William Golding - Rytuały morza.pdf

(1195 KB) Pobierz
William Golding
RY T U A ŁY MO R ZA
Przekład:
Arkadiusz Nakoniecznik
1
Czcigodny ojcze chrzestny!
Tymi słowami rozpoczynam dziennik, który postanowiłem prowadzić z myślą
o Tobie. Żadne inne słowa nie byłyby bardziej na miejscu.
Dobrze więc. Najpierw miejsce: wreszcie na pokładzie statku. Rok: sam
wiesz. Dokładna data? Pierwszy dzień mojej podróży na drugą stronę świata –
tylko to się teraz liczy. Dlatego właśnie u góry tej strony postawiłem cyfrę jeden.
Wszystko, co teraz napiszę, to relacja z pierwszego dnia naszej żeglugi. Ani
miesiąc, ani dzień tygodnia niewiele by znaczyły, ponieważ w drodze z połu-
dniowej Anglii na antypody dane nam będzie zaznać wszystkich czterech pór
roku.
Rano, przed opuszczeniem domu, złożyłem wizytę moim młodszym braciom,
którzy przyjęli mnie tak, jak się tego mogłem spodziewać: Lionel odtańczył coś,
co jego zdaniem miało być wojennym tańcem aborygenów, mały Percy nato-
miast padł na wznak i trzymając się kurczowo za brzuch wydawał przeraźliwe
jęki, dając mi w ten sposób wyobrażenie o cierpieniach, jakich by zaznał zjadł-
szy mnie na obiad. Przywołałem ich do porządku paroma szturchańcami, a kiedy
obaj mieli już odpowiednio poważne miny, zszedłem na dół, gdzie czekali rodzi-
ce. Moja matka uroniła kilka łez – jestem pewien, że najzupełniej prawdziwych,
ponieważ i ja czułem w piersi ciepło zupełnie niemęskiego wzruszenia. Ha, na-
wet mój ojciec… Na moment wszyscy poszliśmy w ślady sentymentalnego
Goldsmitha i Richardsona, zapominając o dziarskim Fieldingu i Smolletcie! Wa-
sza lordowska mość z pewnością nabrałby wysokiego mniemania o mych zale-
tach, gdyby usłyszał te wszystkie rozpaczliwe inwokacje – zupełnie jakbym był
skazańcem zakutym w kajdany, nie zaś młodym dżentelmenem, który ma poma-
gać gubernatorowi w zarządzaniu jedną z kolonii Jego Wysokości! Jednak mani-
festacja rodzicielskich (a także synowskich) uczuć pozwoliła mi odzyskać rów-
nowagę ducha. Okazało się, panie, iż twój chrześniak jest w głębi serca całkiem
porządnym chłopcem: do swego zwykłego stanu wrócił dopiero w powozie, za
pierwszym zakrętem drogi przy starym młynie.
Jestem więc na pokładzie. Przekroczyłem wybrzuszoną nasmołowaną burtę,
która dawno temu mogła być jedną z groźnych „drewnianych fortyfikacji obron-
nych” Brytanii, schyliwszy się wszedłem przez niskie drzwi do jakiegoś pogrą-
żonego w ciemności pomieszczenia… I niewiele brakowało, bym udławił się
własnym oddechem. Dobry Boże, cóż za straszliwy smród! W mroku nieznacz-
nie tylko rozjaśnionym sztucznym światłem trwała gorączkowa krzątanina. Jakiś
osobnik, który przedstawił się jako mój służący, zaprowadził mnie do czegoś w
rodzaju dużej skrzyni ustawionej przy burcie statku i oświadczył, iż jest to moja
kajuta. Człowiek ów utyka na jedną nogę, z pewnością liczy sobie wiele lat, ma
twarz o ostrych rysach oraz lśniącą łysinę na szczycie czaszki, okoloną sterczą-
cymi we wszystkie strony siwymi włosami.
– Dobry człowieku, czy możesz mi wyjaśnić, skąd ten smród? – zapytałem.
Zaczął żywo rozglądać się dokoła, jakby spodziewał się raczej ujrzeć go niż
poczuć.
– Smród, panie? Jaki smród?
– Ten smród – odparłem, zasłaniając sobie nos ręką. – Fetor, odór… Nazwij
go sobie, jak chcesz.
Pogodny drań z tego Wheelera. Obdarzył mnie tak promiennym uśmiechem,
jakby nagle pokład nad naszymi głowami rozstąpił się, wpuszczając do wnętrza
blask słońca.
– Szybko pan do niego przywyknie.
– Nie mam najmniejszego zamiaru do niego przywykać. Gdzie jest kapitan
tego statku?
Wheeler błyskawicznie zalał wodą płomień swego uśmiechu i otworzył drzwi
kajuty.
– Kapitan Anderson też nic na to nie poradzi, proszę pana – poinformował
mnie. – Nowsze statki mają balast z żelaza, ale w naszym jest piasek i żwir.
Gdyby ta łajba była w średnim wieku, że tak powiem, pewnie wymieniliby go na
żelazo, ale ponieważ jest bardzo stara, to nie ma odważnego, który zechciałby
tam grzebać.
– Nie dziwię się, bo sądząc po zapachu, macie tam chyba cmentarz!
Zastanawiał się przez chwilę.
– Nie wiem, proszę pana, bo jestem tu od niedawna. Proszę teraz wygodnie
usiąść, a ja przyniosę brandy.
Zniknął, zanim zdążyłem zebrać się na odwagę, by mu odpowiedzieć, gdyż
wiązałoby się to z koniecznością głębszego zaczerpnięcia powietrza.
Jeśli wasza lordowska mość pozwoli, to opiszę mu teraz moją tymczasową
kwaterę – tymczasową, gdyż zamierzam już wkrótce zażądać kajuty z prawdzi-
wego zdarzenia. W maleńkiej komórce znajduje się koja przypominająca wąskie
koryto umocowane do burty statku, pod nią dwie szuflady, w jednym końcu
opuszczana klapa, która może pełnić funkcję biurka, w drugim natomiast brezen-
towa miednica na metalowym trójnogu, pod którym stoi wiadro. Ufam, iż na
statku jest jednak pomieszczenie przeznaczone specjalnie do zaspokajania natu-
ralnych potrzeb organizmu! Na ścianie nad miską pozostało nieco miejsca na lu-
stro, a w nogach koi wiszą dwie półki na książki. Jedynym ruchomym sprzętem
w tym eleganckim salonie jest płócienne krzesełko. W drzwiach na poziomie
oczu znajduje się spory otwór, przez który do wnętrza przedostaje się nieco
światła, na obu bocznych ścianach natomiast zainstalowano po kilka haków.
Szpary w podłodze – to znaczy w pokładzie – są wystarczająco szerokie i głębo-
kie, by skręcić sobie nogę w kostce. Właściwie nie są to szpary, lecz bruzdy wy-
żłobione przez żelazne koła dział, kiedy jeszcze okręt ten był na tyle młody i
dziarski, by nieść je na swoich pokładach. Boczne ściany komórki, podobnie jak
frontowa, wyglądają na całkiem nowe, natomiast sufit oraz burta nad koją są sta-
re, zniszczone i noszą ślady wielokrotnych napraw. Niech sobie wasza lordow-
ska mość wyobrazi mnie, żyjącego w takich warunkach! Tymczasem jednak po-
stanowiłem traktować to wszystko jako żart – przynajmniej do chwili, kiedy uda
mi się porozmawiać z kapitanem. Smród zresztą przestał już tak bardzo dawać
mi się we znaki, a po wypiciu szklaneczki brandy doszedłem do wniosku, iż
właściwie mógłbym się nawet do niego przyzwyczaić.
Jakże hałaśliwy jest ten drewniany świat! Wiejący z południowego zachodu
wiatr huczy i świszczy w olinowaniu, wściekle szarpiąc zwiniętymi żaglami.
(Mogę właściwe powiedzieć: naszymi żaglami, gdyż postanowiłem wykorzystać
długą podróż na dokładne zaznajomienie się ze wszystkim, co dotyczy morskiej
żeglugi). Niesiony nagłymi podmuchami porywistego wiatru deszcz łomocze w
pokłady burty i nadbudówki, a jakby tego jeszcze było mało, gdzieś z przedniej
części statku dobiega nieustanne beczenie owiec, porykiwanie bydła, krzyki
mężczyzn, a nawet wrzaski kobiet. Moja komórka jest zaledwie jedną z tuzina,
ciągnących się wzdłuż tej burty; naprzeciwko znajduje się szereg identycznych
kajut, pośrodku natomiast pozbawiony jakichkolwiek ozdób korytarz, przedzie-
lony w połowie potężnym cylindrem bezanmasztu. Wheeler zapewnia mnie, iż
posuwając się korytarzem w kierunku rufy dojdzie się do salonu dla pasażerów,
na drugim jego końcu zaś są pomieszczenia służące czynnościom całkowicie od-
miennej natury. W słabo oświetlonym korytarzu stoją grupkami lub przechadzają
się jacyś ludzie; należy przypuszczać, iż to pasażerowie. Przyczyn, jakie skłoniły
lordów Admiralicji do przekształcenia tej jednostki w statek służący do przewo-
zu zarówno pasażerów, jak i zwierząt oraz towarów, należy upatrywać w tym, że
dżentelmeni ci naprawdę nie mieli możliwości wyboru, zająwszy uprzednio dla
potrzeb Marynarki i uzbroiwszy ponad sześćset statków.
Wheeler poinformował mnie przed chwilą, iż za godzinę, to znaczy o czwar-
tej, zostanie podany obiad. Kiedy powiedziałem mu, że zamierzam wykorzystać
okazję, aby zażądać lepszej kwatery, zastanowił się przez chwilę, po czym od-
parł, iż sprawa ta może nastręczyć nieco problemów i że jego zdaniem powinie-
nem się chwilowo wstrzymać z przedstawieniem swoich życzeń. Wyraziłem
wówczas oburzenie, jak ktoś mógł wpaść na pomysł, aby skierować na tak długą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin