Kordzik - Anatolij Rybakow.rtf

(547 KB) Pobierz

Anatolij Rybakow

Kordzik

 

 

Część pierwsza     

REWSK

 

Zniszczona dętka

Misza wstał cichutko z kanapy, ubrał się i wyśliznął na ganek.

Ulica, szeroka i pusta, drzemała w porannym słońcu. Słychać było pianie kogutów, ktoś pokasływał, ktoś mamrotał przez sen... W chłodnej, sennej ciszy budziły się pierwsze odgłosy dnia.

Misza mrużył oczy, przeciągał się. Wygrzana pościel ciągnęła jak magnes, ale przypomniał sobie procę, któ­rą chwalił się wczoraj rudy Geniek, i przemógłszy sen­ność, stąpając ostrożnie po skrzypiących deskach, po­szedł do komórki.

Z małego, umieszczonego u góry okienka padało wąs­kie pasmo światła na rower oparty o ścianę. Był to stary grat, sklecony z przypadkowo zebranych części, z dętkami bez powietrza, z połamanymi, zardzewiałymi szprychami i zerwanym łańcuchem. Misza zdjął wiszą­cą nad rowerem podartą, pokrytą kolorowymi łatami dętkę. Wyciął z niej scyzorykiem dwa wąskie paski

rżał się dokoła. Pociągnął szmatkę i odrzucając ziemię wyjął spod budy zawiniątko.

Otrzepał je i rozwinął. Stalowe ostrze klingi błysnęło w słońcu. Kordzik! Takie kordziki noszą oficerowie ma­rynarki; pochwy nie było, a klinga miała; trójgraniaste ostrze. Wokół zrudziałej kościanej rękojeści wiła się żmijka z brązu, z otwartym pyszczkiem i językiem za­giętym do góry.

Zwyczajny kordzik marynarski. Dlaczego Polewoj go chowa? Dziwne... Bardzo dziwne... Misza obejrzał nóż jeszcze raz, zawinął go w szmatę, wsunął z powrotem pod budę i wrócił na ganek.

Drewniane bale podpierające wrota" padały z hukiem na ziemię. Krowy powoli i statecznie, wachlując się ogo­nami, przyłączały się do przechodzącego ulicą stada. Stado pędził pastuszek w długiej, sięgającej bosych pięt, podartej siermiędze i barankowej czapce. Pokrzykiwał na krowy i strzelał zręcznie z bata, który wlókł się za nim w kurzu jak wąż.

Misza siedział na ganku i majstrował procę, ale myśl o kordziku nie opuszczała go ani na chwilę. Nic w nim nie było ciekawego... chyba ta żmijka z brązu... Dla­czego więc Polewoj tak go chowa?

Proca gotowa. Będzie ładniejsza od procy Genka! Mi­sza założył kamyk i wystrzelił do skaczących na drodze wróbli. Pudło. Wróble poderwały się i usiadły na po­bliskim płocie. Wycelował jeszcze raz, ale z domu do­biegał już odgłos kroków, brzęk fajerek i plusk wody. Misza schował procę do kieszeni i wszedł do kuchni.

Babcia ustawiała na ławce duże kosze pełne wiśni. Miała na sobie poplamiony fartuch z odstającymi, wy­pchanymi przez klucze kieszeniami. Małe, lekko zezu­jące oczy krótkowidza spoglądały z jej zafrasowanej, pełnej zmarszczek twarzy.

— Dokąd się pchasz?! — zawołała widząc, że Misza

wkłada ręką do kosza. — Też pomysły... brudnymi ła­pami!

—  O, już mi żałuje! Głodny jestem — mruknął Mi­sza.

—  Zdążysz, zdążysz... Umyj się najpierw!

Misza podszedł do umywalki, umoczył czubki pal­ców, musnął nimi koniec nosa, ledwie dotknął ręcznika i odmaszerował do jadalni.

Dziadek siedział już na swoim zwykłym miejscu przy długim stole pokrytym brązową ceratą w kwiaty. Dzia­dek był stary, siwy, miał rzadką bródkę i rudawe wąsy. Zażywał tabakę i kichał raz po raz, wycierając nos żół­tą chustką. Oczy jego, otoczone siecią zmarszczek, miały dobry i wesoły wyraz, a surdut wydzielał łagodny, przy­jemny zapach, po którym wszędzie można było dziad­ka poznać.

Śniadania jeszcze nie było. Misza znudzony oczeki­waniem postawił swój talerz pośrodku malowanej na ceracie róży i zaczął wodzić widelcem dokoła, doryso­wując kwiaty. Na ceracie powstały głębokie rysy.

—  Moje uszanowanie dla Michaiła Grigorjewicza! — rozległ się wesoły głos Polewoja, który wyszedł ze swe­go pokoju owinięty w pasie ręcznikiem.

—  Dzień dobry, Siergiej Iwanowicz! — odpowiedział Misza patrząc na niego figlarnie.

Oczywiście marynarzowi ani na myśl nie przyszło, że Misza zna jego tajemnicę...

Do jadalni weszła babka trzymając oburącz samowar. Misza zasłonił łokciami podrapaną ceratę.

—  Gdzie Siemion? — spytał dziadek.

—  Poszedł do komórki — odpowiedziała babka. — Coś mu strzeliło do głowy i od świtania nic, tylko re­peruje rower.

Misza drgnął i zapominając o porysowanej ceracie zdjął łokcie ze stołu. Reperuje rower? Ładna historia...

Całe lato wujek nie interesował się rowerem, a dzisiaj, jak na złość, wziął się do reperacji. Zobaczy, jak wy­gląda dętka, no i zacznie się...

Niemiły człowiek z tego wujka Sieni! Babka zwy­czajnie na wymyśla, a wujek krzywi tylko wargi i pra­wi morały. Patrzy w bok, wkłada i zdejmuje okulary, szarpie złocone guziki swojej studenckiej kurtki. A przecież wcale nie jest studentem. Wyrzucili go już dawno z uniwersytetu za różne awantury. Ciekawe, ja­kie też awantury mógł wyprawiać ten wujaszek Sie­nią, zawsze taki rozważny! Twarz ma bladą i skupioną, pod nosem mały wąsik. Podczas obiadu czyta zawsze książki zezując trochę i na chybił trafił podnosi łyżkę do ust.

Misza znów drgnął. Słychać było, jak ktoś w komórce grzechocze rowerem.

Gdy na progu ukazał się wujek z pociętą dętką, Misza zerwał się i, przewróciwszy krzesło, jak strzała wypadł z mieszkania.

 

Chłopcy z Ogrodowej i z Aleksiejewskiej

Misza przebiegł podwórko, przeskoczył płot i znalazł się na sąsiedniej ulicy — Ogrodowej. Od najbliższego zaułka do ulicy Aleksiejewskiej, przy której mieszkał Misza, dzieliło go nie więcej niż sto kroków. Ale chłop­cy z ulicy Ogrodowej, nieprzejednani wrogowie „ale-ksiejewskich", zauważyli go i zbiegli się krzycząc, za­chwyceni perspektywą bójki z „wrogiem", który w do­datku był moskwianinem.

Misza wdrapał się szybko na płot, usiadł na nim okrakiem i krzyknął:

— No i co! Złapaliście mnie! Ech, wy ogrodowe stra­chy na wróble!

Było to najgorsze wyzwisko dla chłopców w Ogrodo-

wej ulicy. Grad kamieni poleciał na Misze, który szyb­ko zeskoczył z parkanu na podwórko; na czole jego rósł i pęczniał guz, a kamienie wciąż leciały padając tuż koło domu, z którego w tej właśnie chwili wyszła bab­ka. Zmrużyła oczy, jak to zwykli robić krótkowidze, odwróciła się znów w stronę domu i zawołała kogoś. Miszka domyślił się, że babka woła wujka Sienie, przy­sunął się więc do parkanu i krzyknął:

—  Czekajcie, chłopcy, coś wam powiem!

—  Co? — spytano zza płotu.

—  Nie rzucajcie przez chwilę kamieni. — Miszka wlazł na parkan, spojrzał z niepokojem na ręce chłop­ców i powiedział: — Dlaczego wy tak całą kupą na mnie? Bijmy się uczciwie, jeden na jednego.

—  Dobra! — krzyknął Pietia Pietuch, silny piętnas­toletni chłopak.

Mówiąc to zrzucił podartą kurtkę i zakasał wojowni­czo rękawy koszuli.

—  Umowa stoi? — upewnił się Misza. — My dwaj walczymy, reszta nie wtrąca się.

—  Dobra! Dobra! Złaź!

Na ganku, obok babki, stał już wuj Sienią, więc Mi­sza czym prędzej skoczył z parkanu.

Pietia podszedł od razu. Był prawie dwa razy wyż­szy od Miszy.

—  A to co? i— spytał Misza i 'dotknął żelaznej sprzączki, którą Pietia miał przy pasie.

Według przyjętych zasad, podczas bójki nie wolno było mieć żadnych metalowych przedmiotów. Pietia zdjął rzemień. Jego szerokie spodnie, które donaszał po ojcu, o mało nie spadły. Przytrzymał je jedną ręką, ktoś mu podał sznurek. Misza odsuwał tymczasem chłopców.

—  Zróbcie trochę więcej miejsca — powiedział i na­gle, odepchnąwszy jednego z nich, rzucił się pędem do ucieczki.

Chłopcy z wyciem i gwizdem pobiegli za nim, na sa­mym końcu, oburzony do żywego, biegł Pietia przytrzy­mując ręką opadające spodnie.

Misza pędził co sił. Bose pięty migały w słońcu. Sły­szał za sobą tupot wielu nóg, sapanie i okrzyki swoich prześladowców. Zakręt był tuż, tuż. Krótka uliczka... i już jest u siebie. Natychmiast przybiegli chłopcy z uli­cy Aleksiejewskiej, ale „ogrodowi" nie stanęli do bójki i wrócili na swoją ulicę.

—  Skąd lecisz? — spytał rudy Geniek.

Misza odsapnął, popatrzył chwilkę na chłopców i po­wiedział niedbale:

—  Byłem na Ogrodowej. Biłem się z Pietią, uczci­wie, ale gdy zacząłem zwyciężać, wszyscy się na mnie rzucili.

—  Biłeś się z Pietią? — zapytał Geniek z niedowie­rzaniem.

—  A kto? Może ty? Silny chłop z niego, zobacz, ja­kiego guza mi nabił. — Misza pomacał czoło.

Wszyscy spojrzeli z szacunkiem na ten widomy znak odwagi.

—  Ja też mu zdrowo wsypałem — ciągnął Misza. — Zapamięta sobie... Procę mu wziąłem... — Wyjął z kie­szeni procę z długich kawałków czerwonej gumy. — Nawet lepsza od twojej.

Potem schował procę, spojrzał lekceważąco na dziewczynki, które lepiły babki z piasku, i spytał iro­nicznie Genka:

—  A ty co porabiasz? Bawisz się w chowanego? W za-klepankę? Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy?

—  Jeszcze czego! Przecież nie będę bawił się z dziew­czynami... — Geniek potrząsnął rudą czupryną, zaru­mienił się i powiedział szybko: — Zagrajmy w pikuty.

—  Po pięć klapsów na mokro?

—  Dobra!

Usiedli na deskach chodnika i zaczęli kolejno wbijać scyzoryk w ziemię: najpierw wprost, potem z dłoni, wy­rzut, przez ramię, z obrotem...

Misza pierwszy odrobił swoje dziesięć figur. Geniek wyciągnął rękę. Misza wykrzywił groźnie twarz, pośli­nił dwa palce i uniósł je w górę. Geniek czekał ze stra­chem w sercu, ale Misza nie uderzył. Spuścił rękę i rzekł:

—  Ślina wyschła. — I znów poślinił palce. Powtórzyło się to kilkakrotnie, wreszcie Misza wlepił koledze pięć porządnych klapsów. Geniek, opanowując łzy, dmuchał na czerwoną, obolałą rękę.

Słońce wznosiło się coraz wyżej. Cienie malały i kła­dły się coraz bliżej parkanów. Nad wymarłą ulicą wisiał nieruchomy żar. Gorąco, trzeba się wykąpać... Chłopcy pobiegli nad Desnę.

Wąska droga o suchych, stwardniałych koleinach wiła się wśród pól, które we wszystkich kierunkach scho­dziły w dół żółtozielonymi prostokątami zbóż. Te prosto­kąty to spływały ku dolinom, to wznosiły się na pagór­ki, zaokrąglając się stopniowo i jak gdyby unosząc na sobie harmonijnym ruchem gaje, jakieś samotne szopy, niepotrzebne płoty i zadumane dalekie obłoki.

Wysoka pszenica stała w zupełnym bezruchu. Chłopcy zrywali kłosy i żuli ziarna wypluwając zawzięcie przy­czepiające się do podniebienia plewy. Od czasu do czasu coś poruszało się w zbożu — to przestraszone ptaki zry­wały się spod stóp chłopców.

Oto już rzeka. Rozebrali się na piaszczystym brzegu i skoczyli wzbijając w górę fontanny wody. Pływali, nurkowali, skakali z drewnianego mostka, wreszcie wy­szli na brzeg i zagrzebali się w gorącym piasku.

—  Słuchaj, Misza — spytał Geniek — czy w Moskwie jest rzeka?

— Jest. Rzeka Moskwa. Już ci tysiąc razy mówiłem.

—  I płynie przez miasto? •— Płynie.

—  Więc jak się w niej ludzie kąpią?

—  Zwyczajnie, w spodenkach kąpielowych. Bez ta­kich spodenek nie pozwalają się kąpać w rzece Moskwie. Milicjanci na koniach stoją i pilnują.

Geniek uśmiechnął się z niedowierzaniem.

—  Czego się śmiejesz? — oburzył się Misza. — Poza swój Rewsk nosa nie wytknąłeś, a śmiejesz się!

Milczał przez chwilę i, patrząc na zbliżający się ku rzece tabun koni, zapytał:

—  Powiedz, jaki jest najmniejszy koń?

—  Źrebak — odpowiedział Geniek bez zastanowienia.

—  A widzisz, nie wiesz. Najmniejsze konie — to pon-ny. Angielskie ponny są wielkości psów, a japońskie — wielkości kotów.

—  Kłamiesz!

—  Kłamię? Gdybyś choć raz był w cyrku, tobyś się nie sprzeczał. Nie byłeś tam przecież. Prawda, że nie byłeś? No, właśnie... Więc dlaczego się kłócisz?

Geniek zastanowił się, potem powiedział:

—  Taki koń jest do niczego. Ani do kawalerii i w ogó­le...

—  Co to ma wspólnego z kawalerią? Myślisz, że tylko konnica wojuje? Jeśli chcesz wiedzieć, to jeden mary­narz jest silniejszy od trzech kawalerzystów.

—  Przecież o marynarzach nic złego nie mówię — rzekł Geniek. — A kawaleria musi być. Na przykład w bandzie Nikitskiego wszyscy mają konie.

—  Te-e-eż! Banda Nikitskiego... — Misza wydął lek­ceważąco wargi. — Polewoj raz-dwa tego Nikitskiego złapie.

—  To nie jest takie proste — zaoponował Geniek. — Już cały rok go łapią i nie mogą złapać    — Złapią — powiedział Misza z przekonaniem.

—  Łatwo ci mówić — Geniek podniósł głowę. — Co­dziennie przez nich zdarza się jakaś katastrofa. Ojciec po prostu boi się prowadzić pociąg.

—  Nie szkodzi. Złapią go, złapią...

Misza ziewnął, zakopał się głębiej w piasek i zasnął. Geniek też zasnął. Nie chciało im się nawet gadać — gorąco... Słońce prażyło i milczący step, ratując się przed jego żarem, zdawał się leniwie odpływać za linię horyzontu.

 

Rzeczywistość i marzenia

GenieK poszedł do domu na obiad, a Misza łaził po barwnym i hałaśliwym ukraińskim bazarze.

Na wozach zieleniły się ogórki, płonęły czerwienią pomidory, piętrzyły się kosze pełne jagód. Różowe pro­sięta kwiczały przeraźliwie, gęsi biły białymi skrzydła­mi. Flegmatyczne woły żuły coś bezustannie, z pyska ciekła im gęsta, lepka ślina. Misza kręcił się po bazarze i wspominał kwaśny moskiewski chleb oraz wodniste mleko, które otrzymywano w zamian za obierzyny z kartofli. Misza tęsknił za Moskwą, za zgrzytem tram­wajów i wieczornymi światłami miasta...

Zatrzymał się przed inwalidą, który rzucał na ła­weczkę trzy kulki — czerwoną, białą i czarną. Inwalida nakrywał jedną kulkę naparstkiem, a gra polegała na tym, żeby zgadnąć, jakiego ta kulka jest koloru. Ale nikt nie umiał odgadnąć, a inwalida pocieszał tych, któ­rzy wpadli:

—  Moi mili! Jeżeli ja bym zawsze przegrywał, to przegrałbym moją ostatnią nogę. Trzeba to zrozu­mieć...

Misza oglądał właśnie kulki, gdy poczuł na ramieniu czyjąś rękg. Odwrócił sig. Zą nim stałą babką.

—  Gdzie ty się wałęsasz przez cały dzień? — spytała surowo, trzymając go mocno za ramię.

—  Kąpałem się — burknął Misza.

—  „Kąpałem się" — powtórzyła babka. — Kąpał się! Dobrze, dobrze, jeszcze pogadamy!...

Kazała mu nieść koszyk z zakupami i poszli do domu.

Babka milczała; szły od niej kuchenne zapachy ce­buli, czosnku, czegoś smażonego i gotowanego.

„Co oni teraz zrobią ze mną?." ^ rozmyślał Misza idąc obok babki.

Sytuacja była nieprzyjemna. Przeciw sobie miał bab­kę i wujka Sienie. Wstawią się za nim dziadek i Pole­woj. A jeśli Polewoja nie ma w domu? Wtedy zostaje tylko dziadek... A jeżeli dziadziuś śpi? To już nikt mu nie pomoże! Babka i wuj użyją sobie na nim: wuj besz­ta — babka odpoczywa. Potem na odmianę — babka beszta, a odpoczywa wuj...

I nagadają mu zdrowo... Że źle wychowany, że nic dobrego z niego nie wyrośnie... w najlepszym wypadku będzie pasł świnie, jeśli oczywiście znajdą się tacy; głupcy, którzy mu swoje świnie powierzą.

Zakała rodziny. Jest katem dla swej matki... Jeśli jjej do tej pory nie wpędził do grobu, to zrobi to w naj­bliższej przyszłości... (A mama w ogóle mieszka w Mos­kwie i już jej dwa miesiące nie widział). To cud, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin