Camilleri Andrea - Montalbano 01 Ksztalt wody.txt

(222 KB) Pobierz
Camilleri Andrea - Montalbano 01 Ksztalt wody

Przełożył: Jarosław Mikołajewski

1

wiatło jutrzenki nie przenikało do wnętrza siedziby spółki Splendor, której władze Vigaty powierzyły pieczę nad czystociš miasta. Niskie i gęste chmury zasnuwały niebo, jak gdyby na całej jego powierzchni rozpięto szarš zasłonę. Licie były nieruchome, sirocco niechętnie budziło się z ołowianego snu, nawet słowa z trudem wydobywały się z ust. Przed odczytaniem przydziałów dyspozytor poinformował, że tego dnia  i jeszcze przez kilka następnych  Peppe Schemmari i Caluzzo Brucculeri będš nieobecni, ale ich nieobecnoć jest usprawiedliwiona. I to jeszcze jak usprawiedliwiona! Minionego wieczoru zostali aresztowani za napad z broniš w ręku na kasę supermarketu. Pino Catalano i Saro Montaperto, młodzi geometrzy zatrudnieni czasowo jako operatorzy ekologiczni  za wielkodusznym wstawiennictwem senatora Cusumano, w którego kampanię wyborczš zaangażowali się ciałem i duszš (mówišc cile: ich ciała zmuszone były zrobić o wiele więcej, niż miały na to ochotę dusze)  otrzymali od dyspozytora przydział na teren zwolniony przez Peppe i Caluzza. Był to sektor nazywany pastwiskiem, ponieważ w niepamiętnych czasach podobno hodowano tam kozy. Rozległy obszar na peryferiach miasta, poronięty trzcinami i krzewami, cišgnšł się do samej plaży. Po przeciwległej stronie piętrzyły się za nim ruiny wielkich zakładów chemicznych. które wszechobecny senator Cusumano otworzył w czasach, gdy mocno wiał wicher postępu i wiary w lepsze jutro.
Niebawem jednak wicher przemienił się w podmuch bryzy, aż w końcu całkiem oklapł; a przecież był w stanie wyrzšdzić szkodę większš niż tornado, pozostawiajšc za sobš licznš rzeszę ludzi pozbawionych pracy i żyjšcych z zapomogi. Z obawy, że w fabryce znajdš schronienie błškajšce się po całych Włoszech czeredy czarnuchów i nie całkiem czarnuchów z Senegalu i Algierii, z Tunezji i Libii, otoczono jš wysokim murem, zza którego wcišż jeszcze wyzierały metalowe konstrukcje. Zaniedbane, zniszczone przez deszcz i sól morskš, wyglšdały jak projekty Gaudiego tworzone pod wpływem rodków halucynogennych.
Jeszcze niedawno dla tych, których wówczas niezbyt szlachetnie okrelało się mianem mieciarzy, praca na pastwisku była jak spacerek: wród papierzysk, toreb foliowych, puszek po piwie i coca-coli, ledwo przysypanych lub beztrosko pozostawionych gówien widniały tu i ówdzie prezerwatywy, które ludziom rozbudzonym i obdarzonym fantazjš przywodziły na myl zabawne scenki i pozwalały wyobrazić sobie szczegóły namiętnego spotkania. Od roku jednak prezerwatyw było tu całe morze. Pewien minister o ciemnej i nieprzeniknionej twarzy godnej studiów Lombrosa, o mylach jeszcze bardziej mrocznych i nieprzeniknionych, wpadł bowiem na pomysł, który  jak mu się wydawało  rozwišże problemy porzšdku publicznego na południu kraju. W pomysł ten wtajemniczył swojego kolegę, który sprawował pieczę nad wojskiem i wyglšdał wypisz wymaluj jak jedna z postaci Pinokia. Ci dwaj genialni politycy wspólnie postanowili wysłać na Sycylię oddziały militarne z misjš kontroli terytorium, by ulżyć karabinierom, policjantom, służbom informacyjnym, specjalnym oddziałom operacyjnym, policji skarbowej, drogowej, kolejowej i portowej, prokuraturze, grupom antymafijnym, antyterrorystycznym, antynarkotykowym, antywłamaniowym, antyuprowadzeniowym i innym, zaangażowanym w jakie tam swoje poważne sprawy, które pominiemy tutaj z braku miejsca. W następstwie tego olniewajšcego pomysłu, wcielonego w życie przez dwóch wybitnych polityków, poborowi, piemonckie maminsynki, nieopierzeni Friulańczycy, którzy jeszcze poprzedniego dnia cieszyli się chłodnym, ostrym powietrzem swoich gór, pocili się teraz w prowizorycznych pomieszczeniach, zakwaterowani w miejscowociach zawieszonych metr nad poziomem morza, wród ludzi, którzy mówili niezrozumiałym dialektem tworzonym nie tyle ze słów, ile z milczenia, z niepojętych ruchów brwi, z niezrozumiałej mimiki zmarszczek. Dostosowali się, jak tylko potrafili, w czym pomógł im młody wiek, a także wsparcie ze strony samych mieszkańców Vigaty, rozczulonych roztargnieniem i chłopięcš bezradnociš przybyszów. Tym, który sprawił, że ich wygnanie stało się mniej dokuczliwe, był jednak Gege Gullotta, człowiek rzutki, który dotšd musiał ukrywać swój naturalny talent alfonsa w szatach handlarza drobnicš. Dowiedziawszy się drogami tyleż krętymi, co ministerialnymi o rychłym przyjedzie żołnierzy, Gege doznał olnienia. Chcšc przekuć ten przebłysk geniuszu na rzeczywistoć i konkret, żwawo uciekł się do przychylnoci odpowiednich instancji, byleby tylko otrzymać wszystkie niezbędne, niezliczone i skomplikowane pozwolenia. Odpowiednich instancji, czyli kogo, kto naprawdę sprawował kontrolę nad tym obszarem i komu nawet przez myl nie przeszło, by wystawiać owe pozwolenia na papierze firmowym. Krótko mówišc, Gege mógł uruchomić na pastwisku swój rynek wyspecjalizowany w handlu wieżym mięsem i lekkimi narkotykami, którymi dysponował w bogatym wyborze. wieże mięso pochodziło na ogół ze Wschodu, z krajów nareszcie wyzwolonych spod jarzma komunizmu, który  jak powszechnie wiadomo  odbierał ludziom wszelkš godnoć; nocš, w krzakach i na piachu pastwiska, ta odzyskana godnoć teraz na nowo nabierała blasku. Nie brakowało tu jednak i niewiast z Trzeciego wiata, transwestytów, transseksualistów, neapolitańskich chłopczyków i brazylijskich viados, do wyboru, do koloru, gotowych spełnić każde życzenie. I handel kwitł ku wielkiemu zadowoleniu żołnierzy, samego Gege oraz tego, kto mu wystawił pozwolenia, otrzymujšc w zamian należnš prowizję.

Cišgnšc swoje wózki, Pino i Saro udali się na miejsce pracy. Wolnym krokiem, czyli tak. jak sunęli włanie w tej chwili, na pastwisko szło się dobre pół godziny. Byli zmęczeni, lepili się od potu i przez pierwszy kwadrans milczeli.
Ciszę przerwał Saro.
 Ten Pecorilla to kutas  orzekł.
 Wielki kutas  zgodził się Pino.
Pecorilla był dyspozytorem odpowiedzialnym za przydział miejsc do sprzštania. Najwyraniej żywił głębokš nienawić do tych, którzy skończyli jakie szkoły  on sam zdołał zaliczyć trzeciš klasę w wieku czterdziestu lat, a i to dopiero po tym, jak Cusumano odbył poważnš rozmowę z jego nauczycielem. Tak więc miejsca wyznaczał Pecorilla w ten sposób, że najbardziej poniżajšca i ciężka praca spadała zawsze na barki tych trzech ludzi z jego brygady, którzy mieli maturę. Tego ranka przydzielił zatem Ciccu Loreto odcinek nabrzeża, gdzie cumował statek pocztowy kursujšcy między Sycyliš i Lampedusš. Oznaczało to, że Ciccu, księgowy, będzie musiał zliczać kwintale odpadków, które hałaliwe stada turystów  owszem, wielojęzycznych, lecz zbratanych absolutnš pogardš dla higieny osobistej i publicznej  pozostawiły za sobš w sobotę i w niedzielę, zanim doczekały się wejcia na pokład. A kto wie, jakie cuda Pino i Saro znajdš na pastwisku po dwóch dniach żołnierskiej przepustki!
Na skrzyżowaniu ulicy Lincolna i alei Kennedyego (w Vigacie był również skwer Eisenhowera i zaułek Roosevelta) Saro przystanšł.
 Zajrzę do domu, zobaczę, jak się czuje mały  powiedział do przyjaciela.  Zaraz wracam.
Nie czekajšc na odpowied Pina, wszedł do jednego z wieżowców, co najwyżej dwunastopiętrowych, które powstały mniej więcej w tym samym czasie co zakłady chemiczne i równie szybko popadły w ruinę. Od strony morza Vigata wyglšdała jak parodia Manhattanu na małš skalę i być może włanie podobieństwo pejzażu tłumaczyło zbliżone brzmienie jej nazwy.
Nene nie spał. W ogóle sypiał tylko od dwóch do trzech godzin dziennie, poza tym oczy miał zawsze otwarte, nigdy nie płakał  a czy to kto widział, żeby dziecko nie płakało? Dzień za dniem trawiła go jaka choroba o nieznanym pochodzeniu, którš nie wiadomo jak należało leczyć. Lekarze z Vigaty nie umieli sobie z niš poradzić, trzeba by małego zawieć do jakiego dobrego specjalisty, ale na to nie było pieniędzy. Kiedy tylko oczy dziecka i ojca się spotkały, Nene posmutniał, a czoło przecięła mu zmarszczka. Nie umiał mówić, lecz wystarczajšco jasno wyraził swój wyrzut w stosunku do tego, który był odpowiedzialny za jego męczarnie.
 Czuje się trochę lepiej, goršczka opada  powiedziała żona, Tana, żeby pocieszyć Sara.

Niebo się w końcu przejaniło i teraz wieciło słońce, od którego mogłyby popękać kamienie. W miejscu, gdzie kiedy było tylne wyjcie z fabryki, Saro opróżnił ze mieci swój wózek już chyba dziesięć razy i bolało go w krzyżu. Nagle, na wysokoci alejki, która biegła wzdłuż ogrodzenia i krzyżowała się z głównš drogš, zobaczył na ziemi co błyszczšcego. Pochylił się, żeby popatrzeć z bliska. Był to wielki wisior w kształcie serca, wysadzany małymi brylantami, z ogromnym diamentem w rodku. Przez otwór przechodził łańcuch ze szczerego złota, przerwany w jednym miejscu. Prawa ręka Sara błyskawicznie podniosła naszyjnik i włożyła go do torby. Zupełnie jakby działała po swojemu, bez polecenia wydanego przez mózg, jeszcze otępiały z zaskoczenia. Saro wstał zlany potem, rozejrzał się, ale dokoła nie było żywego ducha.

Pino wybrał odcinek pastwiska położony bliżej plaży. W pewnej chwili jakie dwadziecia metrów od siebie zobaczył maskę samochodu, która wynurzała się z gęstych zaroli. Zatrzymał się, zdziwiony tym widokiem: to niemożliwe, żeby aż do siódmej rano przecišgnęła się czyja schadzka z prostytutkš. Zaczšł się skradać, ostrożnie stawiajšc stopy, zgięty wpół; dopiero na wysokoci przednich wiateł gwałtownie się wyprostował. Nic się nie stało, nikt go nie posłał do diabła, samochód wydawał się pusty. Pino podszedł jeszcze bliżej, aż w końcu zobaczył bezwładnš męskš sylwetkę na siedzeniu obok miejsca kierowcy, nieruchomš, jakby pogršżonš w głębokim nie, z głowš odchylonš do tyłu. Przez skórę czuł, że co tu nie gra. Odwrócił się i zawołał przyjaciela. Ten nadbiegł,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin