak za domkiem; nie przyjmowała do wiadomości tego, co rozumiała i czym się ze mną dzieliła Dolly: że jest to statek i znalazłszy się na jego pokładzie, człowiek żegluje po chmurnych wodach wszystkich snów.

Wspomnicie moje słowa – ostrzegała Catherine – te deski są stare, gwoździe śliskie jak glizdy, zawali się to wszystko i spadniemy na złamanie karku, ja wam to mówię!

Złożywszy prowianty w domku na drzewie, rozchodziliśmy się po lesie, każde z workiem na zioła, liście, niezwykłe korzonki. Nikt, nawet Catherine, nie wiedział dokładnie, co wchodzi w skład lekarstwa Dolly, bo utrzymywała to w tajemnicy i nigdy nie pozwalała zajrzeć, co zebrała do swego worka: pilnowała go, jakby kryła wewnątrz niebieskowłose dziecko albo zaczarowanego księcia. Oto, co nam opowiadała:

Kiedyś, dawno temu, gdy byłyśmy dziećmi (Verena miała jeszcze mleczne zęby, a Catherine była nie większa niż kołek w płocie), na jeżynowej polanie mrowili się jak ptactwo Cyganie, nie to co teraz, kiedy widzi się ich wóz ciągnący może raz w roku. Pojawiali się na wiosnę, z dnia na dzień jak różowe listki na dereniu, robiło się ich pełno na drodze i koło lasu. Nasi mężczyźni nie mogli na nich patrzeć, tatuś, to znaczy twój cioteczny dziadek Uriah, odgrażał się, że zastrzeli każdego, kto wejdzie na nasz teren. Toteż nie mówiłam mu nigdy, kiedy zobaczyłam Cyganów czerpiących wodę z rzeczki czy zbierających z ziemi zeszłoroczne orzechy pekanowe. Aż któregoś wieczoru, było to w kwietniu i padało, poszłam do obory, gdzie Fairybell miała nowo narodzonego cielaczka, i zastałam tam trzy Cyganki, dwie stare i jedną młodą; i ta młoda leżała goła, zwijając się na łuskach kukurydzianych. Kiedy zobaczyły, że się ich nie boję i nie polecę na skargę, jedna z tych starszych zapytała, czybym im nie przyniosła świecy. Poszłam więc do domu, a kiedy wróciłam, kobieta, która mnie posłała po światło, trzymała za nóżki główką do dołu lamentujące niemowlę, a druga doiła Fairybell. Pomogłam im umyć dziecko ciepłym mlekiem i zawinąć w chustę. Wtedy ta stara kobieta powiedziała: „Nauczę cię w podarunku wierszyka”. Był to wierszyk o korze zimozielonego drzewa, o paprociach i wszystkim tym, czegośmy szukali w lesie: „Gotuj to wszystko godzinę, uwarzysz lek na puchlinę”. Rano Cyganek już nie było; szukałam ich po polach i na drodze; jedynym śladem po nich pozostał wierszyk w mojej głowie.

Nawołując się i pohukując jak sowy obudzone za dnia, zbieraliśmy przez cały ranek odłamaną z drzew korę i kruche korzonki w rozmaitych stronach lasu, a wczesnym popołudniem, z pękatymi workami owych ingrediencji, wspinaliśmy się w zielone listowie cedraka i wypakowywaliśmy jedzenie. Mieliśmy w słoju dobrą źródlaną wodę, a jeśli dzień był zimny, gorącą kawę w termosie; po zjedzeniu wycieraliśmy zwiniętymi liśćmi palce tłuste od pieczonych kurcząt i lepkie od karmelu. Potem wróżyliśmy sobie z płatków kwiatów, opowiadaliśmy o sennych marach i popołudnie mijało, jakbyśmy płynęli na leśnej tratwie; byliśmy tu u siebie jak osrebrzane słońcem liście, jak gnieżdżące się lelki.

* * *

Jakoś raz w roku zachodzę do domu na Talbo Lane, kręcę się trochę po podwórku. Byłem tam parę dni temu i natknąłem się na starą żelazną wannę leżącą do góry dnem w chwastach. Dolly, Dolly, pochylona nad wanną, wrzuca z worków przyniesione przez nas płody do gotującej wody i miesza, miesza upiłowaną miotłą wywar brunatny jak ślina po tytoniu do żucia. Odmierzała sama składniki leku, a ja z Catherine staliśmy, przyglądając się jak uczniowie czarnoksiężnika. Oboje pomagaliśmy potem w butelkowaniu mikstury, a ponieważ wydzielała gaz, który wysadzał zwykłe korki, moim specjalnym zadaniem było zwijanie papieru toaletowego w zatyczki. Sprzedaż wynosiła około sześciu buteleczek tygodniowo, po dwa dolary za butelkę. Pieniądze te, twierdziła Dolly, stanowiły wspólną własność naszej trójki, a wydawaliśmy je, gdy tylko wpływały. Posyłaliśmy bez przerwy pieniądze na reklamowane w pismach cudeńka: „Zacznijcie rzeźbić w drewnie”, „Parcheesi: gra dla młodych i starszych”, „Każdy może grać na okarynie”. Raz zamówiliśmy samouczek francuskiego; to mnie przyszedł do głowy pomysł, że jak się nauczymy mówić po francusku, to będziemy mieli sekretny język, niezrozumiały dla Vereny ani dla nikogo innego. Dolly zgodziła się spróbować, ale jedynym, czego się nauczyła, było „Passez-moi łyżkę”, a Catherine po nauczeniu się „Je suis fatiguée” nie otworzyła więcej samouczka; oświadczyła, że to wszystko, co potrzebuje wiedzieć.

Verena często nas ostrzegała, że będą kłopoty, jeśli ktoś się zatruje, ale poza tym nie interesowała się zbytnio lekarstwem Dolly. Aż któregoś roku podliczyliśmy dochody i okazało się, że zarobiliśmy tyle, że musimy zapłacić podatek dochodowy. Wówczas Verena rozpoczęła indagacje: pieniądz budził w niej instynkt rasowego myśliwego, który sunąc tropem rysia, nie przeoczy jednej złamanej gałązki. Dopytywała się, co wchodzi w skład lekarstwa. Dolly, choć mile połechtana zainteresowaniem, machała ręką i odpowiadała z chichotem, że to i owo, nic nadzwyczajnego.

Mogło się wydawać, że Verena na tym poprzestanie. Często jednak, gdy siedzieliśmy przy kolacji, przypatrywała się bacznie Dolly, a raz, kiedy staliśmy na podwórku koło wanny z gotującym się wywarem, podniosłem wzrok i zobaczyłem Verenę przyglądającą nam się z napiętą uwagą. Myślę, że już wówczas jej plan nabrał kształtu, jednakże swój pierwszy ruch uczyniła dopiero w lecie.

Dwa razy do roku, w styczniu i w sierpniu, Verena wyprawiała się na zakupy do St. Louis lub Chicago. Tamtego lata, roku, w którym ukończyłem szesnaście lat, Verena pojechała do Chicago i wróciła w towarzystwie niejakiego doktora Morrisa Ritza. Wszyscy zachodzili oczywiście w głowę, kim jest doktor Morris Ritz. Nosił muszki i krzykliwe garnitury najnowszej mody; miał sine wargi i małe rozbiegane oczki; wyglądał w ogóle jak złośliwy szczurek. Chodziły słuchy, że zamieszkał w najlepszym pokoju w hotelu Lola i jada na obiad befsztyki w restauracji Phila. Paradował dumnie po mieście, kiwając grzecznie błyszczącą głową każdej mijanej osobie, ale nie nawiązywał żadnych znajomości i nie widywano go w towarzystwie nikogo prócz Vereny; ta jednak nie zapraszała go nigdy do domu i nie wspominała o nim słowem, aż któregoś dnia Catherine miała czelność zapytać:

Panno Vereno, kto to jest ten śmieszny mały doktor Morris Ritz?

Na co Verena pobladła i odparła:

Nie jest w połowie tak śmieszny jak niektóre znane mi osoby.

To skandaliczne, mówili ludzie, jak Verena prowadza się z tym Żydkiem z Chicago; jest przecież od niej dwadzieścia lat młodszy. Rozeszła się też plotka, że mają oni jakieś plany dotyczące starej fabryki konserw na drugim końcu miasta. Jak się okazało, mieli rzeczywiście, ale nie takie, jak przypuszczała banda wałkoni obijających się w bilardziarni. Prawie co dzień widziało się Verenę idącą po południu z doktorem Morrisem Ritzem w kierunku fabryki konserw, opuszczonej ceglanej ruiny ze sterczącymi ostrymi resztkami szyb w oknach i wiszącymi drzwiami. Od pokolenia nie zaglądał do niej nikt prócz nastolatków, którzy przychodzili palić tu papierosy i rozbierać się wspólnie do naga. Aż na początku września dowiedzieliśmy się z notatki w „Courierze”, że Verena kupiła dawną fabrykę konserw; nie było jednak żadnej wzmianki o tym, co zamierza z nią zrobić. Wkrótce potem Verena poleciła Catherine zabić dwa kurczaki, bo doktor Morris Ritz przyjdzie w niedzielę na obiad.

Przez wszystkie lata, odkąd mieszkałem na Talbo Lane, doktor Morris Ritz był pierwszą osobą zaproszoną na obiad. Była to więc co się zowie szczególna okazja. Catherine i Dolly urządziły coś na kształt wiosennych porządków: wytrzepały dywany, zniosły ze strychu porcelanę, wypucowały podłogi tak, że wszystkie pokoje pachniały pastą i cytrynowym lakierem.

Na obiad miały być pieczone kurczaki i szynka, zielony groszek, pataty, bułeczki, budyń bananowy, dwa gatunki ciasta i lody tutti frutti z drugstore’u. W niedzielę Verena dokonała w południe inspekcji stołu: z wielką dekoracją z herbacianych róż pośrodku i sutą zastawą sreber stołowych robił wrażenie nakrytego na dwadzieścia osób; w rzeczywistości były tylko dwa nakrycia. Verena dostawiła czym prędzej jeszcze dwa, co widząc, Dolly powiedziała słabo, że cóż, nie ma nic przeciwko temu, żeby Collin zjadł z nimi, ale ona pozostanie w kuchni z Catherine. Verena tupnęła nogą.

Nie pajacuj ze mną, Dolly. To ważne. Morris przychodzi głównie po to, żeby poznać ciebie. I byłabym ci wdzięczna, gdybyś się pokazała z podniesionym czołem. Aż mi się niedobrze robi, jak chodzisz z taką zwieszoną głową.

Dolly wpadła w śmiertelny popłoch: ukryła się w swoim pokoju i było już dobrze po nadejściu gościa, gdy Verena zdecydowała się mnie posłać, żebym ją sprowadził. Leżała w swoim różowym łóżku, z mokrym ręcznikiem na czole, obok niej siedziała Catherine. Catherine była cała wysztafirowana, szczęki miała obłożone watą grubiej niż kiedykolwiek, a policzki wypacykowane różem tak, że przypominały lizaki.

Kochanie, musisz wstać, bo zupełnie wygnieciesz tę śliczną sukienkę.

Była to perkalowa sukienka, którą Verena przywiozła z Chicago; Dolly wstała, wygładziła ją i położyła się natychmiast z powrotem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin