Tomasz Pacyński - Opowiadania.doc

(558 KB) Pobierz
Pacyński

Pacyński

„Opowiadania”

 

Koral i smok

Blaszany talerz z brzękiem potoczył się po pełnej szpar podłodze z nieheblowanych desek. Wystraszone myszy skryły się błyskawicznie w ciemnych kątach. Match tylko zaklął, z dziwną mieszaniną wściekłości i żalu.

Jason taktownie zmilczał, spoglądając jednak uważnie spod spuszczonych powiek. Match niepokoił go, i to nie od dzisiaj. Te napady złości, te chwile, kiedy jak gdyby stawał się nieobecny, utkwiwszy spojrzenie gdzieś w przestrzeni. To zdarzało się często, zbyt często, jak na gust Jasona. Pół biedy, gdy chwile tęsknej zadumy nachodziły Matcha pod wieczór, gdy mógł wyjść przed chatę i spoglądać tęsknie na zachodzące słońce. Gorzej było, gdy przerywał w pół zdania rozmowę, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem, z trudnym do zniesienia, tragicznym wyrazem twarzy. Owszem, Jason znał przyczyny jego depresji. Ale obcy ludzie, i nie tylko ludzie, coraz częściej brali Matcha za głupka. Nawet ciemne gnomy z lasu, mające trudności z odróżnieniem ludzkich twarzy, a tym bardziej malujących się na nich odcieni uczuciowych, pytały dyskretnie, czy Match przypadkiem nie zjadł czegoś nieświeżego.

Tak, wybuchy złości były już lepsze. Ot, choćby teraz. Wprawdzie znalezienie karalucha w kaszy nie powinno być od razu powodem chwytania za miecz i rozglądania się za karczmarzem, a już na pewno nie usprawiedliwiało rzucania talerzem. Jednak złość szybko mijała i gdy udało się bez szwanku przeczekać jej pierwszy, gwałtowny wybuch, zazwyczaj obywało się bez szkód.

Większych szkód, pomyślał Jason, zdrapując z niesmakiem rozgotowane jagły z kubraka. Swoją drogą, karczmarzowi się należy. Tyle razy przecież mówiliśmy, żeby nie rozgotowywał kaszy na taką paćkę, ziarenka powinny być osobno...

 Lepiej ci? – spytał Jason, już na głos. Match sapnął tylko i kopnął talerz, który potoczył się z brzękiem. Co odważniejsze myszy, które zdążyły już wychynąć ze swoich szpar prysnęły z powrotem.

 Kota tu trzeba... – mruknął Match.

 Co? – spytał Jason zaskoczony. Nie skojarzył w pierwszej chwili.

 Kota. – Match znów był zły. – Kot, zwierzę takie. Cztery łapy, ogon, pazury. Na ogół wredny... I drapie...

 A, kota... – Jason załapał i zadumał się. – Masz rację. Te tutejsze gryfy się nie nadają. Nie chcą ganiać myszy ma piechotę, zaraz by podlatywały. I zamiast złapać mysz, walą łbem w ścianę...

Match kiwnął ponuro głową. Gryfy stanowczo nie sprawdzały się w pomieszczeniach zamkniętych.

Skrzypnęły otwierane drzwi, jak zwykle bez pukania. Zanim jeszcze się odwrócili, wiedzieli już, kogo zobaczą. Zdążyli już poznać brak manier swego gospodarza.

Zwalista, pochylona sylwetka karczmarza wypełniła wejście. Małe, chytre oczka świeciły w półmroku.

Jason oczekiwał, że Match z miejsca wyskoczy na karczmarza z powodu karalucha. Jednak karczmarz był szybszy.

 Rzucać talerzami nie lza – burknął gburowato, zanim Match zdążył nabrać powietrza do kunsztownej wiązanki. – Miejcie na względzie, że zastawa kosztuje, do rachunku doliczę...

Popatrzył na Matcha, który porażony taką bezczelnością zastygł z otwartymi ustami.

 Szlachetni panowie – poniewczasie przypomniał sobie o dobrych manierach.

Jason, który zdążył wstać z barłogu, szumnie nazywanego pryczą, starał się ukradkiem wepchnąć nogą talerz w ciemny kąt. Zapomniał, że karczmarz, jak wielu na pograniczu, był mieszańcem.

 A weźcie panie, tę nogę, bo ze szczętem talerz pogniecie...

To na nic, dotarło do Jasona. Ten sukinsyn wie, co chcę zrobić, ma to po przodkach. Po mamusi, poprawił się w myśli.

To, że karczmarz odziedziczył swe zdolności po kądzieli, było bardziej niż pewne. Nie było małżeństw mieszanych, nawet na pograniczu. Miejscowe rasy i ludzie żyli w separacji, zbyt wielkie były różnice kulturowe. I tylko te się liczyły, barier fizjologicznych nie było, ludzie mogli się krzyżować nawet z gnomami, wyjątkowo paskudnymi, jak na ludzki gust.

Nie było małżeństw, nie było nawet przelotnych stosunków. Mieszańcy byli owocami gwałtu. A gwałt był specjalnością ludzi.

Matka karczmarza była z pewnością lekkomyślna. Chodziła sama do lasu. I nie pomogły jej, jak widać, wrodzone zdolności. Zdolności do przenikania cudzych myśli.

Karczmarz popatrzył znacząco na Jasona. Ten cofnął nogę.

 Przecież powiedziałeś, że doliczysz do rachunku. – warknął. – To talerz już nasz, mogę z nim robić, co chcę...

Małe oczka pod ciężkim nawisem brwi zalśniły złośliwie.

 Tu jest karczma. – wyjaśnił niespiesznie ich właściciel. – Nie sklep, nie faktoria. Tu sprzedaży zastawy stołowej się nie prowadzi. Zniszczyliście, trzeba zapłacić. Ale talerz dalej jest mój...

Odwrócił się, nie mówiąc więcej ani słowa. Jason zobaczył tylko przygarbione plecy i pokryte rudawym włosem ramiona. Po chwili ucichło skrzypienie schodów, zostali sami.

Niezręczne milczenie przerwał Match.

 A to nam się ładnie dzień zaczyna. A ty mówisz, że narzekam, że nie jest tak źle...

Przerwał, spojrzał na Jasona ze zdziwieniem.

 Co robisz?

Jason spuścił ciężki but na nieszczęsny talerz. Popatrzył krytycznie, poprawił jeszcze raz.

 Miał być pogięty... – mruknął z pasją. – To będzie!

 

***

 

Awantura o talerz o dziwo poprawiła nastroje. Match nie klął już głośno, mruczał tylko pod nosem o dawnych, dobrych czasach, kiedy był uczciwym banitą, zajmującym się rozbojem i stawianiem czynnego oporu prawowitej władzy. Mamrotał coś pod nosem o świecie, w którym nie było dziwnych ludów, czarowników, a smok trafił się tylko jeden, a i to przygłupi.

Jason nie przerywał. Znał wprawdzie historię smoka i jego szybkiego końca. Uważał jednak, że Match stanowczo idealizuje stare, dobre czasy. Jak to zresztą zwykle bywa. Owszem, każdy tęskni za swą przeszłością. Jednak Jason miał w życiu kilka chwil, do których nie chciał wracać. Dziwnym trafem chwile te i przeżycia związane były z Matchem.

Trzeba ruszać, zdecydował. Ta złość, to z braku zajęcia. To z braku celu w życiu. Teraz, na szczęście, miało się to zmienić.

Wiele trudu kosztowało Jasona znalezienie zajęcia, które zainteresowałoby Matcha. Nie dziwił się, trudno komuś z taką przeszłością zająć się na przykład pracą na roli. Albo objąć urząd, nawet wysoki. Co też Matchowi zaproponowano, ku jego szczeremu zdziwieniu. Jak również zdziwieniu postronnych, w tym Jasona Jednak to zdziwienie nie przeszkodziło w natychmiastowym odrzuceniu propozycji. Match nie chciał zarządzać hrabstwem, wolał narzekać na bezczynność.

To zajęcie było lepsze. Mimo narzekania, Match zdecydował się je podjąć, nawet nie trzeba było zbytnio namawiać. Nie bez znaczenia był aspekt finansowy całej sprawy. W tym świecie też rządził ludzki wynalazek, jakim był pieniądz. Ludzie, gdy przybyli, zdeprawowali ten szczęśliwy świat. Teraz nawet skrzatom trzeba było płacić, by nasikały do mleka. Inaczej nie kwaśniało.

Match przyjął zlecenie. Był najwyższy czas, mimo sławy, jaka ich tu otaczała, nikt już nie kwapił się żywić ich za darmo. Zlecenie niosło nadzieję, że wkrótce wypełnią się chude jak bezpańskie psy sakiewki.

Trzeba tylko wykonać zlecenie. Tylko zabić smoka.

A smoki w tym świecie nie były bynajmniej przygłupie.

 

***

 

Jason pakował sakwy. Match tymczasem pociągał nasączoną olejem szmatką po klindze swego miecza. Słynnego miecza wykutego z żelaza, które spadło z nieba.

Miecz, choć słynny i znakomity, nie zapewniał powodzenia w walce ze smokiem. Tylko broń dalekonośna dawała szanse powodzenia, co prawda nader nikłe, jak zapewniali miejscowi. Opowiadali przy tym, że jest jeden pewny sposób, by gadzinę uśmiercić. Zaczęli nawet tłumaczyć jak, lecz Match przerwał niegrzecznie, gdy tylko wspomnieli o owcy. Nie czekał, aż zaczną opowiadać o ingrediencjach, którymi należy ją wypchać.

Zamiast tego udał się do warsztatów na podzamczu i obstalował specjalną kuszę, ze stalowym łuczyskiem i podwójnym naciągiem. Zamówił też tuzin bełtów, grubych jak kciuk, z utwardzanymi grotami, nasłuchał się bowiem wiele o warstwowym pancerzu tutejszych smoków.

Taki pancerz zatrzymywał bez trudu zwyczajne pociski, nie pozwalał im dosięgnąć żywotnych organów smoka, skrytych zresztą głęboko w potężnym cielsku. Tylko ciężki bełt, wystrzelony ze specjalnej kuszy dawał szanse porażenia bestii. Może nie śmiertelnie, ale choćby tak, by dobić ją mieczem, rozpłatując miękkie podbrzusze. Plotki głosiły wprawdzie, że co młodsze osobniki stosowały aktywną ochronę, że segmenty ich pancerza rozpryskiwały się niszcząc trafiający pocisk, ale Match miał nadzieję, że są to zwykłe plotki. Które wszystko wyolbrzymiają.

Miejscowy płatnerz wykonał kuszę według zamówienia, żądając co prawda niebotycznej zapłaty. Odrzucił też wszelkie propozycje kredytu, gdy tylko dowiedział się, że Match ani Jason nie posiadają spadkobierców, od których mógłby wyegzekwować należność. Ten brak wiary w powodzenie ich wyprawy wytrącił nieco Jasona z równowagi, lecz Match chwyciwszy pazernego rzemieślnika za poplamioną wczorajszym, i nie tylko jadłem brodę rozpoczął negocjacje. Z powodzeniem, zostało jeszcze na dwa, skromne wprawdzie posiłki.

Płatnerz był wprawdzie pazerny, lecz biegły w swym rzemiośle. Jason doceniał to, patrząc na leżącą w kącie potężną machinę, naciąganą jeszcze cięższą korbą. Patrzył ze smutkiem, albowiem słusznie przypuszczał, że to właśnie on będzie nosił broń za Matchem, gdy przyjdzie co do czego. A także zapas pocisków.

 Ruszajmy wreszcie, co tak stoisz! – ponaglił go Match. – Bierz sprzęt i ruszamy!

Wskazał wymownie na kuszę.

 Zaraz... – Jason pokręcił głową. – Nie tak prędko. Nie zapomniałeś o czymś?

Cały Match. Ruszamy i już. Nieważne gdzie, byle ruszać.

 Mieliśmy się skontaktować...

Match z rezygnacją rzucił sakwy na podłogę. Nie znosił zwłoki, nawet najbardziej uzasadnionej. Popatrzył z ukosa, jak Jason wydobywa z zanadrza skórzany woreczek.

Jason rozwiązał rzemyki. Ostrożnie sięgnął do woreczka. W półmroku izby błysnęła kryształowa kula. Jason chuchnął na nią, ostrożnie przetarł rękawem. Kątem oka złowił niechętny grymas Matcha.

 Nie możemy po prostu do niej pojechać? – Match niecierpliwie skręcał w palcach rzemyki sakwy.

 Nie wypada. – Jason uniósł wzrok znad kuli. – To czarodziejka, trzeba zachować zasady. I nie przeszkadzaj, muszę się skoncentrować. Przestań chrząkać, do cholery!

 Kaszlałem tylko – zaprotestował Match.

 To nie kaszlaj!

Wpatrywanie się w kulę nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Krystaliczna powierzchnia wciąż błyszczała, nie powlekła się mgiełką, sygnalizującą nawiązanie kontaktu. Czoło Jasona pokryło się kropelkami potu. Po chwili podniósł wzrok, czując na sobie drwiące spojrzenie Matcha.

 Cholera, znów zapodziała gdzieś kulę i nie odbiera. Albo jest poza zasięgiem, cholerna wiedźma...

Match wykrzywił się jeszcze bardziej.

 Przestrzegaj zasad, Jason. Nie mów wiedźma. To czarodziejka, słynna Koral...

Rzeczywiście, słynna, pomyślał. I tajemnicza. Odkąd przybyli do tego świata, słyszeli wiele opowieści. W większości niewiarygodnych i przesadzonych, jednak i w tych musiało tkwić ziarno prawdy.

Gdy ją osobiście poznali, przekonali się, jak niewiele było prawdy w legendach, nawet tych najsławniejszych, które rozwlekle spisał słynny bajarz Sapała. On też nie ustrzegł się błędów i przeinaczeń. Czarodziejka nie miała nic wspólnego z Lyttą Neydt, którą zwano ponoć Koral. Cóż, stary Sapała nieco już w piętkę gonił i gubił się w swych bajaniach.

Niewiele prawdy było w legendach. Ale prawda, ta najprawdziwsza, była bardziej niesamowita od legend. Koral to nie był przydomek. Choć to niewiarygodne, ona naprawdę się tak nazywała, od urodzenia. Które to wydarzenie, jak to u czarodziejek bywa, ginęło w pomroce dziejów.

Nie patrząc na Matcha Jason pakował kulę do woreczka.

 Na nic te wynalazki... – Match nie darował. – Od początku mi się nie podobały. A w dodatku człowiek strasznie głupio wygląda, kiedy przez to rozmawia. Nie ma co, jedziemy do niej, pal diabli zasady...

Jason zgodził się, z rezygnacją dźwigając okrutnie ciężką kuszę.

Po półmroku karczmy słońce boleśnie raziło oczy. Gdy stali przed budynkiem, osłaniając dłońmi łzawiące oczy, stanął przed nimi człowiek z siwą, krótko przystrzyżoną bródką, prowadząc ich konie.

 Dwa półgroszaki – oznajmił bez wstępów.

Match cisnął sakwy na ziemię, aż uniosła się chmura kurzu.

 Co? – spytał tylko z podejrzaną uprzejmością.

 Dwa półgroszaki – powtórzyło indywiduum.

Jason przyjrzał mu się z ukosa.

 A nie może być cały grosz?

Człowiek stanowczo pokręcił głową.

 Półgroszak za konia, za noc. Dwa konie. To będzie dwa półgroszaki.

 Człowieku, pól grosza i pół grosza to grosz... Przecież...

 Za co? – przerwał Match wielkim głosem. – O żesz ty, dawaj te konie, bo jak...

 Za pilnowanie – dobiegł z tyłu burkliwy głos. Obejrzeli się jak na komendę. W drzwiach stał właściciel karczmy i pogiętej zastawy stołowej.

 Za pilnowanie – powtórzył. – To koniowiąz strzeżony. Strasznie tu kradną.

 Jason, trzymaj mnie – Match rzucił bezradne spojrzenie. – Do cholery, musiałeś miecz przywiązać do tobołków? Akurat wtedy, kiedy jak raz potrzebny?

 Nie sierdźcie się, panie – karczmarz nie raczył się przestraszyć. – To pogranicze. Gdyby nie pilnować, na piechotę byście szli. Kradną tu, mówię, strasznie, a co ukradną, to za granicę idzie. Tu w co drugiej stajni sierść przefarbują, piętno przepalą. A jak przegnają przez cło, to szukaj wiatru w polu. U nich, to jak kamień w wodę. A te wasze, zacne widać, łakoma rzecz...

 Trzeba było uprzedzić – zaczął Jason pojednawczo, trzymając Matcha za rękaw. Karczmarz pokręcił kudłatą głową.

 Kiedyś deska była, skryba wypisał, co i jak. A...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin