Socjalistyczne damy.pdf

(102 KB) Pobierz
Socjalistyczne damy
Socjalizm szumnie nazywano "systemem równości"
Skoro wszyscy mieli być równi – dlaczego pewne panie wydźwignięte na piedestał narzucały masom szyk, styl i
rodzaj moralności?
A moralność ta oraz zalecane – bardziej, lub mniej oficjalnie – tradycje i maniery sięgały, niestety, pułapu pruskiego
drobnomieszczaństwa. I tak to się działo w rzekomo wolnym, demokratycznym kraju. Zaściankowość kwitła, niczym bluszcz,
zapuszczała swoje korzenie, a nawet więcej – był to ciemnogród! Do dziś zresztą skutki tych przedsięwzięć są opłakane.
Szczególnie cierpi na tym prowincjonalna Polska, która nie miała jeszcze szans odbić się od dna. A więc wszystko "piknie",
wdzięcznie i "elegancko", czyli "cacy". A zatem drobnomieszczański wymiot! A na dowyrkę barchanowe berety! O rety! Niestety,
nie sposób wykorzenić z ludzkiej mentalności wzorów, które narzucane były odgórnie przez czterdzieści pięć lat.
Irena Dziedzic (w środku) podczas realizacji programu TV Tele Echo,
fot. PAP/CAF
Pierwszą leading lady PRL-u była Gomułkowa – żona Wiesława Gomułki (jej prawdziwe nazwisko: Liwa Szoken!).
Niewykształcona, ot, typowa housewifa, kura domestica, bez manier i obycia. Uzurpowała sobie jednak wiele. Oczywiście, z
wiadomych – hipokrytycznych względów nie była tak eksponowana jak żony prezydentów Ameryki. Zapewne też z tego powodu
bardzo cierpiała. .
I właśnie w tak "moralnym" kraju skrobanki robiono oficjalnie i to na okrągło. Ginekolodzy na tamtejsze stosunki ekonomiczne
byli milionerami. Gomułkowa była tamą minimalnego nawet postępu. A jej największym, osobistym wrogiem były dekolty Kaliny
Jędrusik – już nawet nie Kalina (Gomułkowa była zbyt niska i gruba, aby się obnażać – ot, babska zazdrość). Ale nie tylko.
Ciągle wydzwaniała do mas-mediów z awanturami o jakiekolwiek "imperialistyczne nowinki". Bo przecież SOCJALIZM powinien
być autentyczny, czysty, niczym nie skażony! Jak spirytus!… Jej moralność i lojalność, polegała na tym, że w chwili, gdy
Gomułka odcięty został od stołka i koryta – zostawiła go. Wyjechała za granicę. Zmarł na raka, samotny, w Konstancinie.
Innego kalibru socjalistyczną damą była Nina Andrycz, druga żona Józefa Cyrankiewicza i to – oficjalnie – aż przez 21 lat (od
1947-68). Urodziwa dziewoja, inteligentna, wykształcona, dobrze ubrana, ze wspaniałymi manierami. Jaka aktorka…? I właśnie
– dzięki jej ekstatycznym uniesieniom – moralność narodu nie obchodziła jej. Obchodziła ją tylko własna kariera – własna
wielkość i blask. Ot, typowa mentalność aktorki. Przez lata trzęsła teatrem. Grała wszystko, co zapragnęła. Każdy reżyser, z
którym chciała współpracować – musiał być do jej usług. Zniszczyła kariery wielu aktorkom, m. in. Irenie Eichlerównie, która
była o całe antypody lepsza od Andryczówny. Z drugiej zaś strony pani premierowa pomagała wielu aktorom – tym, których
lubiła i nie byli dla niej zagrożeniem. Dzięki swoim wpływom załatwiała im role w teatrze, mieszkania, etc. Andrycz –
przynajmniej we własnym wyobrażeniu – jest artystką. Nigdy więc nie lansowała ciemnogrodu. Do dziś nosi wspaniałą
biżuterię, m.in. autentyczne perły… i marchewkową perukę. Zapewne wielokrotnie na oficjalnych przyjęciach spotykała się z
Gomułkową. Nie sądzę, aby obydwie damy pałały do siebie sympatią.
Osiemnaście lat temu przeprowadzałem z nią wywiad. Zachowała się elegancko i z klasą. Była niezmiernie dowcipna i w jakiś
sposób ciągle jeszcze pociągająca… swoim urokiem.
Inną ogólnopolską, bo telewizyjną, damą – ba, wręcz gwiazdą była w tamtych czasach Irena Dziedzic. Nie wiadomo jak i skąd w
1956 roku pojawiła się w polskiej telewizji, gdzie przez następnych 25 lat (do kwietnia 1981) prowadziła pierwszy w Polsce
chat-talk, program na pograniczu publicystyki i rozrywki, czyli "Tele-Echo". To echo odbijało się czkawką. Trwało co najmniej o
dwadzieścia lat za długo. W tamtych czasach była to rewelacja! Nowość i rzecz jedyna w swoim rodzaju! Na dodatek w latach
1956-68 była jedną z trojga speakerów w "Dzienniku Telewizyjnym". Prowadziła konferansjerkę na kilku festiwalach w Opolu i
Sopocie, m.in. z Lucjanem Kydryńskim, który jej organicznie nie znosił. Wielka, niczym kariatyda, dobrze ubrana, usiłowała
narzucić ton pospólstwu – jak się zachowywać, jak gestykulować i pokazać, co to znaczy klasa. Było to żałosne. Szczególnie jej
szeroki, pretensjonalny śmiech sięgający od ucha, do biodra. W "Tele –Echu" stworzyła koszmarny, pruski salon (czy raczej
"sralun"), z którego zewsząd wyłaziła dulszczyzna. Była pracusiem. Z każdą osobą, z którą miała przeprowadzić wywiad,
spotykała się i uzgadniała pytania oraz odpowiedzi. Potem tłukła to wszystko na maszynie. Uczyła się na pamięć pytań, a osoba
1
na nie odpowiadająca też musiała wszystko wykuć na blachę – jak wiersz. Skutek był czystym plastikiem – żadnej
spontaniczności, czy jakiejkolwiek dyskusji. I znowu "cacy-cacy"…
A skąd się wzięła Irena Dziedzic? Przez jakiś czas lansował ją Jan Suzin – speaker i dziennikarz telewizyjny, z którym była
osobiście związana – ale też nie długo.. Bardziej i mniej potwierdzone plotki głoszą jednak, że przede wszystkim przyczynił się
do tego wspomniany powyżej premier, który uwielbiał "czystą, kobiety i śpiew" – szczególnie śpiew anielic! I tu żal mi jest
Andryczówny. Musi być bardzo osamotniona. Nie lubiły się z Gomułkową. Wątpię, aby spotyka się na drinka z Ireną Dziedzic.
Później były jeszcze dwie damy: słynna Stasia Gierkowa (zmarła w ub. roku w wieku 89 lat) – żona I sekretarza PZPR oraz
Alicja Jaroszewiczowa – premierowa (jak wiadomo obydwoje Jaroszewiczowie zostali zamordowani – domysłów na ten temat
jest wiele). Obydwie damy lubiły jasne kolory. Gierkowa była korpulentna, miała krótkie nogI i – sporych rozmiarów – podwozie.
Nosiła torby-kufry i niegustowne tzw. kapelusiki, mimo że na zakupy jeździła do Paryża i Wiednia. Jaroszewiczowa, z kolei, była
wychudzona, jak przysłowiowa śmierć na wczasach. Nosiła podobne torby i kapelusze. Gierkowa mizdrzyła się do kamer
telewizyjnych do tego stopnia, że pękał ekran. Jaroszewiczowa była spięta, wręcz neurotyczna. Jako studenci mieliśmy nie lada
zabawę oglądając obydwie panie. Robiliśmy licytacje: która z nich była ładniejsza… elegantsza. Na szczęście – żadna z nich nie
otwierała publicznie ust.
I tu przypomniała mi się piosenka Maryli Rodowicz (byłej flamy tzw. czerwonego księcia – Andrzeja Jaroszewicza, syna
premiera):
Tak bym chciała damą być, damą być
I na wyspach bananowych dyrdymały śnić…
Czy te damy wiedziały co to są "dyrdymały"? Z grona wielkich socjalistycznych dam najbardziej obronną ręką zdaje się
wychodzić Nina Andrycz. Ale czy aż tak naprawdę?
2
Zgłoś jeśli naruszono regulamin