§ Pennyroyal Green 06 - Gra o markiza - Long Julie Anne.pdf

(2362 KB) Pobierz
1
Widok
ledwo trzymających się na nogach osobników wchodzących do gospody Pod
Świnką i Ostem w Pennyroyal Green lub z niej wychodzących nie był niczym
nadzwyczajnym. Nie zaskakiwało również to, że drzwi gospody otwierały się z takim
impetem, że waliły w ścianę. W końcu po sześciu kuflach piwa wypitych podczas jednego
wieczornego posiedzenia ręce i nogi mogą odmówić posłuszeństwa i wyczyniać takie rzeczy,
jak zbyt gwałtowne otwieranie drzwi, podszczypywanie przechodzących niewiast lub
odmowa utrzymania właściciela owych nóg i rąk w pionie.
Jednak akurat w tym momencie Colin Eversea kolejny raz zamęczał swojego brata
Chase’a gadką o krowach, a ponieważ Chase miał doskonały widok na wejście, mógł bez
przeszkód, podniósłszy wzrok znad kufla z piwem, przyjrzeć się nieznajomemu, który stanął
w drzwiach. Poły jego płaszcza szarpał wiatr. Nogawki spodni miał wetknięte w wysokie
oficerki; ich czubki były utytłane w błocie. Pod ciemną grzywą włosów bieliło się wysokie
czoło, na którym Chase dostrzegł coś, co wyglądało jak blednący siniak.
Mężczyzna chwiał się lekko i marszczył czoło, jakby się zastanawiał, jakim cudem
znalazł się w gospodzie, lub jakby zapomniał, po co do niej przyszedł. Powoli się odwrócił i
szklistymi oczyma powiódł po obecnej w gospodzie klienteli. A potem wsunął dłoń do
kieszeni...
...takim ruchem, jakby sięgał po pistolet.
Chase zesztywniał. Szybko uniósł się z krzesła.
I odruchowo sam również wetknął dłoń pod kurtkę, żeby otoczyć palcami kolbę
własnego pistoletu.
Jego świat skurczył się do dłoni mężczyzny przyciśniętej do nieskazitelnie białej
koszuli.
Sekundę później między palcami nieznajomego dostrzegł kroplę szkarłatu. Jego głowa
odchyliła się w tył, a on sam opadł na jedno kolano, potem na drugie.
- Colin! - warknął Chase i niemal taranując brata, przeskoczył nad porysowanym
blatem stołu, żeby zdążyć dotrzeć do mężczyzny, zanim ten upadnie.
Colin rzucił się za bratem, po sekundzie dołączył do nich Ned Hawthorne. W
milczeniu (nie był to pierwszy przypadek, gdy wywlekali kogoś z gospody) chwycili
mężczyznę pod pachy i niczym wór ziemniaków szybko, gdyż widok nieprzytomnego
krwawiącego człowieka nie wpływał dobrze na interes, przenieśli nieszczęśnika do składziku
za barem.
A w razie gdyby ktoś jednak zwrócił na nich uwagę, zawsze mogli powiedzieć, że
podnoszenie nieprzytomnych ludzi z ziemi to przecież całkiem zwyczajne wydarzenie w
gospodzie Pod Świnką i Ostem.
Zamknęli drzwi do składziku i sprawnie, bez jednego słowa, położyli mężczyznę na
sienniku zwykle wykorzystywanym przez tych, którzy musieli odespać nadmiar piwa, po
czym wspólnymi siłami ściągnęli z nieznajomego surdut. Chase i Colin byli weteranami
wojny, a weterani wojenni nigdy nie zapominają, jak opatruje się rannych.
- Może pan mówić?
Chase szybko i starannie złożył surdut. Stare wojskowe nawyki utrzymywania
porządku nie umierają łatwo. Podał surdut Colinowi, który zdziwiony jakością materiału
wysoko uniósł brwi.
- Mogę. - Krótka odpowiedź zabrzmiała jak przepełnione bólem sapnięcie.
Mężczyzna otworzył oczy. Miały barwę whisky; twarz o silnej szczęce i wykwintnych
rysach... była dziwnie znajoma.
- Jestem Eversea. Kapitan Eversea.
- Eversea. Bogu dzięki, że nie ktoś z Redmondów. - Głos mężczyzny był ochrypły,
lecz wyraźny.
- O, to coś nowego. Nieczęsto zdarza nam się to słyszeć, chociaż sam też codziennie
dziękuję za to Bogu - odparł Chase. - A pan to kto?
Mężczyzna chwilę się wahał, w końcu jednak wychrypiał swoje nazwisko.
- Dryden.
Colin i Chase wymienili zdziwione spojrzenia. Chryste. Lodowy Lord we własnej
osobie. Julian Spenser, markiz Dryden.
- Postrzał czy rana kłuta?
Z powrotem ułożyli rannego na sienniku i Colin podał Chase’owi nóż wyciągnięty zza
cholewki buta. Chase rozciął nim koszulę i ostrożnie ściągnął ją z ramion markiza.
- Postrzał - wycharczał ranny.
I rzeczywiście tak było. Kula utkwiła blisko łopatki, ale szybkie oględziny przekonały
Chase’a, że zatrzymała się tuż pod skórą. I być może, na szczęście, zdołają ją wyciągnąć w
całości. Krew wokół rany zaczynała już krzepnąć.
- Kto pana postrzelił?
Dryden ciężko westchnął i pokręcił głową.
- Jest pewna kobieta... rozumiecie, panowie... proszę powiedzcie jej...
- Kobieta pana postrzeliła? - tym razem odezwał się Colin.
- Równie dobrze to mogła być ona.
Markizowi mimo bólu dopisywał humor, chociaż dość wisielczy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin