Najgorszy jest poniedziałek - Jerzy Edigey.pdf

(1982 KB) Pobierz
Chciałbym zaznaczyć, że zarówno treść książki, jak i
wszystkie występujące w niej osoby są tylko fikcją
wymyśloną przez autora Wszelkie podobieństwo postaci
do opisanych tu wydarzeń do faktów, które mogły mieć
miejsce w rzeczywistości, jest przypadkowe, a jeśli
naprawdę istnieje, tym gorzej dla faktów.
Jerzy Edigey
Rozdział I
Zły dzień mecenasa
Najgorszy jest poniedziałek. A zwłaszcza we wrześniu, kiedy
Warszawa kipi ruchem i gwarem setek tysięcy tych, którzy
właśnie wrócili z wakacji i z wczasów. Ludzie odrabiają
zaległości letnich miesięcy. Dokonują zakupów, załatwiają
najrozmaitsze sprawy. Także i takie, gdzie potrzebna jest
pomoc adwokata.
Toteż długi i szeroki korytarz, spełniający w sto czwartym
zespole adwokackim rolę poczekalni, był w ten poniedziałek
pełen klientów. Zabrakło nawet krzeseł i woźny, pan Franci-
szek, musiał je przynosić z pokojów adwokackich. Prawdę
mówiąc, nie były to pokoje, tylko niewielkie boksy powstałe w
ten sposób, że dużą salę podzielono drewnianymi ściankami
na przechodzący środkiem korytarzyk i ciągnące się po jego
obu stronach niewielkie pomieszczenia; starczało tam miejsca
na małe biureczko i najwyżej trzy krzesła. Ściany nie sięgały
sufitu, boksy nie miały drzwi, nic więc dziwnego, że w zespole
huczało jak w ulu, z którego mają wyroić się pszczoły.
W ostatnim na prawo boksie siedział za biurkiem mężczy-
zna krępej budowy, o twarzy opalonej raczej na czerwono niż
na brąz, siwej czuprynie i młodych, niebieskich oczach.
Wyglądał na pięćdziesiąt lat, chociaż przyjaciele wiedzieli, że
adwokatowi Mieczysławowi Ruszyńskiemu stuknęła już
sześćdziesiątka.
Dzisiaj Miecio, jak go nazywali znajomi, był w fatalnym
humorze. W ogóle nie znosił września z jego kipiącym ulicz-
nym ruchem i przepełnionymi sklepami, lokalami, a nawet
poczekalniami adwokackimi. Nie lubił też poniedziałków,
które uważał za najgorszy dzień tygodnia.
A ten poniedziałek był najgorszy z najgorszych. Przed
adwokatem stała na wpół napełniona szklanka i już pusty
syfon. Woda niewiele jednak pomagała. W głowie Miecia co
najmniej tysiąc diabelskich kowali waliło młotami w kowadła,
a w gardle ciągle sucho. Jeszcze nieznośniejsze było
samopoczucie.
Kto jak kto, ale żeby on, Mieczysław Ruszyński, dał się
przerobić jakiemuś Szwedowi? To wprost niepojęte. Od po-
czątku zresztą postępował nie jak mężczyzna, który, jak to się
mówi, „z niejednego pieca chleb jadał”, tylko jak młokos, idący
na swoj ą pierwszą randkę.
A było to tak. Miecio słynął w szerokich kołach stołecznego
highlife'u jako wybitny znawca nie tylko kodeksu cywilnego i
karnego, lecz również płci pięknej. 1 właśnie w ubiegłym
tygodniu poderwał ślicznego kota. Zgrabna, wysoka prawie jak
on i o rudych — może nawet naturalnych — włosach? —
„Rude” były słabą stroną Miecia.
Zamiast dziewczynę wywieźć od razu w niedzielę gdzieś za
miasto swoim samochodem, choćby do słynnej z pstrągów
knajpki w Olsztynku, a później wstąpić na paschę do kawiarni
w zamku w Niedzicy, gdzie w razie pomyślnego rozwoju
wypadków można przenocować w zamkowym hotelu, Miecio
umówił się ze swoją rudowłosą pięknością dopiero w południe.
„Dumny i blady” z nowej zdobyczy, nie miał już, lepszego
pomysłu, jak zaprowadzić dziewczynę do „Grand- Hotelu” na
obiad. Tutaj sprytne dziewczę, grające pierwszą naiwną — jak
teraz mądry po szkodzie przypuszczał — zauważyło z niewinną
minką, że jeszcze nigdy w życiu nie piło koktajlu. Więc
Ruszyński rycersko zaprowadził swojego kota do małego
barku. Tam już siedział jakiś Szwed. Bardzo miły i
przyjacielski.
Tak się zaczęło. Jeden, drugi koktajl, później obiad przy
wspólnym stoliku. Szwed był spragniony jak gąbka, przy-
najmniej dziesięć lat nie stykająca się z wodą. Z miejsca też
narzucił ostre tempo. A poza tym mieszał trunki. Najgorszy był
chyba ten „benedyktyn”, który obaj panowie pili już po kawie,
zakąszając kufelkiem piwa. A potem znowu przyszły jakieś
koniaki. Szwed zapłacił bajoński rachunek, ale dopiął swego...
Ostatni obrazek, jaki Miecio zapamiętał przed „przerwą w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin