Mojej żonie, Beryl, wiernej towarzyszce życia, pracę tę poświęcam
BOHDAN ARCT
PRZEDMOWA AUTORA
Przeglądając tekst tej pracy, przygotowywany do drugiego wydania, zauważyłem niewielkie, moim zdaniem, usterki. Dlatego też ośmieliłem się poczynić pewne mało znaczące poprawki, mając nadzieję, iż w ten sposób zadowolę zarówno Czytelnika, jak i siebie. Ponieważ książka zyskała uznanie wielu i przychylną krytykę niewielu, więc uważam, iż należy powstrzymać się od dalszych odautorskich komentarzy.
Mądrzy ludzie powiadają, iż naga prawda jest bardziej niezwykła niż najwymyślniejsza fantazja. Mądrzy ludzie mają rację. Stanowczo więc wybieram prawdę, choćby z tej przyczyny, że daje większe szanse... fantazji.
Muszę jednak choć w kilku słowach „wytłumaczyć się' Czytelnikowi. No bo jakże: w Japonii nigdy nie byłem, na sprawach Dalekiego Wschodu nigdy się nie znalem, a tu powieść właśnie o Dalekim Wschodzie!
Po prostu, jak czasem bywa. zadecydował przypadek. Wpadły mi w ręce pamiętniki jednego z pilotów japońskich. Ponieważ zwykle pisuję o lotnictwie, więc rzecz mnie zainteresowała. W miarę zaś czytania zafascynowały mnie przeżycia i doznania tego człowieka, tragedia lotnika, któremu kazano zostać kamikadze.
Kamikadze — to „boski wiatr". Kamikadze — to krzyk rozpaczy, ostatnia nadzieja fanatycznych imperialistów z naczelnego dowództwa w Tokio. Kamikadze — to nazwa samobójczych jednostek lotniczych w Japonii. Jednostki te powstały w roku 1944, gdy alianci po długotrwałych porażkach otrząsnęli się na dobre i poczęli zadawać ciosy imperium cesarza Hiro-hito, wreszcie przeszli na Dalekim Wschodzie do kontrofensywy na wielką skalę i odbierali utracone posiadłości, a niezwyciężona flota Nipponu ponosiła klęskę za klęską.
Skoro stało się jasne, iż w normalnych działaniach wojskowych Japonia nie będzie w stanie dłużej zwyciężać ani na morzu, ani w powietrzu, Najwyższa Rada Wojenna Imperium powzięła doniosłą decyzję. Utworzono kamikadze — samobójcze jednostki lotnicze, których zadaniem było startowanie z ładunkiem bomb, znalezienie okrętu wroga, znurkowanie i uderzenie weń oraz zniszczenie przeciwnika i... samego siebie.
Dowódcy japońscy, posiadający swoistą mentalność, niezrozumiałą dla przeciętnego Europejczyka, zdawali- sobie sprawę z korzyści płynących z użycia kamikadze. W walkach na Dalekim Wschodzie — gdzie poszczególne wyspy czy też archipelagi oddalone były od siebie często o setki kilometrów, zaś od Japonii czy Stanów Zjednoczonych dzieliły je tysiące mil oceanu — marynarka wojenna odgrywała zasadniczą rolę. Uzyskanie przewagi na morzu oznaczało zwycięstwo.
W końcowej fazie ostatniej wojny przewagę na Oceanie Spokojnym posiedli Amerykanie.
Aby uniknąć katastrofy, trzeba było za wszelką cenę zniszczyć okręty amerykańskie. Można to było osiągnąć używając lotnictwa, flota bowiem Imperium Wschodzącego Słońca, swego czasu wprost niezwyciężona, została mocno nadwerężona. Ale w normalnych bombardowaniach lotniczych tylko niewielka część bomb docierała do celu, gdyż trafienie okrętu z powietrza nie jest sprawą łatwą. Tymczasem przy użyciu kamikadze, gdy pilot celował własnym samolotem, sytuacja zmieniała się krańcowo. Stratą był jeden samolot i jeden człowiek, zyskiem zatopienie okrętu z cennym ładunkiem i zabicie kilkuset ludzi. Dla sztabowców z Tokio rachunek przedstawiał się prosto.
Japońskie poglądy na życie i śmierć różnią się zasadniczo od pojęć europejskich i kształtowały się na przestrzeni wieków w specyficzny sposób. Pierwotne wierzenia religijne, polegające na czczeniu zjawisk natury i duchów osób zmarłych, przerodziły się z czasem w tzw. sintoizm, cieszący się specjalną opieką państwa aż do końca ostatniej wojny. Sintoizm zaś, wierzenie nader charakterystyczne dla Japonii, polega na otaczaniu czcią boską zmarłych przodków i bohaterów narodowych oraz osoby cesarza.
Japoński kodeks wojskowy Busido, prawdziwa ewangelia samurajów, wyraźnie mówił, iż tylko ten żołnierz, który da
dowód bezgranicznego męstwa i poświęcenia, który odda życie w ofierze, zająć może właściwe miejsce w dostojnym gronie nieżyjących bohaterów. Oddać życie za cesarza i imperium — oto największy zaszczyt.
Japońska polityka podboju i grabieży datowała się od dawna, gdy zaś Nippon stał się nowoczesnym i potężnym państwem, apetyty imperialistów z Tokio wzrosły jeszcze bardziej, czego dowodem smutnej sławy kampania w Chinach, rozpoczęta na kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Potem, w początkach września 1940 roku, wojska japońskie zajęły francuskie Indochiny, a dnia 7 grudnia 1941 z flagowego pancernika admirała Jamamoto padł sygnał ataku na bazę amerykańską w Pearl Harbour. W ten sposób Japonia znalazła się w wojnie, oczywiście po stronie Niemiec i Włoch.
Japonia, działając ze zdradzieckiego zaskoczenia, odniosła w początkowej fazie wojny wiele druzgocących sukcesów. Sparaliżowana została potężna flota Stanów Zjednoczonych, szły na dno okręty wojenne brytyjskie i holenderskie. Unicestwiono lotnictwo alianckie, błyskawicznie zagarnięto tak ogromne terytoria, iż przeciwnikom bezradnie opadły ręce.
Później jednak zwycięski pochód Japończyków zwolnił tempo, aż wreszcie zatrzymał się w miejscu, co więcej, ruszył w odwrotną drogę. Sukcesy japońskie w dużej mierze spowodowane były faktem, że alianci posiadali na Dalekim Wschodzie małe, rozproszone i nie przygotowane do walki siły, wyposażone w przestarzały sprzęt.
Ameryka jednak, przestawiwszy swój potężny przemysł na produkcję wojenną, poczęła w szybkim tempie odrabiać braki i zaniedbania zbrojeniowe. Główny wysiłek sprzymierzonych kierował się, co prawda, przeciw hitlerowskim Niemcom, ale i na Pacyfiku pojawiały się coraz to nowe okręty alianckie, w powietrzu zaroiło się od nowoczesnych samolotów, a tysiące i dziesiątki tysięcy żołnierzy przechodziły z transportowców na ląd i w krwawych bojach odbierały wyspę po wyspie.
Osiągnięta przez Amerykanów przewaga na morzu i w powietrzu wpłynęła decydująco na przebieg działań ogólnych. Z miesiąca na miesiąc kurczył się stan posiadania Japonii na Pacyfiku. Aż wreszcie nadszedł rok 1944.
W październiku potężny desant amerykańskiego generała Ma Arthura rozpoczął boje o archipelag filipiński. Było to uderzenie w tak zwaną wewnętrzną linię obronną Japonii. Toteż dowódca floty Nipponu, admirał Tojodo, zdecydował się na przeprowadzenie generalnego ataku na siły morskie przeciwnika. Atak ten zakończył się kompletną klęską Japończyków, ale właśnie wtedy, w tej historycznej bitwie, po raz pierwszy do akcji weszli kamikadze, którzy mieli przechylić szalę na stronę fanatyków z Tokio. Mimo iż w atakach samobójczych zginęło ponad pięć tysięcy pilotów, kamikadze nie zdołali odwrócić losów wojny.
Dnia pierwszego kwietnia 1945 rozpoczął się pamiętny szturm na wyspę Okinawa w archipelagu Riukiu. Okinawa leży u progu macierzystych wysp japońskich, na południe od Kiusiu. Jej posiadanie ostatecznie decydowało o klęsce lub możliwości kontynuowania beznadziejnych zmagań. Posiadanie baz na Okinawie przez Amerykanów oznaczało bezustanne bombardowanie" lotnicze Japonii i odcięcie jej od Azji.
W czasie osiemdziesięciu dwóch dni zmagań o Okinawę przeprowadzono osiemset dziewięćdziesiąt sześć nalotów samobójczych. Ale mimo niezwykłych wysiłków japońskich Okinawa padła, a droga do wysp macierzystych i do cesarskiego pałacu w Tokio stanęła otworem.
Kamikadze. Nazwa ta wywodzi się z następującej legendy:
Przed siedmiuset prawie laty Kraina Wschodzącego Słońca stanęła wobec groźby zagłady ze strony potężnej armii Kublaj Chana, wielkiego wodza Mongołów i wnuka osławionego Dżyn-gis Chana. W roku 1274 od brzegów koreańskich odbiło trzysta statków ze stu pięćdziesięciu tysiącami wojowników mongolskich i zaatakowało wyspy Nipponu. Japończycy bronili się dzielnie i zmusili najeźdźców do powrotu na statki. Następnego dnia po bitwie zerwała się burza, w czasie której zginęło około dziesięciu tysięcy Mongołów. Ale Kublaj Chan nie zrezygnował z podboju i w roku 1281 flota jego zagroziła Japonii z dwóch stron: od zachodniego Kiusiu i od zatoki Hakata. Rozpaczliwa obrona Japończyków trwała pięćdziesiąt dni i zakończyłaby się niechybną klęską, gdyby na pomoc wyspiarzom nie przyszła znowu przyroda. Potężny tajfun zagnał flotę najeźdźców w cieśniny naszpikowane niebezpiecznymi rafami. Kublaj Chan stracił połowę wojska i musiał się wycofać. Przesądni Japończycy z wdzięczności przezwali ową wichurę „kamikadze" — boski wiatr. Ocaliła ich bowiem przed zagładą.
W niespełna siedemset, lat później, gdy kraj cesarza Hirohito znalazł się ponownie w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, Najwyższa Rada Wojenna Imperium odwołała się do „boskiego wiatru'' — w innej, co prawda, formie.
Czy jednak wszyscy kamikadze byli ochotnikami? Czy japoński fanatyzm sięgał tak głęboko, by tysiące młodych ludzi bez zmrużenia oka szło na śmierć za cesarza, którego ogromna większość nigdy nie oglądała? Czy normalny lotnik z równym zapałem szykował się do samobójczej wyprawy nawet wtedy, gdy zrozumiał, iż nadchodzi koniec wojny i niechybna przegrana? Japonia jest przedziwnym krajem,-a prawda to najfantastyczniejsza fantazja, jak powiadają mądrzy ludzie...
B.A.
I
— A więc mój syn jest już żołnierzem. Mój syn wkrótce zostanie samurajem przestworzy — Nuwami Tamiro * zdjął rogowe okulary i starannie przetarł je jedwabną chustką. — Będziesz prawdziwym samurajem, Taro — powtórzył z lubością i ponownie nałożywszy okulary wpatrzył się w twarz syna.
Tamiro był mężczyzną w sile wieku, postawnym, ale nieco już przygarbionym. Na skroniach srebrzyły mu się pierwsze nitki siwizny. Nosił nienagannie skrojony garnitur, bo jak wielu jego ziomków dawno zarzucił egzotyczne ubiory swoich ojców. Tamiro był poważnym, zamożnym kupcem i chociaż pedantycznie przestrzegał tradycji i obyczajów japońskich, czuł się znacznie swobodniej w ciemnej marynarce i spodniach w prążki niż w barwnym kimonie.
— Tak, ojcze, jestem już rekrutem lotnictwa. Jeżeli mi się powiedzie, niedługo zostanę pilotem — odpo-widział Nuwami Taro.
Postawą i rysami przypominał ojca. Był niewysoki, harmonijnie zbudowany, rozrośnięty w ramionach. Twarz miał okrągławą, włosy krótko przystrzyżone, z jego oczu biły energia i entuzjazm. Jak na swoje piętnaście lat wyglądał dojrzale i poważnie.
Nuwami Tamiro w zamyśleniu gładził siwiejącą czuprynę.
*Zgodnie ze zwyczajem japońskim w tekście książki podaje się najpierw nazwiska, potem imiona.
Znów zdjął okulary, znów je przetarł, wsadził na nos i z namaszczeniem zajął się napełnianiem ulubionej fajki.
— Tak, Taro, mój synu. Odchodzisz z domu. Może będzie ci smutno, może zatęsknisz za nami, ale pociechą ci będzie pewność, że za kilka miesięcy zasiądziesz za sterami któregoś z naszych bombowców.
Taro stanowczo pokręcił głową i z uszanowaniem wtrącił:
— Wybacz, cici *, bardzo pragnę zostać pilotem myśliwskim.
— Rozumiem cię, mój synu — zgodził się Tamiro, okrywając się wonnym dymem. — Tak, tak, masz rację. Pilot myśliwski to jakby nowoczesny samuraj. Jego maszyna jest odpowiednikiem miecza samurajów. Pilot myśliwski, jeśli ma odwagę, może zdziałać więcej dla cesarza niż tysiąc żołnierzy piechoty. A ty, synu, masz odwagę.
— Tak mi się wydaje, cici.
— Musisz mieć odwagę, bo jej nigdy nie brakowało w rodzie Nuwami, mój synu. Masz wielu wspaniałych i szlachetnych przodków. Nie zapominaj nigdy o owych jusi * Nuwami, którzy dzielnie stawali w obronie naszych wysp przed przeklętymi cudzoziemcami' Nie zapominaj o sławnym Nuwami Jomei, biorącym w ubiegłym stuleciu udział w pierwszym desancie na Taiwanie! Nie zapominaj o Nuwami Daro, uczestniku walk na Korei. Pochodzisz z rycerskiego rodu, Taro'
Nuwami Taro zgiął się w niskim pokłonie, należnym zarówno ojcu, jak i wymienianym przodkom.
— I ty, ojcze, jesteś rycerzem — zauważył cicho. — Czyż mógłbym choć przez chwilę nie pamiętać, iż wal-
*cici — ojciec, tatuś
*jusi — rycerz, wojownik
czyłeś jako oficer w czasie ostatniej wojny światowej i po jej zakończeniu doprowadziłeś do porządku Wyspy Mariańskie, odebrane Niemcom?!
Oczy Tamiro błysły spoza okularów. Chociaż obecnie zajmował się tylko produkcją konserw rybnych, satysfakcję sprawiało mu przypominanie oficerskich czasów. Niemniej jednak twarz jego pozostała spokojna i nieprzenikniona — uzewnętrznianie uczuć należało przecież do najgorszych i najwulgarniejszych obyczajów.
— Postaraj się, mój synu, być godnym swych przodków — powiedział surowo.
— Postaram się, ojcze.
Tamiro odłożył fajkę i podniósł się z rozpostartej na podłodze maty.
— Poczekaj chwilę — rozkazał synowi. Rozsunął siodzi * i znikł w sąsiednim pomieszczeniu.
Zwolnił kroku i dostojnie zbliżył się do tokonoma *. Zatrzymał się przed butsu-dan *, pokrytym tabliczkami z wyrytymi imionami przodków. Ukląkł i w skupieniu spalił laskę kadzidła przed ołtarzem. Gdy wstał, na ustach jego wił się dziwny uśmiech, twarz promieniała szczęściem i dumą. Wyciągnął rękę i zdjął ze ściany długi, wąski kogatana * w misternie inkrustowanej pochwie, dzieło mistrza snycerskiego z Kioto. Trzymając sztylet oburącz, wrócił do syna, stanął przed nim wyprostowany, świadomy powagi chwili.
— To dla ciebie, Taro — oznajmił wręczając synowi broń. — Wiesz, iż jest to rodzinna pamiątka. Tym
*siodzi — drewniana rama z naciągniętym na nią matowym papierem
*tokonoma — wnęka, alkowa w japońskiej izbie, miejsce honorowe
*butsu-dan — ołtarz domowy
*kogatana — rodzaj sztyletu, mieczyka, kordu
właśnie kogatana popełnił harakiri sławetny Nuwami Karimo, gdy otoczony przez dwudziestu nieprzyjaciół bronił się tak długo, aż złamano mu miecz.
— Pamiętam, ojcze — głos chłopca urwał się i załamał z nadmiaru wzruszenia. Taro ujął sztylet w dłonie, uniósł go i pochylając nisko głowę podziękował:
— Arigato.
Tamiro krótkim gestem dłoni przerwał podziękowanie syna, przykucnął na ryżowej macie i zaciągnął się fajkowym dymem.
— Tak, tak, Taro, będziesz bronił naszego domu i naszej ojczyzny. Będziesz zwycięzcą. Doczekasz się chwili, gdy wróg zostanie wypędzony za ocean. Kto wie, Taro-san —- starszy Nuwami zapalał się — czy nie będziesz jednym z tych szczęśliwych, którzy przeniosą oręż na drugą stronę morza. Nasze imperium sięgnie na krańce świata jak piorun.
— Czy to możliwe, cici? — spytał Taro, wtykając sztylet za pas jukata*. — Oni... oni mają takie armie, tyle samolotów, tyle okrętów...
Tamiro beztrosko kiwał głową.
— To prawda — przyznał. — Pamiętaj jednak, synu, że siły fizyczne i moc materialna to rzeczy drugorzędne. Najważniejszy jest duch żołnierza, jego odwaga i determinacja, gotowość do najwyższych poświęceń. Duch żołnierza naszej rasy, Jamato-damasii!
Taro w skupieniu wysłuchiwał wywodów ojca. Dla piętnastolatka tego rodzaju rozmowa była prawdziwą rozkoszą. Ojciec pokazywał, iż traktuje syna jak dorosłego mężczyznę, niemal jak równego sobie.
— Pomyśl, iluśmy do tej pory wzięli do niewoli Amerykanów, Holendrów, Australijczyków, Anglików, Chińczyków! Tysiące, dziesiątki tysięcy! — Uśmiech Tamiro pogłębił się,
*jukata — rodzaj lekkiego kimona
oczy zabłysły zaczepnie, nawet fajka wysunęła się wojowniczo do przodu. — A ilu naszych ludzi poddało się wrogowi?
— Poddało się bardzo niewielu, cici.
— A widzisz! Gdy Amerykanie stracą kilku ludzi, nie chcą dalej walczyć i poddają się. Traktują wojnę po kupiecku, jak ja traktuję sprzedaż, konserw — Tamiro lekko skrzywił się na to porównanie. — Zastanów się, Taro. Przypuśćmy, że stu żołnierzy amerykańskich zostanie otoczonych przez przeważające siły naszych. Ilu z nich trzeba zabić, by reszta się poddała?
— Dwudziestu, może trzydziestu... — zgadywał
Taro.
— Właśnie — żywo przytaknął Tamiro. — Dwudziestu, może trzydziestu. A teraz przypuśćmy, że zaistniała sytuacja odwrotna. Stu naszych otoczonych przez tysiące Amerykanów. Ilu naszych trzeba zabić, by uzyskać poddanie się reszty?
Taro wyprostował się dumnie.
— Nasi nigdy się nie poddają!
— A widzisz, synu. Jeżeli zdarzy się, iż Japończyk dostanie się do niewoli, to tylko z tej przyczyny, że został ciężko ranny i stracił przytomność. Zgodzisz się więc ze mną, że decyduje nie siła fizyczna, nie moc materialna, ale determinacja, duch i odwaga. I dlatego, Taro, nasze imperium musi w końcu zwyciężyć. Rozumiesz to?
— Tak, ojcze.
Tamiro spojrzał na zegarek na przegubie ręki, uniósł brwi w górę.
— Kiedy odchodzi pociąg? — spytał. Taro sprawdził czas na swoim zegarku.
— Za dwie godziny, ojcze.
— Idź więc, przygotuj się. Na ten pociąg nie wolno ci się spóźnić.
— Wiem o tym, ojcze — Taro podniósł się i zawahał. — Ciekawe, jak tam będzie — powiedział półgłosem i popatrzył pytająco na ojca.
Tamiro swoim zwyczajem przetarł okulary.
— Nie łudź się, synu — ostrzegł. — Nie będą cię głaskali po głowie. Ale tak trzeba, przez taką szkołę przejść musi każdy nasz żołnierz, każdy obrońca imperium i boskie...
andga