Bunch Chris - Star Risk 01 Spółka z o.o.txt

(445 KB) Pobierz
Chris Bunch
SP.Z O.O.
Star Risk Ltd.
Pierwszy tom cyklu Star Risk
Przełożył Radosław Kot


Dla
tej prawdziwej Michelle Reese,
żeglarki, modelki,
mistrzyni swobodnego spadania,
impresaria,
oraz
Williama i Steuena Courchesne,
którzy też niejedno potrafiš

1
      Kobieta była wysoka, jasnowłosa i miała zielone oczy. Była też piękna, a jej ledwie istniejšcy kostium kšpielowy oraz kapelusz przeciwsłoneczny wyglšdały na bardzo kosztowne.
      Leżała wycišgnięta na brzegu basenu na dachu superluksusowego hotelu Shelburne. Nieregularnego kształtu basen wił się przez ogrodowe zarola, a jego liczne zakola stwarzały iluzję prywatnoci.
      Poza kobietš na dachu cieszyło się popołudniowym słońcem jeszcze kilkunastu innych mieszkańców hotelu oraz ich gocie. Było tu kilka gwiazd medialnych, jedna czy dwie gwiazdy piosenki, pęczek prawników, paru menedżerów oraz pięciu czy szeciu wybitnie dzianych zamiejscowych, którzy czynili wszystkim zaszczyt, pokazujšc swe urodziwe fizjonomie.
      Czterdzieci pięter niżej kotłował się niezauważenie miejski wiat Trimalchio IV, którego obywatele robili swoje... albo dawali się wrobić.
      Trimalchio IV miał to szczęcie, że nie cišżyła na nim praktycznie żadna godna odnotowania historia. Zasiedlony został pierwotnie przez grupkę plutokratów Sojuszu, którzy ulegli czarowi umiarkowanego klimatu, kilometrów pustych plaż i malowniczych turni niedostępnych gór. Z poczštku bardzo ograniczali napływ pospólstwa, przyjmujšc jedynie kandydatów na służšcych oraz pracowników luksusowych sklepów, które nigdy nie cierpiały na brak klientów. Potem pojawiły się też restauracje, bary, hotele i wszystko inne, co jest potrzebne bogaczom do wygodnego życia. Niemniej mieszkańców wcišż było niewielu, poniżej pięćdziesięciu milionów. Co ciekawe, podatki też były niskie, głównie dlatego, że pakiet opieki społecznej ograniczał się do biletu w jednš stronę na jakš innš planetę. To był wspaniały wiat, o ile miało się pienišdze. Jeli nie... zawsze można było jeszcze głodować.
      Kršżšcy wkoło basenu strażnik czuł się w tym towarzystwie stary i gruby, choć miał niewiele ponad pięćdziesištkę. Na biodrze cišżyła mu broń, chociaż zachodził w głowę, dlaczego właciciel hotelu kazał mu z niš chodzić. Przecież bogatym nigdy nic się nie przytrafia.
      Spojrzał na opalajšcš się kobietę, zaryzykował umiech i zaraz poczuł się jeszcze starszy, gdy potraktowała go jak powietrze i wróciła do lektury. Zerknšł na okładkę ksišżki, spodziewajšc się jakiego monstrualnego czytadła, nosiła jednak tytuł Matematyka przestrzeni n-wymiarowej i nowa teoria unifikacji.
      To z pewnociš nie była jego liga.
      Poszedł do windy, zjechał do holu i schronił się w pomieszczeniu ochrony, gdzie mrugał na niego tuzin projekcji ukazujšcych różne zakštki budynku.
      Uznał, że spędzi tu resztę zmiany, nie narażajšc się na niemiłe spotkania przypominajšce nachalnie o jego wieku i nie najciekawszej aparycji.
      Główne słońce zsuwało się już za horyzont, drugie włanie wzeszło, było jednak małe i chłodne niczym wiecšca odbitym blaskiem planetoida.
      Gocie porzucili basen i zjechali do swoich pokoi.
      Niejaka Mchel Riss ziewnęła i spojrzała na zegarek. Teatralnie uniosła brwi, jakby się włanie przekonała, że jest już spóniona na spotkanie z kochankiem, wstała, przecišgnęła niemal dwumetrowe ciało i złapawszy torbę z prawdziwej skóry, ruszyła do windy. Zza okularów przeciwsłonecznych uważnie ledziła kamery. Gdy obie, które miały w polu widzenia wejcie do windy, obróciły się w bok, szybko skręciła i miękko, jak zawodowy sportowiec, zniknęła w małej wnęce między skrajem dachu a nadbudówkš dwigu.
      Odczekała chwilę, ale obeszło się bez alarmu.
      To była już jej trzecia doba w hotelu Shelburne i z przyczyn finansowych przedostatnia. Żałowała, że nie zostawi żadnego napiwku pokojówkom, ale pracujšca dziewczyna nie może sobie pozwolić na rozrzutnoć.
      Stała dalej w półmroku. W dole ulice migotały różnymi barwami, przywołujšc atmosferę karnawału.
      Dwa razy lizgacz przeleciał na tyle blisko Riss, że musiała zwalczyć odruch, aby się nie schylić. Chociaż była już tylko majorem w stanie spoczynku, dzięki omiu latom spędzonym w oddziałach szturmowych Floty Sojuszu wiedziała, że w takiej sytuacji najlepiej pozostać w bezruchu.
      W końcu zrobiło się ciemno.
      Riss wyjęła z torby kameleona, kombinezon maskujšcy, który włšczył się, gdy przecišgnęła palcami po zamknięciu. Potrzebował tylko kilku sekund, aby się rozgrzać, po czym upodobnił się kolorem do ceglastej ciany. Nie okrywał tylko dłoni i twarzy.
      Wyszła z ukrycia i włożyła parę butów do wspinaczki. Następnie wycišgnęła z torby zaciski do małpowania, wytwornicę nici wspinaczkowej oraz kilka innych przedmiotów, między innymi szykownš suknię koktajlowš, niezbędnš do bezpiecznej ewakuacji z budynku.
      Schowawszy większoć z tego do kieszeni kombinezonu, potrzšsnęła pustš torbš, która przypominała teraz plecak, tyle że z otworami na nogi, jak dziecinne nosidełko. Riss założyła go na plecy i wyjrzała za krawęd dachu. Zadrżała lekko na myl, że nie będzie miała ani asekuracji, ani partnera do wspinaczki. Nie lubiła obowišzkowych w jej służbie ćwiczeń w górach.
      Nie miała jednak wyboru.
      Natrysnęła nić, zamocowała na niej zaciski i wysunęła się za okap. Obiecała sobie, że nie będzie się więcej wygłupiać i nie spojrzy drugi raz w dół. Jak spadniesz, to spadniesz, powiedziała sobie w duchu. Zostanie z ciebie mokra plama w modnym tu malinowym kolorze.
      Wiatr kołysał niš lekko, gdy liczyła mijane okna. Trzy piętra niżej sięgnęła po wytwornicę nici i zrobiła pętlę na nici nonej. Teraz miała w co wsunšć stopę.
      Wyjęła z kieszeni mały palnik i zaczęła wycinać zrobionš z tworzywa szybę. Niewielkie okno nie zostało wyposażone w instalację alarmowš. Nikt nie oczekiwał, że może być potrzebna, zwłaszcza na tej wysokoci.
      Palnik dawał bardzo słaby, na dodatek błękitny płomień, Riss zdawało się jednak, że wyglšda on jak noworoczny fajerwerk. Gdy szyba była już podcięta z czterech stron, pchnęła jš delikatnie i kawał przezroczystego tworzywa pochylił się do rodka. Ledwo zdšżała go złapać, nim wpadł do łazienkowego baseniku.
      Dobrze. Nawet bardzo dobrze. Trafiła dokładnie tam, gdzie miała trafić. Drobna kwota dla służby pokojowej nie poszła na marne.
      Riss obróciła się w pętli i akrobatycznym ruchem wsunęła głowę i ramiona we framugę. Zawahała się jednak, nim wyczepiła zaciski. Odcinała sobie w ten sposób drogę odwrotu, co wcale się jej nie podobało. Z drugiej strony, o ile rozpoznanie miało rację, powinna wyjć stšd bez trudu głównymi drzwiami, i to z dzieckiem prowadzonym za rękę.
      Niemniej czy zdarzyło się kiedy, aby rozpoznanie się nie myliło?
      Do łazienki sšczyło się wiatło nocnej lampki włšczonej w sypialni. Nie odezwał się żaden alarm. Riss wyjęła niewielki pistolet i przeszła dalej. Sypialnia była większa niż cały dom, w którym dorastała.
      Na łóżku spała dziewczynka. Akta klienta podawały, że ma ona dziewięć lat, trzy miesišce i dwa dni. Wkoło poniewierały się różne animatroniczne zabawki, jednak mała tuliła do piersi zwykłš lalkę z gałganków, która równie dobrze mogłaby należeć do jej babki.
      W porzšdku. Wszystko zgodnie z planem. Teraz włożyć suknię, obudzić dzieciaka, a potem...
       Odłóż broń  rozległ się spokojny głos.  Odstšp od niej trzy kroki i stań nieruchomo. Oboje jestemy zawodowcami, więc nikt nie musi ginšć.
      Mchel wzdrygnęła się, ale posłuchała.
      Zza konsoli rozrywkowej wstał klęczšcy tam dotšd mężczyzna. Podszedł kilka kroków w stronę Riss. Był trochę niższy od niej, wyglšdał na szećdziesišt kilka lat, miał starannie ułożone siwe włosy, pomarszczonš, ale przystojnš twarz. Był w smokingu.
      W ręku trzymał blaster. Standardowy model Sojuszu, w tej chwili wycelowany w pier Riss.
       Bardzo dobrze  powiedział.  Narobiła trochę hałasu przy wejciu. Ostrzegła mnie.
       Miałe być w teatrze...  odpowiedziała Riss.  Zakładajšc, że jeste jednym z jego ochroniarzy.
       Byłem  przyznał mężczyzna.  Jestem jednak znany z tego, że nigdy nie tkwię długo tam, gdzie wszyscy się mnie spodziewajš...
      Riss obserwowała go uważnie i gdy tylko wszedł na leżšcy przy łóżku bieżnik, wparła się stopami w grubš tkaninę i skoczywszy ku mężczynie, szarpnęła bieżnik do tyłu.
      Siwy krzyknšł i zachwiał się. Nim zdšżył odzyskać równowagę, Riss wykopnęła mu broń z dłoni i uderzyła go w mostek. W ostatniej chwili nieco wyhamowała impet.
      Ochroniarz stracił dech w piersi i otwierajšc szeroko usta, złożył się we dwoje.
      Riss wyjęła mały pojemnik z gazem, pochyliła się nad ciężko łapišcym powietrze mężczyznš i wstrzymujšc oddech, prysnęła mu usypiaczem w twarz. Szarpnšł się raz i drugi, ale po chwili znieruchomiał. Obudzić miał się dopiero za osiem godzin.
      Zdyszana Riss podniosła broń i rozejrzała się uważnie, nikt jednak nie przyszedł ochroniarzowi z odsieczš.
       Kim jeste?  usłyszała piskliwy głosik.
      Dziewczynka się obudziła. Siedziała na łóżku i wcale nie wyglšdała na wystraszonš.
       Czeć, Debra  odparła Mchel, możliwie spokojnie i przyjanie.  Chcesz wrócić do mamy? To ona mnie przysłała.
       Domylam się  stwierdziła rzeczowo dziewczynka.  Bo wiesz, nie ty pierwsza próbujesz mnie ratować. Którędy wyjdziemy?
       Drzwiami dla obsługi na korytarz, potem do windy i dalej normalnie, jakbymy były goćmi hotelowymi. Zaraz włożę suknię...
       To nie oknem?  Mała była zawiedziona.  Słyszałam, jak drapała się po cianie, a potem weszła do mojej łazienki.
      Mchel pomylała, że będzie musiała dopracować techniki cichej wspinaczki.
       Mam nadzieję, że nie oknem  odparła.
  ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin