Jacobs_Holly_Szarmancki_ksiaze.pdf

(518 KB) Pobierz
Holly Jacobs
Szarmancki
książę
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Shey Carlson stała w hali przylotów niewielkiego lotni­
ska w Erie w Pensylwanii i czekała na księcia.
Nie wypatrywała bynajmniej jakiegoś wyimaginowane­
go księcia z bajki, ale prawdziwego następcy tronu - księcia
Eduarda Matthew Tannera Ericsona z Amaru, narzeczone­
go Parker Dillon, jej najlepszej przyjaciółki. Niechcianego
narzeczonego, narzuconego Parker przez ojca.
Jak zaskakujące bywają koleje losu! Shey, dziewczyna
z nizin społecznych, będzie witać prawdziwego potom­
ka królewskiego rodu. Chociaż może nie ma się co dziwić,
skoro za przyjaciółkę ma się księżniczkę z krwi i kości.
Naraz w otwartych drzwiach pojawił się mężczyzna,
który natychmiast zwrócił uwagę Shey. Kosztowny, nie­
nagannie leżący garnitur, perfekcyjnie ostrzyżone włosy
i olśniewający uśmiech białych zębów. Tuż za nim kroczy­
ło trzech postawnych mężczyzn. Już pierwszy rzut oka nie
pozostawiał złudzeń - to z pewnością ochroniarze dan­
dysa. Spięci i czujni, rozglądali się wokół uważnie, gotowi
w każdej chwili do akcji.
Pierwszy był najwyższy, umięśniony i mocno zbudowa­
ny, drugi, tylko odrobinę niższy od pierwszego, sprawiał
wrażenie doskonale wytrenowanego zapaśnika, a trzeci,
o wyraźnych azjatyckich rysach twarzy, był najszczuplej-
szy i wyglądał na bardzo zwinnego. Gdy mijali Shey, posłał
jej zabójczy uśmiech, który z pewnością działał na więk­
szość kobiet.
Shey skrzywiła się w odpowiedzi. Nie była taka jak
większość kobiet.
A więc książę przybył tu z obstawą.
- Wasza Wysokość? - Właściwie mogła sobie darować
to pytanie, bo sprawa była oczywista. Aura władzy i do­
stojeństwa aż od niego biła, podobnie jak ze strony jego
ochroniarzy czuło się ostrzeżenie i ukrytą groźbę.
-Maria Anna... - zaczął książę i urwał, jakby nagle
zabrakło mu odpowiednich słów. - Zmieniłaś się, odkąd
ostatnio się widzieliśmy.
Shey popatrzyła na swoją skórzaną kurtkę.
Parker nigdy w życiu nie założyłaby czegoś takiego.
I wcale nie z powodu upodobania do balowych sukien
i złotych diademów z brylantami. Po prostu wolała inny
styl ubierania niż Shey.
- Nie jestem Marią Anną... zresztą ona teraz nazywa
się Parker... więc rzeczywiście można mówić o zmianie. -
Shey wyciągnęła rękę na powitanie. - Shey. Shey Carlson.
Książę nie ujął jej dłoni. Pewnie przywykł, że poddani
kłaniają się przed nim w pokorze i z szacunkiem dotykają
ustami jego pierścienia.
Zaraz, zaraz, chyba coś pomyliła. Czy to przypadkiem
nie dotyczy dostojników kościelnych? To chyba oni podają
pierścień do pocałowania?
A może przed księciem należy dygać?
W biednej dzielnicy, gdzie się wychowała, takie rzeczy
nikomu do niczego nie były potrzebne. Zresztą to i tak bez
znaczenia. Nawet jeśli protokół dyplomatyczny nakazuje
okazać księciu szczególne względy, ona może jedynie po­
dać mu rękę.
Na pewno przed nikim nie będzie dygać czy giąć się
w ukłonach, nie mówiąc już o cmokaniu w pierścień.
Nawet gdyby ten pierścień należał do przystojnego
księcia.
- Pani nie jest Marią Anną... Parker? - Książę przesunął
wzrokiem po tłumie w poczekalni. - W takim razie, czy
mógłbym się dowiedzieć, gdzie jest moja narzeczona?
- Z tym też jest pewien problem - odparła Shey. - Nie­
stety, wychodzi na to, że Parker nie jest pana narzeczoną.
Książę już się nie uśmiechał. Zmarszczył groźnie
brwi.
- Dokumenty mówią co innego, a ojciec Marii Anny je
potwierdza.
- Zakładam, że nie zamierza pan poślubić jej ojca, więc
w tej kwestii jego słowa nie mają żadnego znaczenia. Po­
dobnie jak dokumenty. Parker nie jest pana narzeczoną.
- Dlaczego Parker - to imię książę wypowiedział z wy­
raźnym niesmakiem - sama nie przyszła mi o tym powie­
dzieć? Gdzie ona jest?
- Chciała uniknąć tego spotkania. Poprosiła, bym ode­
brała pana z lotniska.
- Proszę mnie do niej zawieźć - zażądał kategorycznie
książę, a lewy kącik jego ust zadrgał nieznacznie.
Czy to oznaka zaniepokojenia?
Shey miała nadzieję, że tak właśnie jest.
- Nie ma sprawy - odparła, wzruszając ramionami. -
Ale na moim motorze nie wystarczy miejsca dla pańskich
goryli.
- Na motorze? - zdumiał się książę, uwagę o ochronia­
rzach pozostawiając bez komentarza.
- Tak, na moim harleyu. Zapraszam, jeśli Wasza Wyso­
kość ma ochotę się przejechać. Pańscy goryle mogą zabrać
bagaże. Spotkają się z panem później w hotelu.
-Wasza Wysokość... - zainterweniował najwyższy
ochroniarz.
- Spokojnie, Emil - książę zbył go dostojnym skinie­
niem głowy.
Iście królewska maniera, pomyślała Shey.
Emil nie dawał za wygraną.
- Król będzie bardzo niezadowolony, gdy dowie się, że
książę pojechał z obcą osobą. W dodatku bez nas.
Tanner obrzucił Shey szybkim spojrzeniem, po czym
zwrócił się do Emila:
- Myślę, że dam sobie radę z tą panią.
- Nigdy nie wiadomo, Wasza Wysokość. Może jednak
ja się nią zajmę - niskim, aksamitnym głosem odezwał się
smagły czaruś.
- Peter ma podejście do kobiet - poparł go milczący do­
tąd trzeci cerber.
- Tonio, wystarczy. Poradzę sobie z naszą nieoczekiwa­
ną przewodniczką.
Shey starała się zdusić śmiech, ale to się jej nie udało.
Roześmiała się w głos.
- Już lepsi od was próbowali sobie ze mną poradzić!
- Z powodzeniem? - zapytał książę, a na jego ustach po­
jawił się cień uśmiechu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin