Edigey Jerzy - Mister MacAreck i jego business.rtf

(749 KB) Pobierz

Jerzy Edigey
 

 

Mister MacAreck i jego business

 

  Czytelnik 1970 Warszawa

  Okładkę projektował Andrzej Heidrich

  Wydanie drugie rozszerzone.

  Rozdział I
 

 

  Kiedy tego dnia rano przyszedłem do redakcji, sekretarka, popularna i łubiana przez wszystkich pani Lucyna, powitała mnie słowami:

- Naczelny trzy razy pytał o pana. Dzwoniłam do domu, ale nikt już nie podnosił słuchawki. Naczelny prosił, żeby pan zaraz się u niego zameldował.

  Skrzywiłem się. Takie nagłe zainteresowanie naczelnego redaktora moją skromną osobą i to od samego rana nie wróżyło nic dobrego.

- O co chodzi? Nie wie pan? - usiłowałem się czegoś dowiedzieć przed wizytą w gabinecie szefa. - I jak tam naczelny dzisiaj?

- Lepiej... Lepiej nie pytać. Obrugał i redaktora Bociańskiego, i wszystkich korektorów. Dostało się nawet "nocnemu", że zmienił rozkładówkę bez porozumienia z nim. Pewnie wczoraj na brydżu karta mu nie szła.

  Cóż było robić? Bez większego entuzjazmu otworzyłem drzwi do gabinetu naczelnego redaktora. Właśnie rozmawiał przez telefon i tylko wskazał mi ręką krzesło naprzeciwko biurka. Kiedy położył słuchawkę, "strzelił" do mnie od razu krótkim pytaniem:

- Zbrodnię Vasco da Gama pan zna?

  Potwierdziłem skinieniem głowy, szukając w zakamarkach pamięci szufladki z wykładami historii i geografii. Przypominałem sobie gorączkowo dawne czasy - gimnazjum imienia Mikołaja Reya, wykłady profesora Ewerta... Nie! Chyba Leśniewskiego. Wiek bodaj XVI, wielkie odkrycia i podróże naokoło świata. Wśród nazwisk słynnych podróżników w pamięci mojej odżyło i to dźwięczne portugalskie - Vasco da Gama. Ale co ten facet robił? Chyba szukał drogi do Indii? A może opłynął ląd Afryki? Jednakże o jego zbrodniach żaden z reyowskich belfrów nie mówił nigdy ani słowa.

  Tymczasem naczelny od pytań przeszedł do ataku:

- Skoro pan znał tę sprawę, to dlaczego nic o niej nie pisaliśmy? Wszystkiego sam muszę dopilnować! Nikt się nigdy niczego nie domyśli! Nikt się niczym nie interesuje! Żadnego z was pismo nic nie obchodzi. Potraficie tylko gdzie indziej gonić za wierszówką!

- Mieliśmy ostatnio bardzo dużo szlagierów - broniłem się na ślepo. - Aż miejscem było, jak sam pan wie, zupełnie źle. Trzy moje "kawałki" już prawie miesiąc leżą u Kazia.

- Leżą, bo nudne. Dobry materiał zawsze pójdzie.

  Dyplomatycznie milczałem. Na pewno naczelnemu wczoraj karta nie szła.

- Mniejsza o to - ciągnął dalej szef. - Jutro zaczyna się proces w Szczecinie. Zrobi pan zaraz "zajawę" na pierwszą stronę, że "nasz specjalny wysłannik" itd., a na "dwójkę" krótko o sprawie. Na jakieś siedemdziesiąt wierszy. O godzinie drugiej po południu ma pan samolot do Szczecina. Trzeba zaraz posłać gońca po bilet. Dzwoniłem przed chwilą i zarezerwowali nam ostatnie miejsce. Ze Szczecina zadzwoni pan wieczorem i da "migawki" oraz rozmówki przed procesem. Jutro do godziny jedenastej przetelefonuje pan początek rozprawy. Pójdzie to na pierwszą kolumnę. W Szczecinie zostanie pan do końca procesu. Niech się pan tak urządzi, żebyśmy mogli podać do numeru wyrok w dniu jego ogłoszenia.

- Nie zdążę dzisiaj wyjechać. Chyba w nocy. Na rano będę w Szczecinie i nadam otwarcie rozprawy - usiłowałem się bronić, nie rozumiejąc zupełnie, dlaczego sympatyczny podróżnik portugalski o muzykalnym nazwisku ma mieć proces w Szczecinie i to w paręset lat po swojej śmierci. I dlaczego właśnie ja mam być tym "naszym specjalnym sprawozdawcą". Nie może to naczelny wysłać kierownika lub kogoś z działu kulturalnego albo naszego specjalisty od komunikacji, redaktora Modzia?

- Pojedzie pan samolotem za cztery godziny - naczelny był nieubłagany.

- Przecież nie mam pieniędzy, a kasa nie zdąży wziąć z RSW "Prasy" - chciałem odwlec swój wyjazd, wynajdując różne przeszkody.

- Rozmawiałem z naszym dyrektorem. Na razie dadzą panu tysiąc złotych z nie odebranych wierszówek. Jeżeli proces potrwa dłużej, doślemy. W najgorszym razie pójdzie pan w Szczecinie do którejś z miejscowych gazet i otworzą nam krótki kredyt.

- Ale ja nie mam hotelu zarezerwowanego. W Szczecinie o nocleg w ogóle bardzo trudno, a cóż dopiero w czasie takiego procesu.

- Nie zginie pan - szef był nieugięty w swoim postanowieniu. - No, do widzenia i szczęśliwej drogi. A przedtem proszę nie zapomnieć o "zajawie" i 70 wierszach na drugą stronę.

  Z gabinetu naczelnego wyszedłem zupełnie zgnębiony. Wcale mi się nie uśmiechało tłuc nad Odrę i robić proces jakiegoś tam Portugalczyka. I co ja napiszę w "zajawie", skoro nic nie wiem? Postanowiłem szukać pomocy w dziale kulturalnym.

  Kierowniczkę działu kulturalnego, panią Karolę, zastałem w jej pokoju. Właśnie kończyła recenzję teatralną i oczywiście nie miała czasu na rozmowy.

- Nie wie pani, jaką to zbrodnię popełnił Vasco da Gama? - zapytałem.

  Pani Karola przerwała na chwilę stukanie na maszynie i spojrzała na mnie wymownym wzrokiem.

- Przy takich upałach trzeba jednak nosić jakieś nakrycie głowy - odpowiedziała współczująco i powróciła do swojej pracy.

  Jak niepyszny wyniosłem się z jej gabinetu i poszedłem do popularnego w redakcji Modzia. Spec od zagadnień miejskich i komunikacyjnych powinien coś wiedzieć o wielkim podróżniku, jakim był niewątpliwie Vasco da Gama. Ale Modzio również nic nie wiedział. Obiecał wprawdzie zadzwonić do Ministerstwa Komunikacji, lecz nie miałem wielkiej nadziei, aby stamtąd uzyskał potrzebne mi informacje.

  Na korytarzu napatoczył mi się redaktor Bociański, popularnie zwany "Koniem", nie tyle od zamiłowań do koników, ile do totalizatora wyścigowego. Koń wpadł na genialną myśl.

- Jeśli proces tego Portugala jest w Szczecinie, to przejrzyj komplet "Kuriera Szczecińskiego". Miejscowa prasa musiała coś pisać. Oni zawsze mają dobre wiadomości z portu. Zapewne chodzi o jakiś proces morski. Przecież Vasco da Gama podróżował na statkach. Może nawet był kapitanem? Może wpadł na inny statek przy nadbrzeżu portowym? W sądach morskich często rozpatrują sprawy cudzoziemców, więc i twój mógł coś przeskrobać. Że co? Mówisz, że nie żyje od czterystu lat? To po co sobie naczelny nim głowę zawraca? Najlepiej spytaj naczelnego, o co chodzi.

- Spytaj sam, kiedyś taki mądry - odpowiedziałem i pobiegłem piętro wyżej do archiwum redakcyjnego.

  Za chwilę przede mną leżała zszywka numerów "Kuriera Szczecińskiego" za okres ostatniego kwartału. Nie musiałem długo szukać. Gazeta sprzed dwóch dni podawała na pierwszej stronie pod dużym tytułem wiadomość o rozpoczynającym się w środę procesie. Tytuł przez pięć szpalt brzmiał:

  ZBRODNIA NA BULWARZE VASCO DA GAMA! CZY MĄŻ BYŁ MORDERCĄ WŁASNEJ ŻONY? WIELKI PROCES POSZLAKOWY W SĄDZIE WOJEWÓDZKIM.

  Szybko przeczytałem doskonały opis sprawy. Oto parę tygodni temu wędkarze, łowiący przy bulwarze Vasco da Gama, nadbrzeżu Odry, zamiast ryby wyciągnęli z wody obciętą głowę kobiety. O makabrycznym odkryciu natychmiast zawiadomiono Komendę Wojewódzką Milicji Obywatelskiej. Wraz ze specami z MO przyjechali również nurkowie sprowadzeni z Zarządu Portu. Badając muliste dno rzeki, odkryli dalsze części zwłok kobiecych - tułów i oddzielnie ręce i nogi. Do zwłok przywiązane były drutem kamienie, kwadratowe kostki granitu, jakich używa się do brukowania ulic. Nie opodal, w zaroślach przylegających do bulwaru, odnaleziono dużą walizkę bez wierzchu i kilka arkuszy papieru ze śladami, które później zostały zdefiniowane jako krew. Na papierze znaleziono parę włosów, identycznych z włosami kobiety wyłowionej z Odry.

  Energicznie prowadzone śledztwo pozwoliło w dwa dni później ustalić tożsamość ofiary. Zdjęto odciski palców i przesłano do Warszawy. Tutaj, w Głównym Biurze Dokumentacji, stwierdzono, że są to odciski obywatelki 4 Szczecina, zamieszkałej w pobliżu Dworca Głównego, mężatki, z pochodzenia Rosjanki, która wyszła za mąż za Polaka, kierownika jednego ze stoisk w Powszechnym Domu Towarowym. Po otrzymaniu tych danych milicja udała się do PDT i tam zapytała pana Józefa M. o jego żonę. Wyjaśnił, że żona wyjechała do Legnicy z pewnym oficerem, swoim znajomym, i ma wrócić następnego dnia wieczorem.

  W mieszkaniu państwa M. przeprowadzono natychmiast rewizję. Wykryła ona kilka arkuszy papieru identycznego ze znalezionym na bulwarze Vasco da Gama oraz tego samego gatunku drut, którym przywiązano kamienie do obciążenia zwłok. W piwnicy znaleziono również pewną ilość kostek granitowych. Ponadto sąsiedzi stwierdzili, że przed dwoma dniami, a więc jeszcze przed makabrycznym połowem wędkarzy, słyszeli w mieszkaniu krzyki kobiece i odgłosy podobne do bójki. Dodatkowym dowodem obciążającym było znalezienie w łazience ścierki ze śladami krwi. Niestety, nie udało się ustalić jej grupy. Znaleziono także całą garderobę zmarłej, a zeznania jej męża, że wyjeżdżająca ubrała się w zielony płaszcz, czarną spódniczkę i popielaty sweter, stały w jaskrawej sprzeczności z oświadczeniami przyjaciółek i znajomych zamordowanej. Twierdziły one, że takiego stroju zmarła w ogóle nie posiadała.

  Poza tym dochodzenie ustaliło, że małżonkowie źle ze sobą żyli i doszło do tego, że żona rzuciła pana M. i wyjechała do swojej rodziny w ZSRR. Po pewnym jednak czasie mąż pojechał w ślad za nią i sprowadził z powrotem. Walentyna M. była zamożna. Ponownie wracając do męża przywiozła ze sobą sporą ilość biżuterii, kilkanaście pierścionków i obrączek oraz złotych zegarków. Ostatnio Józef M. zdradzał żonę, a nawet postanowił wspólnie ze swoją kochanką otworzyć prywatną kawiarnię nad brzegiem Jeziora Głębokiego.

  Łącząc te wszystkie poszlaki w logiczną całość, prokurator - a w sprawie tej miał oskarżać młody, ale bardzo zdolny i świetny mówca, prokurator Kasprzak - w doskonale zbudowanym akcie oskarżenia dowodził, że w tym stanie rzeczy jedyną osobą zainteresowaną w usunięciu Walentyny M. był jej mąż. Zyskiwał on i wolność, i pieniądze na otworzenie kawiarni.

  Zupełnie inne stanowisko zajęła obrona. Oskarżony nie przyznał się do winy i twierdził, że jego żona prowadziła różne podejrzane interesy z jakimś oficerem z Legnicy. Zapewne ten właśnie oficer zamordował jego żonę. Być może pokłócili się o podział zysków lub też morderca chciał usunąć niewygodnego świadka, który za dużo wiedział o niezbyt czystych aferach swojego wspólnika. Pan M. podawał rysopis oficera i jego imię. Obrona zarzucała więc milicji, że prowadziła ona śledztwo jednostronnie, koncentrując je wyłącznie na gromadzeniu poszlak przeciwko oskarżonemu, a nie dołożyła starań dla odszukania tajemniczego wojskowego.

  Proces jako "poszlakówka" - twierdził dobrze zazwyczaj poinformowany "Kurier Szczeciński" - zapowiadał się wręcz pasjonująco, bo zarówno prokurator, jak obrona nie odkryli jeszcze wszystkich kart i mają w zanadrzu niejedną niespodziankę. Rozprawa wzbudziła olbrzymie zainteresowanie w Szczecinie i o bilety wstępu toczą się boje równie zacięte, jak przed "Delikatesami" z chwilą pojawienia się tam w sprzedaży pomarańcz.

  Nareszcie byłem w domu! Nie zbrodnia starego Portugalczyka, ale proces poszlakowy o zbrodnię na bulwarze Vasco da Gama. Jak zwykle naczelny słyszał dzwony, ale nie wiedział, w jakim kościele dzwonią. Teraz nawet wyjazd do Szczecina za niecałe cztery godziny malował mi się w bardziej różowych barwach.

  Szybko napisałem "zajawę" i po prostu zerżnąłem te siedemdziesiąt wierszy z "Kuriera Szczecińskiego". Po podrzuceniu obydwu kawałków u sekretarza redakcji i zainkasowaniu zaliczki, wycyganiłem samochód redakcyjny, aby pojechać do domu po kilka drobiazgów, a później na lotnisko. Wszystko poszło szczęśliwie, lot był bardzo przyjemny. W powietrzu było dużo chłodniej niż w lipcowej spiekocie na warszawskich ulicach, a słynne parówki sprzedawane w czasie postoju na poznańskim lotnisku jak zawsze bardzo smaczne. Około piątej po południu stanąłem na ulicy Wojska Polskiego.

  Poszedłem wprost do "Gryfa". Na mój widok sympatyczna portierka hotelowa rozłożyła ręce:

- Pan jest dzisiaj pięćdziesiątym, który pyta o pokój, a nie mamy żadnego wolnego. W Szczecinie są aż cztery zjazdy. Geodetów, specjalistów' od osuszania błot i torfowisk. Drugi, to rzeźników drobiowych. Trzeci radców prawnych "Cepelii", a czwarty miłośników regionu podgórskiego na Dolnym Śląsku. Wszystkie hotele zajęte aż do strychu.

- Ale przecież wszystkie klucze wiszą na swoich wieszakach.

- Bo ci panowie obradują w Międzyzdrojach. Dojeżdżają tam codziennie autokarami. Chyba że zwiedzają port szczeciński. Wtedy obrady toczą się na statku. U nas w czerwcu, lipcu i sierpniu stale są zjazdy.

- A zimą?

- Zimą mamy spokój. Na zjazdy wybiera się Zakopane lub Krynicę. W ostateczności uzdrowiska dolnośląskie. Przecież pan o tym wie, redaktorze. Tak było i tak jest.

  Wiedziałem, więc tylko zakląłem i wyruszyłem na dalszą wędrówkę po innych miejskich hotelach. Niestety, portierka mówiła prawdę. W każdym, bez względu na kategorię i wielkość, niezmiennie odpowiadano mi:

- Nie tylko pokoju, ale łóżka wolnego nie mamy. Nawet na dostawkę. Również wszystkie fotele są już zamówione przez przejezdnych, którzy wolą w holu się przekimać, niż spędzić noc w poczekalni kolejowej. Adresy prywatne zostały już rozdane. Także w "Domu Szwedzkiego Marynarza" jest komplet, bo pastor prowadzący tę placówkę przygarnął bezdomną wycieczkę.

  Bez cienia nadziei poszedłem do ostatniego szczecińskiego hotelu. Przed jego wejściem stał zaparkowany piękny, popielaty wóz - mercedes 300 SE. Sportowa maszyna została przerobiona na śliczny kabriolet. Od pierwszego rzutu oka można było spostrzec, że to nie seryjna robota. Taki wóz musiał kosztować majątek, co najmniej 8-10 tysięcy dolarów. Samochód miał francuskie znaki rejestracyjne.

  W recepcji powiedziano mi krótko, że hotel przeznaczony jest dla cudzoziemców. Tylko wyjątkowo, gdy są wolne miejsca, odstępuje się je obywatelom PRL. Ale w sezonie zdarza się to bardzo rzadko. Obecnie nic wolnego nie ma. Adresów prywatnych noclegów również nie ma. Słowem - .generalna klapa. Przyjdzie chyba nocować pod którymś z mostów szczecińskich. Oto gorzki los ,,specjalnego wysłannika" wielkiego dziennika warszawskiego.

- Czyj to taki piękny wóz stoi przed wejściem? - zagadnąłem pana z recepcji, licząc, że może w ten sposób trafię do jego łask, i wykombinuje mi już nie pokój, o tym przestałem nawet marzyć, ale przynajmniej jakiś wygodniejszy fotel w jednym z saloników hotelowych. Nocne lokale Szczecina otwarte są do godziny trzeciej w nocy. Od trzeciej do rana mógłbym się trochę przedrzemać przed otwarciem rozprawy i dzięki temu może nie usnąłbym na sali sądowej w czasie czytania aktu oskarżenia.

- Mercedes - odpowiedział portier z namaszczeniem w głosie - należy do amerykanina Henry MacArecka. Mister MacAreck już od kilku dni bawi w naszym hotelu. Bogaty gość.

  To uzupełnienie było całkiem zbędne. Orientowałem się dobrze, że właściciel takiego wozu na pewno nie jest urzędnikiem pocztowym ani konduktorem na linii autobusowej.

- O, właśnie schodzi ze schodów - konspiracyjnie szepnął do mnie portier, zginając się jednocześnie w głębokim ukłonie i ozdabiając swoją twarz uśmiechem przeznaczonym tylko dla gości dających najwyższe napiwki.

  Ze schodów schodził mężczyzna w wieku około lat pięćdziesięciu, ale, jak zwykło się mówić, dobrze zakonserwowany. Przystojna twarz, śniada cera przyjemnie kontrastująca z jasnymi włosami. Ruchy miał energiczne, figurę zgrabną, wysoką, chociaż z pierwszymi zadatkami starannie ukrywanej tendencji do otyłości. Jego sylwetka przypominała mi kogoś znajomego.

  Amerykanin, ubrany w lekkie popielate ubranie, idealnie stonowane z kolorem auta, zbliżył się do nas, położył klucz na ladzie recepcji i zagadnął coś po angielsku do portiera. W tym momencie poznałem go.

  To przecież nie żaden mister Henry MacAreck, jak mówił portier, tylko Henio Makarek, mój kolega szkolny jeszcze z tych czasów, gdy siedzieliśmy na jednej ławce w klasie na czwartym piętrze gimnazjum imienia Mikołaja Reya w Warszawie przy placu Małachowskiego. Wyżej nad nami znajdował się jedynie napis "macte animo".

  Przybysz poznał mnie również. Uśmiech rozlał się na jego obliczu. Klepnął mnie w ramię, aż się przegiąłem, i powiedział:

- Mister George Edigey? Yes? - i dodał już po polsku - jak się masz, stary byku!

  Padliśmy sobie w ramiona. Wytworny pan z recepcji nie umiał ukryć swojego zdziwienia i zgorszenia. Czy to możliwe, aby amerykański milioner rzucał się na szyję pierwszemu lepszemu pismakowi z Warszawy? Takiemu, który nie tylko nie jest "cudzoziemcem dewizowym", ale nawet nie ma zamówionego pokoju. Nie mówiąc o tym, że nie daje napiwków ani w dolarach, ani w zwykłych nawet złotówkach.

- Co robisz w Szczecinie? - zapytałem po czułym powitaniu.

- Przyjechałem w odwiedziny do ojczyzny. Pierwszy raz od 1939 roku. Dotarłem do Szczecina i utknąłem w tym pięknym mieście. Jestem w nim zakochany i nie mogę się stąd wyrwać. Siedzę cztery dni, a obiecywałem sobie, że zatrzymam się jedynie na nocleg i następnego poranka pojadę do Warszawy. A ty co tu robisz? Mieszkasz stale?

- Nie. Przyjechałem na proces sądowy. Jestem dziennikarzem i mieszkam w Warszawie. Przyleciałem godzinę temu i zdążyłem obejść wszystkie hotele. Nigdzie nie ma miejsca. Przyjdzie mi chyba nocować pod mostem.

  Henry MacAreck roześmiał się.

- Proszę przygotować temu panu pokój - zwrócił się do portiera.

- Ciężko będzie, panie prezesie - tłumaczył portier - naprawdę wszystko mamy zajęte.

- Nie zawracajcie mi głowy, takie bajeczki może pan opowiadać swoim dzieciom, nie mnie. Idziemy teraz na kolację. Przed naszym powrotem rzeczy tego pana mają być już rozpakowane w jego numerze. Pokój ma przylegać do mojego. Zrozumiano?

  Wytworny pan z recepcji ponownie zgiął się w ukłonie.

- Czego ja dla pana prezesa nie zrobię. Chociaż, jak Boga kocham, narażam swoją posadę. Będę musiał Niemca z NRF przeprosić i przenieść na czwarte piętro.

- No tak. To rozumiem! To lubię! A to dla pana - MacAreck sięgnął niedbałym gestem do kieszeni i rzucił na ladę zwinięty w czworo zielony papierek. Zniknął on błyskawicznie w wyciągniętej dłoni portiera, zaledwie zdążyłem zauważyć napis "Five dollars".

  Muszę przyznać, że chociaż memu dawnemu koledze szkolnemu, podobnie jak mnie, przybyło od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatnio, i sporo latek, i nawet parę kilogramów, pod jednym względem nic się nie zmienił. Pozostał mu ten pewny siebie, rozkazujący głos i chęć imponowania ludziom. Jestem przekonany, że takim samym gestem rzuciłby portierowi tę pięciodolarówkę nawet wówczas, gdyby nie miał pięknego Mercedesa i gdyby ten banknot był ostatnim w jego kieszeni.

  Gdy tylko znaleźliśmy się w restauracji hotelowej, kierownik sali wyrósł jak spod ziemi, aby uprzejmym gestem wskazać nam stolik. Nie zdążyliśmy jeszcze usiąść, gdy dwóch kelnerów podawało listę potraw i kartę win.

- Kochany stary kraj - rozczulał się Henio. - Jaka tu wszędzie uprzejmość i jaka szybka obsługa. Polska ma chyba najlepszych i najszybszych kelnerów na świecie. Po prostu zgadują myśli człowieka.

  Rzucił okiem na kartę i składając ją powiedział do kelnera:

- Po co mamy się męczyć? Niech pan da nam specjalnie dobrą kolację. Spotkałem przyjaciela, którego nie widziałem od dwudziestu trzech lat. Trzeba to godnie uczcić. Daj pan to, co macie najlepszego do jedzenia i picia. Tylko nie żadne koniaki i inne mieszaniny wody z mydłem i gliceryną, a uczciwe polskie wódki. Głodny jestem jak wilk.

  W chwilę potem stół był zastawiony najrozmaitszymi smakołykami, a ze srebrnego wiaderka wystawały szyjki najprzedniejszych trunków. Henio, spoglądając na mnie rozmarzonym wzrokiem, ciągnął dalej:

- W Ameryce kelner wydziwiałby na gościa, że nie umie z karty wybrać, a tu grzecznie, uprzejmie i szybko cały stół nakryli. Tak jest w Polsce wszędzie, od pierwszej chwili, gdy przekroczyłem granicę. Na pierwszej napotkanej stacji benzynowej nawet mnie nie pytali, czy sobie życzę, lecz zupełnie bezinteresownie wymyli auto i zmienili olej. Rachunku za to nie wystawili, tylko ukłonili się i życzyli dobrej podróży. A gdy im dałem dziesięć dolarów, sam kierownik wyskoczył ze swojego kantorka i dopóki wóz nie zniknął na zakręcie, wszyscy machali na pożegnanie rękoma. A w hotelu jacy mili i grzeczni! Przyjechałem prosto z Francji, gdzie bez napiwku, i to grubego, nikt dla ciebie nic nie zrobi. Wszędzie tylko "pourboire" i "pourboire". Tutaj natomiast ludzie uśmiechnięci, weseli, radzi by nieba przychylić. Rozdałem parę pięciodolarówek. We Francji portier obraziłby się, gdybym ośmielił się dać mu taki napiwek, a w Szczecinie każdy I bierze bez skrzywienia. Jeszcze udają zadowolonych. Widziałeś, jak ten facet z recepcji starał się, żeby dla ciebie pokój wykombinować? Co za kraj, co za wspaniały kraj!

- A dużo masz tych pięciodolarówek? - zapytałem.

- O, nie bój się. Jestem bogaty. Na wasze europejskie stosunki nawet bardzo bogaty. Oczywiście, jeśli chodzi o Amerykę, to można o mnie mówić, że jestem dopiero na dorobku. Dojeżdżam do pierwszego miliona. Dużo się, bracie, zmieniło od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Pamiętasz, było to w małym lasku pod wsią Rzakta koło Otwocka. Namawiałem cię, żebyś poszedł z nami. Kto wie, może dzisiaj - również rozdawałbyś pięciodolarówki, zamiast pracować w jakiejś tam gazecie...

- Skąd masz tego pięknego mercedesa?

- To drobiazg! Mogłem zresztą sam go sobie kupić, ale dostałem od trzech przyjaciół Francuzów na pamiątkę znajomości. Kiedyś przy sposobności opowiem ci tę historię. A teraz zabierajmy się do jedzenia, bo wódka szkłem przechodzi. Widzisz nie zapomniałem waszych polskich powiedzeń.

- Ale ten wóz chyba nie z seryjnej roboty?

- Nie, robiony na zamówienie jakiegoś bogatego Argentyńczyka. Zapłacił za maszynę około 12 000 dolarów, lecz później tak mu karta nie szła w kasynie w Nicei, że musiał go sprzedać za połowę wartości. Z kolei trafił w moje ręce.

- Masz bogatych przyjaciół, których stać na takie prezenty.

- Musieli to zrobić. Nie mieli innego wyjścia. Jeszcze nawet sporo moniaków dołożyli na benzynę do tego wozu! Byli bardzo zadowoleni, gdy już przekroczyłem granicę francusko-włoską. Ale dajmy temu dzisiaj spokój.

- Powiedz przynajmniej, na czym zrobiłeś forsę?

- Na chciwości i zachłanności ludzkiej. Na tym, że ' bogaty człowiek nie pominie żadnej okazji, aby biedniejszego od siebie wyzuć z resztek jego dobytku. Nie myśl - głos mojego przyjaciela nagle stracił swoją serdeczność i zabrzmiał twardo jak zgrzyt stali - że ja nie zaznałem nędzy. Życie mnie nie pieściło przez długie lata, dopóki nie pojąłem tej prawdy. Pracowałem łopatą wrzucając tony węgla do kotłów centralnego ogrzewania, wiem też, co znaczy stać na nogach przez osiem godzin w ciasnym, dusznym pomieszczeniu i bez przerwy zmywać setki i tysiące talerzy. Moje uniwersytety znajdowały się w slumsach Londynu i wśród kanałów portowych Antwerpii. Byłem jednak pojętnym uczniem. Dlatego zdołałem się stamtąd wyrwać, mimo że tysiące takich jak ja tkwi w tym do dzisiaj. No, twoje zdrowie, stary!

  Reszta wieczoru upłynęła wśród rozmów o dawnej Warszawie, o czasach szkolnych i wspominkach, co porabiają dawni koledzy, a który z nich nie przeżył wojny i okupacji. Było już bardzo późno, gdy na dziwnie miękkich nogach opuszczałem restaurację.

  Portier, chociaż nie ten "staruszek" z piosenki, "z uśmiechem wręczył klucz" i poinformował, że pokoik jest koło numeru mister MacArecka. Chciałem płacić, ale dowiedziałem się, że "mister MacAreck kazał to zapisać na swój rachunek". Gdy robiłem Heniowi wymówki, tłumacząc, że jestem w delegacji służbowej i płacę za hotel nie z własnej kieszeni, tylko pieniędzmi RSW "Prasa", serdecznie się roześmiał.

- Niech więc to będzie mój wkład dla dobra prasy polskiej - powiedział.

  Położyłem się do łóżka. W głowie mi nieźle szumiało, a wypite filiżanki kawy nie pozwalały zasnąć. Wracałem ciągle myślami do dzisiejszego spotkania i do przedzierzgnięcia się mojego szkolnego kolegi, Henryka Makarka, w milionera amerykańskiego, mister Henry MacArecka. Postanowiłem, że wyciągnę z niego całą historię jego życiowych przygód między naszym ostatnim spotkaniem tego pamiętnego września 1939 roku a spotkaniem w Szczecinie, w siedemnaście lat po wojnie.

  Później zapadłem w rodzaj półsnu. Jak w dziwnym filmie przesuwały się przed moimi oczyma najrozmaitsze obrazy. Widziałem naszą klasę ósmą "B" w gimnazjum im. Mikołaja Reya, z poczciwym naszym wychowawcą, profesorem Olearskim. Wycieczki do Rejówka pod Górą Kalwarią, gdzie Henio Makarek został złapany razem ze mną, Jurkiem Deublem i "papciem" Zbyszkiem Kamińskim, gdy rżnęliśmy w pokera. Nasza trójka już zdążyła schować karty, a Henio, który nie widział Olearskiego, bo siedział tyłem do drzwi, jeszcze się darł:

- Te pięć złotych i jeszcze dwadzieścia!

  I jaką miał głupią minę, gdy wychowawca zaglądając mu przez ramię w karty powiedział spokojnie:

- Z takim stritem? Wstydziłbyś się tak licytować, Makarek.

  Film z czasów szkolnych nagle się urywa. Dostajemy matury. Zwarta dotychczas klasa rozbija się na grupki. Jedni idą na uniwersytet, inni na politechnikę lub na WSH. Inni wreszcie nie chcą lub też nie mogą pozwolić sobie na luksus wyższych studiów i szukają pracy. Henio należał do tej ostatniej grupki. Zaczepił się w biurze firmowym w nie istniejącym...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin