Atomowa ruletka
Na trzy miesiące przed planowanym wyjazdem do Lwowa wujek Ihor zabrał mnie na poligon. Pojechaliśmy daleko na wschód, manewry pod kryptonimem „Grań” odbywały się niemal przy samej granicy z Rosją. Wybrano ten teren nieprzypadkowo. Dwa tygodnie później korpusy ekspedycyjne wysłano do południowego Sudanu. Widać walka w stepie, gęsto pociętym parowami, miała przygotować żołnierzy do zmagań toczonych na afrykańskiej sawannie i w górach.
Staliśmy na platformie czterdziestometrowej stalowej wieży obserwacyjnej, patrząc, jak rozwija się symulowane natarcie. Kilkadziesiąt polskich czołgów parło naprzód. Co jakiś czas któryś oddawał strzał, niszcząc cel ćwiczebny. Wokół nich przemykały ukraińskie samochody terenowe, szybkie i zwinne, wdzierały się bez trudu na strome stoki wzgórz, a zainstalowane na nich wyrzutnie pocisków rakietowych czyniły co najmniej tyle spustoszenia, co ciężkie działa czołgów. Kilkunastu oficerów obserwowało to z kamiennymi twarzami, choć wyczuwałem, że nasze sukcesy niekoniecznie przypadły im do gustu.
Generał Michalski stał obok, wsparty ciężko na lasce.
- Stworzył pan bardzo interesujący rodzaj broni, generale Pawluk - powiedział wreszcie. - Siła ognia zaledwie o połowę mniejsza, ale mobilność nieporównywalna. Jednak kuloodporne szyby i kevlarowa siatka na karoserii to trochę zbyt mało... Pancerza nie zastąpią.
- Oczywiście na polu bitwy łatwiej je wyeliminować. - Wujek bronił swoich racji. - Ale żeby wystawić tysiąc czołgów, trzeba kilkanaście tysięcy ton stali. Ponadto niezbędne są do tego fabryki zbrojeniowe, infrastruktura, no i sporo czasu. A my nadwozia tłoczymy z kompozytów w dowolnej fabryce. Wystarczy byle jaka prasa i robimy kilkanaście sztuk na godzinę. Są kuloodporne, choć strzału z rusznicy przeciwpancernej nie wytrzymają. Nadwozie jest niepalne. Wszystko leciutkie i wytrzymałe. No i paliwo. Wasze czołgi klasy Kmicic i Huzar, mimo zastosowania najnowocześniejszych silników, opartych na teoriach kaloryczności bezwładnej, sformułowanych przez Rychnowskiego, palą czterdzieści litrów ropy na sto kilometrów, a nasze terenówki zaledwie osiem. W dodatku te wyrzutnie rakiet można instalować w razie potrzeby na dowolnych pojazdach cywilnych. Nawet jeśli ktoś wystawi przeciw nam dwadzieścia tysięcy czołgów, możemy od ręki odpowiedzieć, posyłając do walki pół miliona pojazdów bojowych, zmontowanych ad hoc na przykład ze zwykłych taksówek... No, a gdy już będziemy mieli tyle wyrzutni i zapasy amunicji. - Tu spostrzegł, że ciut się zagalopował.
- Taksówki nie są opancerzone ani ognioodporne - zauważył Polak.
- Dlatego opracowaliśmy też specjalne lekkie pancerze do nakładania na karoserię. Ze zwykłego ciężkiego karabinu maszynowego można je podziurawić. Pociski przeciwpancerne to oczywiście jeszcze poważniejszy problem, ale stawiamy na przewagę liczebną. Jak mówi przysłowie: „Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz”.
Michalski milczał. Czułem, że liczba, rzucona jakby od niechcenia, nie była przypadkowa. Polska miała przeszło czterdzieści tysięcy czołgów, z tym że połowę rozlokowano po świecie...
- Cieszę się, generale, że jesteśmy sojusznikami - powiedział wreszcie. - A jednak stworzył pan, nieomal pod naszym bokiem, interesującą broń ofensywną.
- Sojusze nie wykluczają dbania o własne sprawy. - Wyczułem szóstym zmysłem, że między tymi dwoma toczy się jakaś gra.
- A dokąd to chcecie wysłać wasze taksówki w obronie ukraińskich interesów? - zaciekawił się polski generał.
- Na przykład do Turcji. Albo na Krym. Mamy z nimi zatargi jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku... A najpierw przetestujemy je w warunkach bojowych. Tam, dokąd umyślicie nas posłać...
Wujaszek uśmiechnął się, ale Michalski pozostał dziwnie ponury i zamyślony. Może szacował liczbę pojazdów i zastanawiał się, czy po pięćdziesięciu latach wymuszonych sojuszy nie staniemy wreszcie okoniem?
***
Urzędników było dwóch: jeden po cywilnemu, ubrany w markowy polski garnitur, drugi wojskowy, z dystynkcjami kapitana. Za oknami wisiał duszny sierpniowy upał. Kijów drzemał; wszystko, co żyło, ukryło się, by przeczekać najgorętszą porę dnia. Po niebie płynęły małe, białe obłoczki. Krzesło było wygodne, ale i tak siedziałem jak na szpilkach. Wojskowy studiował w zadumie wszystkie dwadzieścia siedem załączników, które musiałem złożyć wraz z podaniem. Wreszcie odłożył ostatni papier. Zdjął okulary i popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem.
- Dlaczego chcesz się uczyć właśnie we Lwowie?
- Z tego miasta pochodziła moja rodzina - wyjaśniłem. - Ostatnią wolą moich dziadków było...
Urzędnik, ten w cywilu, otarł czoło z potu.
- Ugoda Tarnopolska pozwala wam teoretycznie osiedlić się w dowolnie wybranym miejscu Rzeczypospolitej - powiedział - ale województwa lwowskie i stanisławowskie to dość specyficzny region. Staramy się utrzymywać tam równowagę etniczną, dlatego z niepokojem... - urwał w pół zdania i ziewnął.
- Mówisz dobrze po polsku - odezwał się oficer. - Jednak jesteś Ukraińcem.
- Mam jedną szesnastą krwi polskiej - pochwaliłem się. - Jednak nie zamierzam osiedlać się tam na stałe. Skończę liceum i wracam na studia do Kijowa.
- Wszyscy tak mówicie - mruknął.
- I w tym właśnie problem - westchnął gość w garniturze. - Czytałeś manifest Prokopiuka?
- Ten o pokojowym podboju waszych kresów wschodnich poprzez wzmożone osadnictwo Ukraińców na tych terenach?
Kiwnął głową.
- Owszem, znam jego treść. Był dość szeroko komentowany przez naszą prasę. Ale ja nie zamierzam osiadać na stałe we Lwowie. Zdobyłem stypendium polskiej fundacji i chcę z niego skorzystać - dodałem.
- Tak - potwierdził kapitan, znowu przeglądając papiery. - Ale sam rozumiesz, jeśli podłożysz tam bombę, to my będziemy odpowiadać za to, że wydaliśmy ci pozwolenie na pobyt.
- Czy ja wyglądam na terrorystę? - obruszyłem się.
- Żaden z was nie wygląda - mruknął cywil. - A potem ktoś nocami smaruje na murach napisy w rodzaju Znaj Lasze, szczo po San nasze. Albo bierze karabin snajperski i... W dodatku... hmmm... Twój wujaszek, generał Ihor Pawluk, mocno nam ostatnio podpadł.
- Walczy o szerszą autonomię, ale legalnymi metodami - powiedziałem ostrożnie. - Zresztą, prawie go nie znam - zełgałem.
Urzędnik wziął moje podanie i popatrzył mi w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie. Przystawił pieczątkę i podał swojemu towarzyszowi. Ten przybił swoją.
- Przez najbliższe trzy lata mamy prawo cię śledzić i kontrolować korespondencję - wyrecytował urzędową formułkę. - Zgoda na pobyt może być cofnięta w każdej chwili rutynową decyzją administracyjną. Jeśli coś zmalujesz, odpowiadasz według naszego kodeksu karnego. Po trzech latach nienagannego sprawowania możesz wystąpić o nadanie prawa stałego pobytu.
- Za trzy lata skończę naukę i wracam - zaoponowałem.
Westchnęli obaj ciężko jak na komendę.
Samum nadciągnął nieoczekiwanie. Nad rozpalonymi od słonecznego żaru skałami wyżyny Negev zawisła ciemna chmura. Piasek sieknął o przednie szyby czajki. Półmrok gęstniał z minuty na minutę.
- Nie ma sensu ciągnąć do obozu - powiedział generał Michalski, usiłując przebić wzrokiem wirujące tumany pyłu. - Prędzej się zgubimy na pustyni. Mamy tu w okolicy jakąś kryjówkę?
Głowy oficera i kierowcy pochyliły się nad mapą.
- Cztery kilometry stąd jest dobre miejsce - powiedział wreszcie adiutant.
- Jedźmy tam.
Uruchomił radiostację i nadał wiadomość dla pozostałych pojazdów. Niewielki konwój przyspieszył i po kilkunastu minutach przedzierania się niemal na oślep zatrzymał pod skalnym nawisem. Piętnastu ukraińskich komandosów wyskoczyło z transportera i sprawnie zbadało wszystkie kąty.
- Od miesięcy nikogo tu nie było - zameldował ich dowódca.
Generał, wspierając się na lasce, wysiadł ze swojego wozu. Tu, w jaskini, pyłu wirowało niewiele. W kącie pod ścianą leżał podarty śpiwór i kilka puszek po Lwowskim Eksportowym. Wyżej na ścianie ktoś wymalował gwiazdę Dawida. Saper właśnie badał legowisko.
- Wszystko w porządku - zameldował.
Michalski podszedł do ściany. Strasznie go korciło, żeby wziąć trochę farby antykorozyjnej i domalować do gwiazdy szubienicę, ale nie wypadało. Co innego wyłapywać żydowskich terrorystów z organizacji Masada, a co innego otwarcie chwalić się antysemityzmem.
Westchnął i popatrzył w stronę wąwozu. Niepotrzebnie. Dwaj żołnierze ustawiali właśnie wykrywacze podczerwieni. Nikt ich tu nie zaskoczy...
- Grupa pierwsza, warta do drugiej w nocy - rozkazał. - Grupa druga, zmiana i do szóstej rano.
Zasalutowali. Ktoś rozstawił składany fotel. Generał uśmiechnął się z wdzięcznością. Usiadł i postawił laskę w zasięgu ręki. Żołnierze sprawnie rozłożyli obozowisko. Michalski wyjął z teczki walizkowy komputer i, uruchomiwszy wbudowany nadajnik, wszedł do Sieci. Ściągnął aktualne wiadomości z serwisu informacyjnego sztabu generalnego. Długą chwilę patrzył w ekran, nie wierząc własnym oczom.
- Jak to? - wyszeptał zdumiony. - To przecież niemożliwe!
Parlament Rzeczypospolitej na specjalnej sesji podjął niemal jednogłośnie decyzję o zakończeniu okupacji Rzeszy Niemieckiej. Generał przeleciał wzrokiem treść raportu. Polskie garnizony w ciągu dwu miesięcy wycofają się z zajmowanych terenów, niemiecka Rada Regencyjna otrzyma pełnię władzy do czasu wyborów, które wyłonią pierwszy od dziesięcioleci Reichstag. Odbędzie się też referendum w sprawie restauracji monarchii lub utrzymania republiki...
Adiutant wyrósł jak spod ziemi. W ręce trzymał przenośne radyjko - widać słuchał serwisu.
- Cesarza im się zachciewa... - mruknął sędziwy generał.
- Radio Berlin podało, że pierwsze wyniki ankiety wskazują na przewagę monarchistów.
- Tylko kogo posadzą na tronie? - zafrasował się.
- Melduję, że najpoważniejszym kandydatem jest wnuk cara Włodzimierza Kiryłowicza, Grigorij Hohenzollern. Jest rozkaz z Warszawy, kod zielony. Odczytać?
- Za chwilę. - Skupił wzrok na ekranie.
Jak było do przewidzenia, Polska wycofała się jedynie z części terytorium. Granica na Odrze i Nysie Łużyckiej pozostawała bez zmian. Okręgi autonomiczne Chociebórz i Nowy Izrael uzyskały niepodległość. Wolne Miasto Szczecin miało pozostać przez kolejne dziesięć lat pod zarządem Ligi Narodów. Liga miała też zadbać, by Niemcy pozostały krajem zdemilitaryzowanym, natomiast zakazy rozwoju przemysłu ciężkiego zostały cofnięte.
- Jakie rozkazy? - oderwał wzrok od komputera.
Oficer przyboczny podał mu pasek papieru i odmeldował się. Michalski przeleciał wzrokiem kilkanaście linijek tekstu. Potem wstał i, opierając się na lasce, ruszył w stronę żołnierzy.
Adiutant, widząc jego minę, zarządził zbiórkę. Po chwili stali przed nim w karnym szeregu.
- Zgodnie z rozkazem prezydenta Rzeczypospolitej zostałem z dniem dzisiejszym awansowany na stopień marszałka polowego - powiedział Michalski. - Z uwagi na mój wiek zaproponowano mi także przejście w stan spoczynku. Zważywszy, że tydzień temu skończyłem dziewięćdziesiąt siedem lat, chyba skorzystam z tej propozycji.
W ich oczach wyczytał nieśmiały protest.
- Mam obowiązek wyznaczyć następcę. Bezpośrednie dowództwo okręgu wojskowego Daleka Rubież obejmie mój zastępca, pułkownik Rudenko. A wam, huncwoty, daję dwa tygodnie urlopu. - Rozjaśnił się lekko. - Wolno wiwatować - zażartował.
Ucieszyli się wyraźnie. Oficer pojawił się jak spod ziemi z kolejnym paskiem depeszy.
- Panie marszałku, czy wolno zwrócić się...
- No, gadaj - mruknął nieregulaminowo i uśmiechnął się pod nosem.
- Decyzją prezydenta za zasługi dla ojczyzny został pan odznaczony Orderem Orła Białego. Ceremonia wręczenia odbędzie się pojutrze w Warszawie. Prezydent wysyła po pana osobisty samolot.
Michalski kiwnął głową.
- Spocznij, rozejść się! - rzucił komendę.
Odprawił adiutanta gestem i ruszył na przechadzkę po grocie. Nikt mu nie towarzyszył, zrozumieli, że chce w samotności przetrawić nieoczekiwany awans. Laska stukała o kamienie, dowódca doszedł do końca jaskini i, odwrócony plecami do podwładnych, wyjął z kieszeni na piersi niewielkie zawiniątko. Rozsupłał rzemyk i z małej płóciennej sakiewki wydobył niemiecki Żelazny Krzyż. Długą chwilę patrzył na wytartą, popękaną emalię, a potem zacisnął wargi.
Rzesza odzyskała niepodległość? A zatem pora wracać do domu.
Kiedyś z Kijowa do Warszawy poczta szła czternaście dni. Spoglądałem przez okno, chłonąc dalekie widoki. Rzeczpospolita... Sąsiad, przyjaciel, sojusznik, okupant. Szachownica pól, gęste lasy, czasem zagubiona ferma lub szlachecki dworek otoczony parkiem. Wszystko to migało za oknami w szaleńczym tempie. Trzysta osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, lotnicze siedzenia, klimatyzacja. Czytałem peany na cześć zmodernizowanej przed miesiącem linii Lux-Torpeda Kijów - Lwów - Warszawa, ale rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia.
Pociąg wjechał na stację i zatrzymał się niemal bezszelestnie przy granitowym peronie. Hydrauliczne siłowniki wydały lekki syk, drzwi rozsunęły się na boki i do wnętrza wlała się fala rozedrganego upałem powietrza. Wysiadłem, mrużąc oczy. Tłum wolno płynął w stronę poczekalni, dałem się ponieść ludzkiej rzece. Kilku antyterrorystów stało w przejściu, taksując podróżnych wzrokiem. Nie zwrócili na mnie uwagi.
Z tego, co wiedziałem, stali tu tylko dla picu. Komputery z pewnością przetworzyły już obraz z kamer, rozbiły go na detale, zidentyfikowały wszystkich wysiadających. Gdzieś tam, w chłodzonych ciekłym azotem bankach pamięci powstała moja wirtualna teczka, gdzieś tam tkwiło już zapisane w systemie binarnym moje podanie i dwadzieścia siedem załączników oraz notatka, że wysiadłem z pociągu o tej i o tej godzinie... A jednak system nie był tak do końca szczelny...
Minąłem pomnik upamiętniający Polaków, którzy wtedy, w 1918 roku zajęli dworzec, zdobywając kompletny skład wagonów z wyposażeniem. Gdyby nie to, ciekawe, jak potoczyłyby się nasze losy. Strzelcy Siczowi totalnie przegrali sprawę. A przecież mieli czterokrotną przewagę liczebną...
Naklejone przy wejściu plakaty ostrzegały przed groźbą ataków terrorystycznych. Należało zwracać szczególną uwagę na osoby niosące paczki, walizki i plecaki. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdzie jak gdzie, ale tu akurat każdy mógł być potencjalnym terrorystą. Ostrzegano też przed podejrzanymi bagażami, pozostawionymi bez opieki. Na końcu zamieszczono zdjęcie człowieka w długim płaszczu. Wyglądał jak ekshibicjonista, ale wedle zapewnień autora instrukcji zamachowcy-samobójcy często występowali w takich wdziankach. Dalej ścianę zdobiły podobizny piętnastu najbardziej poszukiwanych członków ukraińskiej sekcji Al-Quaidy. Prezydent Rzeczypospolitej podszedł do sprawy poważnie, nagrody pieniężne za ich ujęcie były sześcio - i siedmiocyfrowe. Trzeba się będzie rozejrzeć. Byłem ciekaw, czy moja twarz też kiedyś trafi na takie plakaty. I na ile mnie wówczas wycenią...
Kamienica Kłopotowska, stojąca opodal zachowanego fragmentu murów miejskich, przeszła niedawno gruntowny remont. Szyld, stylizowany na siedemnastowieczny, informował, że wewnątrz mieści się bursa im. Tarasa Szewczenki oraz kaplica greckokatolicka. Po obu stronach wielkiej, okutej żelazem bramy znajdowały się niewielkie sklepiki. Widać pokoje dla uczniów mieściły się na wyższych kondygnacjach. Zapukałem do ciężkich, metalowych drzwi, a po chwili, spostrzegłszy guzik domofonu, wcisnąłem go. Szczęknął zamek. Wszedłem do wysoko sklepionej sieni. Biegła przez budynek na przestrzał. Kiedyś w dawnych dobrych czasach kupcy przetaczali tędy wozy z towarami.
Kobieta we flanelowej koszuli wyjrzała ze służbówki.
- Pa... Bohdan Pawluk - zreflektowałem się. Jestem we Lwowie, a więc w Polsce. Powinienem używać tutejszych form przedstawiania się. Najpierw imię, potem nazwisko.
- Ach, tak. - Mówiła po ukraińsku z silnym polskim akcentem. - Mam na imię Anna. Chodź, pokażę ci twój pokój. Tak jak chciałeś, na poddaszu.
Wspinaliśmy się po wąskich drewnianych schodach. Podłogi wyłożone były kamiennymi płytkami, ściany odmalowano niedawno, zapach farby ciągle jeszcze kręcił w nosie. Cisza wręcz dzwoniła w uszach.
- Regulamin dostaniesz później, drukarka wysiadła. Jeszcze nikogo nie ma.
Wdrapaliśmy się na ostatnie piętro. Strych zaadaptowano w trakcie remontu, po obu stronach korytarza ciągnęły się drzwi. Gospodyni zabrzęczała kluczami i otworzyła pierwsze po lewej. Pokoik nie był duży, jakieś dwa na trzy metry. Łóżko, biurko, dwa krzesła, szafa, skośny sufit, okno wprawione w płaszczyznę dachu. W kącie umywalka. Czego jeszcze potrzeba do szczęścia?
- Jest tu dostęp do Sieci? - Przeszedłem na polski.
- Oczywiście. - Wskazała mi skrzynkę z portem. - Dostęp wąskopasmowy, na radio, osiemdziesiąt megabajtów na sekundę - wyrecytowała wyuczoną formułkę. - Stołówka będzie czynna dopiero od pierwszego września.
- Jadam na mieście. - Uspokoiłem ją.
- To chyba wszystko. - Poskrobała się po głowie. - No nic, w razie czego zejdź na dół i pytaj...
Poszła. Rozpakowałem walizkę. Wyjąłem komputer i podczepiłem kabelkiem. Ubrania ulokowałem w szafie. Soroczka nieco się pogniotła, trzeba wyprasować. Nad drzwiami powiesiłem ikonę. Potem przysunąłem sobie krzesło i otworzyłem okno. Wyjrzałem zaciekawiony. Wychodziło na zachód. Zobaczyłem hektary dachów, kopuły i wieże świątyń...
Zdjąłem z ulgą buty i wygodnie wyciągnąłem się na miękkim łóżku.
Obudziłem się o szóstej po południu. Cienie wydłużyły się, panujący od rana duszny upał zelżał. Gdzieś od strony Wysokiego Zamku nadciągnął chłodny wietrzyk. Podreptałem na dół, zameldowałem się na portierni i wyszedłem na miasto. Przyjemnie było wędrować zaułkami, choć czułem się tu dość obco. Idiotyczna, żółta barwa tynków przyprawiała o depresję. Brakowało mi też dwujęzycznych szyldów: Lwów wyczyszczono z napisów cyrylicą w stopniu niemal doskonałym... Poszedłem na Rynek. W podwórzu kamienicy Weneckiej urządzono małą, szykowną restauracyjkę. Zjadłem faskę polskich pierogów (z niezrozumiałej dla mnie przyczyny tu nazywały się „ruskie”) i popiłem kwasem chlebowym, który też był inny, dużo słodszy niż u nas... Przechodząc przez bramę, odebrałem tubus. Ciężki był jak cholera, ponad dwadzieścia kilo. Przerzuciłem sobie pasek przez ramię.
Przełknąłem ślinę. Oddychałem równo, maszerując wzdłuż domów, aż serce się uspokoiło. Rozluźniłem mięśnie, zwolniłem. Teraz trzeba się przejść po placu, ktoś sprawdzi, czy nie mam żadnego ogona. Potem można wrócić na kwaterę. Zapadał zmierzch, ale na Rynku było jasno. Archaiczne latarnie, lampy łukowe, konstrukcji jeszcze inżyniera Rychnowskiego, świeciły ostrym, błękitnawym światłem. Dla odmiany w dziesiątkach ogródków piwnych zapalono niewielkie latarenki z wstawionymi do środka świeczkami.
W Czarnej Kamienicy, mimo późnej pory, wabiły oświetlone witryny i kłębiący się wewnątrz tłum. Podszedłem zaciekawiony. Całodobowa księgarnia. Pokręciłem ze zdumienia głową. Wot, kulturalny naród...
Zawróciłem do bursy. Uliczki biegnące od Rynku były nieco ciemniejsze. Minąłem dwukrotnie gliniarzy, choć okolica wydawała się zupełnie spokojna. Brakowało tu za to wojskowych patroli, do których przywykłem od dzieciństwa. Policjanci, też uzbrojeni raczej licho, mieli kabury z rewolwerami zamiast karabinków i pistoletów maszynowych jak w Kijowie. Mimo to spociłem się jak mysz.
Do drzwi kamienicy Kłopotowskiej dotarłem pięć minut przed wyznaczonym przez regulamin czasem. Wdrapałem się na swoje poddasze, a potem zrobiłem coś bardzo nieregulaminowego.
Spryskałem buty żelem antyzapachowym, założyłem rękawiczki. Otworzyłem okno i wypełzłem na dach. Był stromy, ale wykorzystując solidne zaczepy od piorunochronu, dotarłem do kładki dla kominiarzy. Ruszyłem nią powoli i ostrożnie, ładunek mi ciążył, bałem się, że stracę równowagę. Kamienice łączyły się ze sobą, w kilku miejscach kładki nie istniały i musiałem balansować na kalenicach dachów. Wreszcie uznałem, że jestem wystarczająco daleko.
Usiadłem wygodnie na wąskiej desce i, opierając się o ciepły, nagrzany słońcem komin, patrzyłem długą chwilę na zasypiające u moich stóp miasto. Czy jeszcze kiedyś los się odwróci? Czy te place, zaułki, kamieniczki powrócą na łono Ukrainy? Może ciężką pracą wielu pokoleń zdołamy tego dokonać. Najpierw wolność, może kiedyś w przyszłości ekspansja... Przypomniałem sobie plakaty z dworca. Podkładanie bomb zdecydowanie nie było tu najwłaściwszą drogą.
Oczywiście, mogli mnie wypatrzyć kamerą termowizyjną lub z satelity, w takim przypadku za pięć minut uliczka u moich stóp wypełni się radiowozami, a okoliczne dachy zaroją od snajperów...
Odkręciłem cztery zardzewiałe śrubki i zdemontowałem dekiel nakrywający szybik wentylacyjny. Otworzyłem tubus. Z wierzchu wyglądał jak zwyczajna plastikowa rura na mapy czy rysunki. Wewnątrz krył najnowszą technikę naszych tajnych laboratoriów wojskowych. Rozgniotłem w dłoniach nieco specjalnej masy plastycznej i przykleiłem rurę wewnątrz komina. Cienki kluczyk kodowy umieściłem w gnieździe i przekręciłem o ćwierć obrotu. Zabłysły diody kontrolek.
...
macboguc