Anne McCaffrey - Planeta Dinozaurów.rtf

(492 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ANNE McCAFFREY

 

 

 

PLANETA DINOZAURÓW

 

(Przełożyła: Ewelina Jagła)


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Gdy Kai wyłączył nadajnik i przerzucił nagranie do pamięci komputera, usłyszał odgłos dochodzących z pustego sektora pasażerskiego leciutkich kroków Varian.

- Przepraszam, Kai. Pewnie przegapiłam kontakt? - wysapała Varian, wchodząc. Jej kostium, przemoczony do suchej nitki, przesiąknięty był odrażającym fetorem iretańskiego “świeżego" powietrza, który natychmiast zapaskudził klimatyzowane powietrze w kabinie pilota. Varian zerknęła najpierw na nie oświetloną tablicę nadajnika, a potem na Kaia, by sprawdzić, czy zirytowało go jej spóźnienie. Poprzez udawaną skruchę przebijał jednak tryumfalny uśmiech. - W końcu złapaliśmy jednego z tych roślinożerców!

Kai musiał uśmiechnąć się w odpowiedzi na jej radosne uniesienie. Varian spędzała długie godziny, tropiąc te stworzenia w wilgotnych, cuchnących dżunglach Irety; długie godziny cierpliwych, usianych przeszkodami poszukiwań, które stanowczo zbyt często kończyły się fiaskiem. Niezdolną do zachowania Dyscypliny Varian bezczynne siedzenie w wygodnym fotelu przyprawiało o mdłości. Kai założył się sam ze sobą, że i tym razem Varian zdoła wykpić się jakąś ważną sprawą od nużącej rozmowy z Thekami. Wieści, które przyniosła, były dobre, a jej wytłumaczenie przekonywające.

- Jak zdołaliście go schwytać? Pomogły pułapki, które ostatnio kleciliście? - zapytał szczerze zaciekawiony, choć to właśnie przez nie jego najlepsi mechanicy musieli odłożyć zakończenie budowy siatek sejsmicznych, tak potrzebnych geologom.

- Nie, nie pułapki - w glosie Varian pojawiła się nuta smutku. - Nie, to piekielnie głupie stworzenie zraniło się i nie mogło uciec z resztą stada. - Zrobiła pauzę, by dodać następnemu stwierdzeniu wyrazistości. - Kai, z niego sączy się krew!

Kai zamrugał oczyma, nie rozumiejąc.

- Tak?

- Czerwona krew!

- No to co?

- Jesteś biologicznym kretynem? Czerwona krew oznacza hemoglobinę...

- Co w tym dziwnego? Mnóstwo innych gatunków używa żelaza...

- Nie tutaj, na planecie, gdzie wodne skrętnice, których drobiazgową analizę przeprowadził Trizein, wykorzystują jasny, lepki fluid. - Varian była chwilowo zbulwersowana i pełna pogardy, że Kai nie potrafi dostrzec znaczenia jej odkrycia. - Ta planeta to jedno wielkie kłębowisko anomalii, biologicznych i geologicznych. Wy nie znajdujecie ani grama rudy w miejscach, gdzie powinniście natrafić na złoża, a ja napotykam zwierzęta większe niż wszystkie stworzenia, o których wspomina się na kasetach szkoleniowych ze wszystkich planet w każdym systemie, jaki przebadaliśmy w ciągu ostatnich czterechset galaktycznych lat standardowych. Oczywiście te zjawiska mogą iść w parze... - dodała w zamyśleniu, odrzucając w tył ciemne loki okalające jej twarz.

Była wysoka, jak większość osób pochodzących z planet normalnej grawitacji, jaką jest choćby Ziemia. Jej smukłe ciało doskonale prezentowało się w jednoczęściowym, pomarańczowym kombinezonie, który zachwycająco zarysowywał mięśnie. Pomimo najróżniejszych przedmiotów zwisających z pasa siłowego, jej talia przedstawiała się schludnie, a wybrzuszenia w kieszonkach kombinezonu na udach łydkach nie ujmowały nic pełnemu wdzięku wyglądowi jej nóg.

Kai był wniebowzięty, gdy Varian wyznaczono na jego współdowódce. Odkąd dołączyła do ARCT-10 na trzyletni kontrakt jako ksenobiolog-weterynarz, łączyło ich więcej niż zwyczajna znajomość. Na ARCT-10, podobnie jak na siostrzanych statkach w Korpusie Operacyjno-Badawczym, podstawowy personel administracyjny i operacyjny składał się z osób urodzonych i wychowanych na statku, natomiast uzupełniający go dodatkowi specjaliści, praktykanci i delegaci wyższych szczebli, podróżujący od czasu do czasu na Planety Skonfederowane, zmieniali się bez przerwy, co dawało wychowankom ARCT-10 szansę spotkań z członkami innych kultur, podgrup społecznych, mniejszości rasowych i wyznaniowych.

Varian pociągała Kaia z dwóch powodów: po pierwsze była wyjątkowo piękna, po drugie zaś była przeciwieństwem Geril. Kai próbował zakończyć zupełnie nieudany związek z Geril, kobietą natarczywą do tego stopnia, żeby jej unikać - musiał przenieść swą kwaterę z sektora wychowanków do sektora gościnnego ARCT-10. Tak się złożyło, że Varian została jego nową sąsiadką. Była wesoła, tryskająca humorem i żywo zainteresowana wszystkim, co dotyczyło ich statku badawczego o rozmiarach satelity. Zaraziła go swym entuzjazmem, zadręczała, by zabrał ją na wycieczkę po przeróżnych kwaterach specjalnych, przystosowujących we właściwej atmosferze czy grawitacji bardziej ezoteryczne gatunki świadome należące do PS. Była planetariuszką, jak to ujęła. Cóż, mieszkała na rozmaitych planetach, i poczuła nagle, że czas byłby najwyższy przyjrzeć się, jak żyją Odkrywcy, zwłaszcza, dodała, że jako ksenobiolog-weterynarz musiała częstokroć prostować niektóre z ich bardziej szalonych osadów i pomyłek.

Varian była też świetną gawędziarką, a jej opowieści o międzyplanetarnych przygodach, które przeżyła jako brzdąc, włócząc się z rodzicami - ksenobiologami, oczywiście - i później, jako adeptka tej samej dziedziny nauki, fascynowały Kaia. Owszem, odbywał swoje zwyczajowe wyprawy planetarne, by pozbyć się agorafobii, w jaką wpędzało go ciągłe przebywanie na statku, ba, spędził nawet cały rok galaktyczny z rodzicami swej matki na planecie, na której się urodziła, lecz był przekonany, że w porównaniu ze światami Varian, które ofiarowały jej tyle burzliwych i zabawnych doświadczeń, jego podróże były beznadziejnie nudne.

Inną rzeczą, w jakiej Varian przewyższała Geril, była umiejętność dyskutowania uprzejmie i ze skutkiem, bez utraty cierpliwości - albo poczucia humoru. Geril zawsze była deprymująco poważna i gotowa zbyt łatwo oczerniać wszystko, czego nie popierała. Prawdę mówiąc, na długo zanim Kai dowiedział się, że Varian ma zostać jego współpracownikiem, zdał sobie sprawę, że musiała mieć głęboko zakorzenioną Dyscyplinę, choć wydawała się jeszcze taka młoda. Posunął się nawet tak daleko, że zwrócił się o wydruk jej życiorysu z banku danych Bazy Operacyjnej. Lista jej przydziałów była wprost imponująca, chociaż archiwa powszechne nie podawały, jaką dokładnie odegrała rolę podczas wzmiankowanych ekspedycji. Kai zauważył jednak, że awansowała niezwykle szybko - a to, jeśli dodać liczbę przydziałów, wskazywało, że młodą kobietę obarczano wciąż rosnącą odpowiedzialnością i przydzielano do coraz trudniejszych zadań. Nawet jeżeli do iretańskiej ekspedycji dokooptowana została niemalże w ostatniej chwili, po tym, jak w czasie wstępnego sondowania zarejestrowano ślady życia, przy bagażu poprzednich doświadczeń Varian Ireta nie powinna wprawić ją w większe zakłopotanie. A mimo to, jak sama to określiła, na planecie roiło się od anomalii.

- Cóż - Varian mówiła dalej - jeśli na planecie świeci słońce trzeciej generacji, trzeba spodziewać się osobliwości, choćby w postaci biegunów gorętszych niż równik cuchnący... zaraz, niech sobie przypomnę nazwę tej rośliny...

- Rośliny?

- Owszem. Jest taka niepozorna roślinka, dość wytrzymała, by można było hodować ją niemal wszędzie na umiarkowanych planetach takich jak Ziemia. Może być używana w gastronomu. W rozsądnych ilościach, należy koniecznie dodać - wyjaśniła z kwaśną miną. - Zbyt wiele przyprawy daje smak równie intensywny jak zapach roztaczający się na tej planecie. Przepraszam, to taka mała dygresja. Co mówili Thekowie?

Kai zmarszczył brwi.

- Nasza dyżurna Baza Operacyjna przechwyciła tylko pierwszy raport.

Ręcznik w dłoniach Varian znieruchomiał na chwilę - dotąd zajęta ścieraniem wilgotnego osadu z kombinezonu, dopiero teraz spojrzała na Kaia.

- O kurczę! - Siadła powolutku na krześle obok. - To niepokojące! Tylko pierwszy?

- Tak powiedzieli Thekowie...

- Dałeś im dość czasu na wykrztuszenie odpowiedzi? Wycofuję pytanie. - Varian opadła gwałtownie na oparcie. - Oczywiście, że dałeś - przyznała, doceniając w pełni jego zdolność radzenia sobie z najwolniej poruszającymi się i przemawiającymi istotami w całym skonfederowanym systemie. - To niepodobne do BO. Są przeważnie rozpaczliwie spragnieni wstępnych raportów, a nie tylko potwierdzenia lądowania.

- Ja tłumaczyłbym to interferencją przestrzenną...

- A jakże. - Z twarzy Varian znikły oznaki niepokoju. - To przez tę burzę kosmiczną w sąsiednim systemie... Tę, której tak panicznie obawiali się astronomowie...

- Tak też wyjaśnili to Thekowie.

- W ilu słowach? - zapytała Varian, odzyskując swój cierpki dowcip.

Thekowie, krzemienna forma życia, byli niczym kamienie - wyjątkowo wytrzymali i choć nie nieśmiertelni, z pewnością był to gatunek, który najbardziej zbliżył się do osiągnięcia tego celu. Z nutą kpiny powiadano, że trudno jest odróżnić starego Theka od skały, dopóki ten nie przemówi, a nim Thek przemówi, człowiek trwający w oczekiwaniu zdąży umrzeć ze starości. To prawda, że im Thek był starszy i im większą posiadał wiedzę, tym więcej czasu zabierało wyciąganie z niego odpowiedzi. Na szczęście dla Kaia w zespole wysłanym na siódmą planetę systemu znajdowali się dwaj młodzi Thekowie. Jednego z nich, Tora, Kai znał przez całe życie. Prawdę mówiąc, choć Tora uznawano za młodzieniaszka ze względu na przeciętną długość życia istot jego gatunku, to jednak pracował na ARCT-10, odkąd tylko wysłano BO, to jest od jakichś stu pięćdziesięciu standardowych lat galaktycznych. Tor nieustannie wprawiał Kaia w zażenowanie, wspominając swego pra-pra-dziadka, byłego oficera technicznego na ARCT-10, do którego niby Kai miał być podobny. Uczestniczenie w tej samej misji, z Torem jako współdowódcą, sprawiało Kałowi swoistą satysfakcję. Jego rozmowa z Torem, mimo że wydłużona przez dzielącą ich odległość i zwyczaje Theków, była stosunkowo ożywiona.

- W rzeczy samej, Tor wyrzekł dokładnie jedno słowo, Varian. “Burza". - Śmiech Kaia zmieszał się z chichotem Varian.

- Czy oni się kiedykolwiek pomylili?

- Co takiego? Thekowie? Nie, nie zdarzyło im się to w całej historii powszechnej.

- Ich czy naszej?

- Ich, oczywiście. Nasza jest zbyt krótka. Ale, ale! Co z tą czerwoną krwią?

- No cóż, nie chodzi tylko o czerwoną krew, Kai. Zbyt wiele tu nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Roślinożerne, które śledziliśmy, są nie tylko kręgowcami broczącymi czerwoną krwią. Teraz, gdy mogłam przyjrzeć się im z bliska... One są pięciopalczaste, Kai... - Varian rozpostarła palce i zacisnęła je jak szpony.

- Thekowie także są pięciopalczaści... w pewnym sensie. - Kai był ogromnie zadowolony, że podczas rozmowy z Thekami nie dochodziło do kontaktu wzrokowego. Thekowie mieli bowiem męczący zwyczaj wysuwania ze swej amorficznej masy pseudopodiów, co przeważnie napawało patrzących obrzydzeniem, graniczącym nieraz z szaleństwem.

- Ale nie są kręgowcami i nie mają czerwonej krwi. Nie koegzystują też z absolutnie odmienną formą życia, jak te kwadratnice morskie Trizeina. - Varian pogrzebała przez moment przy otwarciu kieszonki u pasa i wyciągnęła z niej płaski przedmiot dobrze opakowany plastykiem. - To będzie niezła gratka - mówiła rozciągając sylaby - zobaczyć wyniki analizy tej próbki krwi.

Wdzięcznym ruchem wstała z obrotowego krzesła i wyszła z kabiny pilota. Kai udał się za nią.

Odgłosy ich butów odbijały się echem pośród pustki ogołoconego sektora pasażerskiego. Jego umeblowanie służyło teraz jako wyposażenie plastykowych kopuł zgrupowanych poniżej wahadłowca, w obozie z osłoną siłową. Trizeinowi lepiej pracowało się w klimatyzowanym pomieszczeniu przeznaczonym niegdyś na magazyn, a teraz przerobionym dla niego na laboratorium. Zainstalowany tam komputer miał bezpośrednie dojście do centralnego komputera statku, stąd też Trizein naprawdę rzadko ruszał się ze swego królestwa.

- A więc nareszcie znalazłaś lokatora do swej zagrody - rzucił Kai.

- A więc miałam rację, planując naprzód. Przynajmniej mamy wystarczająco duże miejsce, by go pomieścić. Go, ją albo to.

- Nie wiesz, jakiej jest płci?

- Gdy zobaczysz naszą bestyjkę, zrozumiesz, dlaczego nie przyjrzeliśmy się jej dość dokładnie, by się tego dowiedzieć. - Varian przeszedł nagle dreszcz zgrozy. - Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale z jej boków wyrwano całe połacie mięsa... Zupełnie jakby... - Przełknęła głośno ślinę.

- Jakby co?

- Jakby coś pożerało ją... żywcem.

- Co takiego?! - Kaiowi zrobiło się niedobrze.

- Tamte drapieżniki wyglądają dość barbarzyńsko, by móc przypuszczać, że to one... Ale żeby tak... gdy to stworzenie jeszcze żyło...?

Przez chwilę szli w milczeniu, pochłonięci tą przerażającą myślą. W skład cywilizowanej diety od dawna już nie wchodziło zwierzęce mięso.

- Zastanawiam się, czy Tangelemu dopisuje szczęście z tymi drzewami owocowymi - powiedziała Varian, kierując szybko pogawędkę na inne tory.

- Nie orientujesz się, czy w końcu zabrał ze sobą dzieciaki? Przeprowadzałem właśnie rozmowę...

- Owszem - odparła - poszła z nimi Divisti, więc dzieci są w dobrych rękach.

- Słusznie - oznajmił Kai nieco ponuro. - To ktoś, kto da sobie z nimi radę. Nie uśmiechałaby mi się perspektywa udzielania wyjaśnień naszej trzeciej oficer BO, gdyby coś przytrafiło się jej dumie i szczęściu.

Kątem oka Kai dojrzał, jak Varian zagryza wargi. W jej oczach iskrzyło się tłumione rozbawienie. Wszyscy doskonale wiedzieli, że młody Bonnard odnosił się do swego dowódcy z całym nabożeństwem.

- Bonnard jest miłym dzieciakiem, Kai, ma dobre zamiary...

- Wiem, wiem.

- Ciekawi mnie, czy jedzenie na tej planecie smakuje tak, jak większość rzeczy pachnie - powiedziała Varian, ponownie zmieniając temat. - Jeśli owoce mają smak hydrotellurku...

- Brak nam żywności?

- Nie - odparła. Varian, zgodnie z regulaminem ekspedycji, była zobowiązana zapewnić wyprawie dodatkowy prowiant, gdyby zaszła taka potrzeba. - Lecz Divisti to uosobienie roztropności. Im mniej zużyjemy podstawowych zapasów, tym lepiej. A świeże owoce... Ale tacy jak ty, typy wychowane na statku, nie mogą przecież tęsknić za owocami...

- Za to planetarne naczelne nie mają żadnej dyscypliny odżywiania.

Oboje uśmiechnęli się szeroko. Varian przechyliła głowę w jedną stronę; w jej szarych oczach znów roztańczyły się radosne ogniki. Już pierwszego dnia, kiedy się spotkali przy stole w jadalni strefy humanoidalnej przeogromnego statku Korpusu Operacyjno-Badawczego, dokuczali sobie na temat nawyków żywieniowych.

Kai, który urodził się i wychował na statku, był przyzwyczajony do syntetyzowanych pokarmów i ich skromnego wyboru. Nawet gdy osiadał na jakiś czas na planecie, nie potrafił się przystosować do nieskończonej różnorodności i konsystencji naturalnej żywności. Varian chwaliła się, że jest w stanie zjeść wszystko - od warzywa po minerał, i że dla niej tutejsza dieta, choćby rozszerzona o produkty świeżo wyhodowane w kopule eksperymentalnej, jest co najmniej monotonna.

- To się nazywa wyszukane gusta, człowieku. Jeśli owoce będą smakować tu całkiem przyzwoicie, może dasz się sprowadzić na manowce i zasmakujesz w prawdziwym jedzeniu.

Dotarli właśnie do magazynu, gdy zaszeleściły drzwi i wypadł z nich rozentuzjazmowany mężczyzna.

- Zdumiewające! - Zatrzymał się w pół kroku i tracąc równowagę, zatoczył się na wyłożoną boazerią ścianę. - Oto ludzie, których mi trzeba! Varian, budowa komórkowa tych morskich okazów to doprawdy innowacja! Włókna, cztery rodzaje... Chodź, zobacz... - Trizein zaciągnął ją do laboratorium, ponaglając gestem Kaia, by również szedł za nimi.

- Ja też coś mam dla ciebie, przyjacielu. - Varian wydobyła próbkę. - Złapaliśmy jednego z tych umięśnionych roślinożerców. Był ranny i broczył czerwoną krwią...

- Czyż nie pojmujesz, Varian - ciągnął dalej Trizein, najwyraźniej głuchy na jej oświadczenie - że to zupełnie inna forma życia? Nigdy w całej mojej karierze ekspedycyjnej nie spotkałem się z taką strukturą komórkową...

- A ja nie spotkałam się z taką anomalią jak ta, sprzeczną z twoją nową formą życia. - Varian zacisnęła jego palce wokół preparatu. - Bądź tak kochany i przeprowadź spektroanalizę, dobrze?

- Czerwona krew, powiadasz? - Trizein zamrugał. Musiał wpaść w odpowiedni tryb, by połapać się w istocie prośby Varian. Podniósł próbkę pod światło i zmarszczył brwi. - Czerwona krew? Nie pasuje do tego, o czym przed chwilą mówiłem.

W tym samym momencie rozległ się jęk alarmu. Zatrważająco przetoczył się przez wahadłowiec i cały obóz na zewnątrz, i rozdzwonił się zgrzytliwie w bransoletach, które Kai i Varian nosili jako dowódcy drużyn.

- Ekipa penetracyjna ma kłopoty. Kai? Varian? - Przez interkom dotarł do nich bełkoczący niespiesznie, ochrypły głos Paskuttiego. - Atak powietrzny.

Kai nadusił przycisk rozdzielczy na bransolecie.

- Zbierz swoją grupę, Paskutti. Idziemy do was, Varian i ja.

- Atak powietrzny? - powtórzyła Varian, gdy pędem gnali ku tęczowemu lukowi wahadłowca. - Skąd?

- Paskutti, czy ekipa jest nadal w powietrzu? - zapytał Kai.

- Nie, szefie. Mam ich współrzędne. Wezwać pańskie drużyny?

- Nie, nie. Są zbyt daleko, żeby się na coś przydać - odparł Kai. Zwrócił się do Varian: - W co oni mogli się wpakować?

- Na tej zwariowanej planecie? Kto wie? - Rozmaite alarmy wywoływane na Irecie zdawały się przydawać Varian animuszu, z czego Kai był bardzo rad. Podczas jednej z jego wypraw współdowodzący był bowiem tak zaprzysięgłym pesymistą, że załamało to morale całej załogi, powodując niepotrzebne i fatalne w skutkach incydenty.

Jak zwykle pierwszy podmuch cuchnącego iretańskiego powietrza odebrał Kaiowi dech w piersiach. Zapomniał umieścić z powrotem sztyft zapachowy, który usunął, przebywając na statku. Poza tym sztyfty nie pomagały wówczas, gdy trzeba było oddychać ustami, jak teraz, gdy biegł, by dołączyć do formowanego naprędce oddziału Paskuttiego.

Chociaż grawitanci pod kierunkiem Paskuttiego mieli dalej do punktu zbornego, przybyli tam wcześniej niż Kai i Varian. Paskutti cisnął obu dowódcom pasy, maski i obezwładniacze, zapominając w zamieszaniu, że nieuważny dotyk jego ciężkiej ręki mógł zwalić z nóg delikatniejszej przecież postury ludzi.

Gaber, kartograf pełniący funkcję oficera pogotowia, sapiąc nadbiegł ze swej kwatery. Jak zwykle zapomniał założyć pas ochronny, pomimo obowiązującego rozkazu, by nosić pasy o każdej porze. Kai pomyślał, że po powrocie będzie trzeba odnotować przewinienie Gabera.

- Co to znów za nagły wypadek? Nigdy nie narysuję tych map, jeśli będziecie mi wciąż przeszkadzać.

- Ekipa penetracyjna ma problemy. Nie odchodź! - rzekł Kai.

- Oj, nigdy, Kai, nigdy nie zrobiłbym czegoś podobnie nierozumnego, zapewniam cię. Nie ruszę się od sterów ani na centymetr, choć wątpię, czy kiedykolwiek uporam się z własną robotą... Jestem już do tyłu o trzy dni, a...

- Gaber!

- Tak jest, Kai. Tak jest, rozumiem. Naprawdę rozumiem. - Mężczyzna zasiadł przy sterach, spoglądając to na Paskuttiego, to na Varian z takim lękiem, że Kai musiał skinąć na niego uspokajająco głową. Ociężała twarz Paskuttiego pozostała niewzruszona, podobnie jak jego ciemne oczy, lecz właśnie ów brak jakiejkolwiek reakcji ze strony grawitanta wyrażał dezaprobatę i oburzenie bardziej otwarcie, niż wszystkie słowa, jakie mógłby wyburczeć.

Paskutti, mężczyzna w sile wieku, pracował w służbie bezpieczeństwa przez większość swej pięcioletniej przygody z KOB-em. Zgłosił się na ochotnika, gdy na macierzystym statku rozesłano wezwanie do zastępców, by wsparli zespół ksenobiologów. Grawitanci często łapali się półfachowej roboty podczas wypraw planetarnych i na statkach KOB-u ze względu na nadzwyczaj dobrą płacę - dwie lub trzy takie ekspedycje pozwalały średnio wykwalifikowanemu grawitantowi zarobić dość, by mógł przeżyć resztę życia we względnym luksusie na jednym z rozwijających się światów. Grawitantów chętnie przyjmowano na stanowiska zastępców ze względu na ich siłę. Mówiono o nich, że są mięśniami Planet Skonfederowanych, przy czym uwagę tę czyniono z całym szacunkiem, gdyż grawitanci nie byli jedynie chodzącą “górą mięśni" - wielu z nich zaliczało się do grona specjalistów wysokiej rangi, w czym dorównywali każdej innej podgrupie humanoidalnej.

Nie było natomiast żadnych wątpliwości co do tego, że ich prezencja - silne nogi, zwarty tułów, potężne bary i ogorzała skóra, stanowiła skuteczny środek odstraszający, co skłaniało liczne rasy PS do angażowania ich jako ochroniarzy, czy to na pokaz, czy też faktycznie jako jednostki agresji. Do popularyzacji fałszywego twierdzenia, jakoby grawitanci nie byli najlepiej wyposażeni w zdolności umysłowe, przyczyniał się ich nieszczęsny problem genetyczny. Otóż choć ich mięśnie i struktura układu kostnego zostały tak zmienione, by przetrwać znaczne siły ciężkości, ich czaszki nie uległy podobnej ewolucji. Na pierwszy rzut oka grawitanci wyglądali naprawdę głupkowato, Z dala od surowych warunków klimatycznych i grawitacyjnych, w których się wychowali, musieli spędzać sporo czasu w siłowniach grawitacyjnych, by zachować siłę mięśni i umożliwić sobie osiągnięcie dostatecznego stopnia przystosowania, gdy już powrócą do swych rodzinnych stron. Jakby dla przekory, grawitanci byli mocno przywiązani do miejsc swego urodzenia i większość z nich, zadbawszy o wystarczająco wysokie saldo bankowe, by przejść w stan spoczynku i żyć całkiem komfortowo, z radością wracała do srogich warunków panujących na ich planetach. To właśnie stało się przyczyną uformowania się ich subkultury.

Paskutti i Tardma dołączyli do ekspedycji z czystej nudy wynikającej z obowiązków ochroniarzy na pokładzie statku. Berru i Bakkun, geologowie, zostali wybrani przez samego Kaia. Dobrze jest bowiem mieć paru grawitantów w każdym zespole, zważywszy ich fizyczne przymioty. Oboje z Varian ucieszyli się, gdy Tangeli, botanik, i Divisti, biolog, zgłosili się w odpowiedzi na informację o zapotrzebowaniu na takich specjalistów.

Gdy znaleźli się na Irecie, Varian, napotkawszy nieoczekiwanie wielkiego przedstawiciela iretańskiej fauny, błogosławiła w duszy szczęśliwy traf, że miała w swej drużynie kilku grawitantów. W takiej kompanii, bez względu na to, w jak krytycznej sytuacji się znajdą, będzie można z większą pewnością siebie stawić czoło niebezpieczeństwu.

Paskutti skinął głową na Gabera. Ręce kartografa zacisnęły się nerwowo na sterach i wlot uniósł się powolutku. Varian tymczasem, stojąc przy boku Kaia, niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Niestety, nie można było zrobić Gaberowi awantury przypominając mu, że chodzi tu o nagły wypadek i szybkość działania jest niezwykle istotna.

Zanim Gaber zdążył zakończyć operację otwierania wlotu, Paskutti dał nura pod unoszącą się pokrywę. Jego oddział pognał za nim. Jak zwykle padał drobny kapuśniaczek. Dzięki głównemu ekranowi siłowemu udawało się odchylić spadające krople - poza cięższymi, razem zresztą z niewielkimi insektami.

Usłyszeli głos Gabera, który z irytacją mamrotał coś pod nosem na temat takich, co to w ogóle nie potrafią czekać, tymczasem Paskutti uniósł zaciśniętą pięść w geście oznaczającym tropienie z lotu. Ratownicy uruchomili pasy nośne i sformowali szyk zgodny z osobliwym pouczeniem Paskuttiego o postępowaniu w nagłych wypadkach. Kai i Varian zajmowali pozycje osłonięte formacją lecącą w kształcie litery V.

Kai nastawił komunii na odbiór sygnałów Tangelego. Paskutti wskazał na zachód, w kierunku bagnistych nizin, i zasugerował zwiększenie prędkości, regulując przy tym maskę.

Lecieli na wysokości czubków drzew. Kai musiał pamiętać, by patrzeć cały czas przed siebie, na plecy Paskuttiego. O dziwo jego agorafobia dokuczała mu w powietrzu mniej, jeżeli nie spoglądał bezpośrednio w dół na szybko przesuwający się grunt. Amortyzował go strumień powietrza, stwarzając przy tej prędkości niemal namacalne oparcie.

Monotonne połacie drzew iglastych, którymi porośnięta była ta część kontynentu, zaledwie przemknęły przed oczyma lecących. Wysoko, wysoko w górze, Kai dojrzał krążące skrzydlate monstra. Varian nie miała dotąd szansy zająć się bliżej latającymi formami życia czy chociaż zidentyfikować je: stworzenia przezornie zmykały, gdy tylko się pojawiali.

Wzbili się wyżej, by przedostać się ponad pierwszym stokiem bazaltowym i zeszli ślizgiem po jego drugiej stronie, niemalże muskając bezkresny dziewiczy las, lśniący nieskończoną rozmaitością niebiesko-zielonych, zielonych zielono-purpurowych deseni. Natrafiwszy na prący ku dołowi powietrzny prąd termiczny, zmuszeni byli borykać się ze spychającym ich silnym wiatrem. Należało temu jakoś zaradzić. Paskutti dał znak, że najlepszym rozwiązaniem będzie obniżenie lotu. Oczywiście przy masie mięśni grawitanta, ćwiczonych w najsilniejszych grawitacjach, była to pestka, tymczasem Kai i Varian musieli uruchomić wspomagającą siłę ciągu.

Warkot wzmógł się. Kai w duszy zwymyślał sam siebie. Nie powinien był przecież zezwolić, by grupa poszukiwawcza przekroczyła strefę zasięgu nośności pasów wznoszących. Z drugiej strony jednak, Tangeli był bezsprzecznie zdolny stawić czoło zarówno większości napotkanych dotychczas na Irecie zwierząt, jak i tryskającej pomysłowością naturze dzieciaków, które były pod jego opieką. A więc jakiż to “kłopot" spadł na nich z nieba? I do tego tak nagle. Tangeli wyruszył ślizgaczem tuż przed zaplanowanym kontaktem z Thekami. Oznaczało to, że nie zdążyli nawet dotrzeć do miejsca przeznaczenia, nim weszli w kolizję z owym nie wiadomo czym. Tangeli z pewnością wspomniałby o wypadku, gdyby o to chodziło. Kai zamyślił się. Co by było, gdyby ich ślizgacz został zniszczony? Mieli tylko jedną większą jednostkę i cztery dwuosobowe, przeznaczone dla zespołów sejsmologicznych. Mniejsze ślizgacze były w stanie pomieścić w razie potrzeby czterech pasażerów, lecz nie zabrałyby żadnego sprzętu.

Teren opadł ponownie. Wyrównali linię lotu. Daleko na purpurowym horyzoncie pojawiło się pierwsze pasmo wulkanów osiadłych na skraju śródlądowego morza, morza z góry skazanego na zniweczenie w wyniku bezustannej działalności tektonicznej tego niezwykle aktywnego świata. Był to pierwszy teren, którego sejsmiczność Kai testował, a to z obawy, że granitowa półka, na której rozłożyli obóz, mogłaby mieścić się zbyt blisko obszarów czynnych tektonicznie i wskutek tego obsunąć się. Jednak pierwsze wyniki były uspokajające. Jezioro powinno się zapaść od spodu, wypychając na powierzchnię ostatecznie sfałdowane, niewielkie wzgórza pokryte osadem. Był to prawie skraj stałej płyty kontynentalnej.

Ogarnęło ich duszne powietrze, przesiąknięte niezdrową wonią moczarów - przejmująca wilgoć wzmacniała pierwotny fetor hydrotellurku. Warkot przybierał coraz bardziej na sile, aż stał się nieprzerwany.

Nie tylko Kai się rozglądał. Bystrooki Paskutti jako pierwszy dostrzegł ślizgacz w lasku. Osadzony był na sporych rozmiarów pagórku sterczącym ponad bagniskami, z dala od zbitej masy roślinności dżungli. Potężne, rozłożyste konary ogromnych drzew, błyszczące purpurową korą gęsto pokrytą śladami ataków roślinożernych, były nie zamieszkane przez ptactwo. Powoli niepokój opuszczał Kaia, jego miejsce zajmowała ulga i złość.

Uwagę dowódcy zwrócił gest Paskuttiego. Kai przerzucił spojrzenie w kierunku wskazanym miękkim ruchem dłoni grawitanta. Zobaczył, jak spiczaste pyski zasiedlających bagna zwierząt wciągają w ciemną topiel wody kilka brunatnych cielsk. Rozgrywała się też niewielka potyczka - dwa długoszyje osobniki zmagały się o łup. Zwycięzca przejął zdobycz, stosując prosty wybieg - po prostu przysiadł na niej i zanurzył się w błotniste odmęty.

Tardma, lecąca bezpośrednio przed Kaiem, wskazała ręką w drugą stronę, w kierunku stałego lądu, gdzie jakiś uskrzydlony stwór, najwyraźniej ogłuszony silniejszym podmuchem wiatru, kołysząc się, próbował wzbić się w powietrze.

Paskutti wystrzelił ostrzegawczo trzy razy, a następnie nakazał grupie wylądować w pobliżu lasku. Grawitanci automatycznie rozwinęli falangę, zabezpieczając dojście od strony bagien, gdyż stamtąd właśnie prawdopodobieństwo ataku było największe. Kai, Varian i Paskutti skoczyli zaraz w kierunku ślizgacza, zza którego wyłonili się uczestnicy wyprawy.

Tangeli stał wyczekująco. Wokół jego masywnego, pękatego cielska, niczym wokół bastionu, zgromadzili się mali członkowie wyprawy - trójka dzieci, których widok sprawił Kaiowi olbrzymią ulgę. Nagle Kai spostrzegł nieduży stos posegregowanych, jaskrawożółtych stworzeń zgromadzonych w ślizgaczu - więcej okazów o zbliżonych kształtach i kolorze leżało w lasku.

- Wezwaliśmy was zbyt pochopnie - odezwał się Tangeli na powitanie. - Te bagienne zwierzaki okazały się po prostu ciekawskimi sprzymierzeńcami. - Wsunął za pas obezwładniacz i otrzepał swe potężne dłonie, jakby zbywając cały incydent.

- Co was atakowało? - spytała Varian, mierząc wzrokiem okolicę.

- To? - rzucił pytająco Paskutti, taszcząc okulawionego, skrzydlatego i włochatego stwora, którego wyciągnął zza konaru grubego drzewa.

- Uważaj! - zawołał Tangeli, sięgając po obezwładniacz. Zauważył jednak, że zapasem Paskuttiego tkwi broń.

- To jeden z tych ptaków. Patrzcie, nie ma po bokach żadnej wklęsłości, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin