Douglas Ostatnie tango w Brooklynie.txt

(475 KB) Pobierz
Kirk Douglas

Ostatnie tango w Brooklynie

Z angielskiego przełożyła Teresa Lachowska
Podziękowania
Wiele spraw w tej ksišżce bliskich jest mojemu sercu
i osobistemu dowiadczeniu. Wiem, co się czuje stajšc
oko w oko ze starociš. Wiem, jak to bywa, gdy
pozbierawszy się po wypadku człowiek odkrywa, że
następstwa - nauczka wycišgnięta z traumatycznego
przeżycia - trwajš przez wiele lat i zmuszajš do
patrzenia na życie w nowy sposób. Wiem, jak to jest,
kiedy ma się do czynienia z instruktorem, który jest
minimalistš i który wierzy, że ćwiczenia gimnastyczne
dotyczš ciała i duszy. Mike Abrums, mój osobisty
instruktor od lat dwudziestu pięciu, był także inspira-
torem wielu fragmentów tej ksišżki.
Jest w niej jednak wiele obszarów, które były mi nie
znane. Żywię przeto olbrzymiš wdzięcznoć wobec
tych, którzy pomogli mi poznać ich własny wiat.
W zakresie medycyny konsultowałem się z licznymi
specjalistami, sporód których muszę wymienić przede
wszystkim doktora Alfreda Trento, ordynatora oddziału
transplantacji serca w Centrum Medycznym Cedars-
-Sinai, doktora Phillipa Koefflera, ordynatora oddziału
hematologii i onkologii w Cedars-Sinai, i Geoffreya
Visbala, szefa badań chirurgicznych Międzynarodowe-
go Instytutu Kardiologicznego w Loma Linda. Pragnę
również wspomnieć o doktorze Johnie Stevensonie
i Ronnie Jurow, którzy cierpliwie znosili moje indagacje
w sprawach medycznych, oraz o Franku Garcii, który
zapoznawał mnie z tajnikami kostnicy, a także o Ellen
Green i Joanne Kennedy, które pomogły mi zrozumieć
codziennš pracę bibliotekarek medycznych.
Bardzo wdzięczny jestem również Rachel Levitsky
i Johnowi Greenbaumowi, którzy wraz z innymi
członkami Akcji Objazdowej Pomocy Humanitarnej
ukazali mi mroczny wiat Coney Island, wiat zamiesz-
kany przez ludzi bezdomnych. Dziękuję zwłaszcza
Tommy'emu Jonesowi i Mšdrali oraz innym bezdom-
nym za ich opowieci oraz za to, że podzielili się ze mnš
dziejami swego życia.
Chciałbym podziękować Johnowi i Jesse Hollandom
za wsparcie mnie wspomnieniami z okresu ich doras-
tania w Brooklynie oraz Gene Sarro ze szkoły tańca za
filmy instruktażowe o tangu, które pomogły mi prze-
kazać słowami specyficzny czar tego tańca.
Ponad wszystko jednak pragnę wyrazić swojš wdzię-
cznoć Ursuli Obst. Od pierwszej mojej ksišżki pt. Syn
szmaciarza poczynajšc, poprzez Taniec z diabłem, Dar
aż do Ostatniego tanga w Brooklynie była nie tylko moim
redaktorem, lecz także kim, kto pozwolił mi - po-
chlebiajšc, a w razie koniecznoci krytykujšc - wydo-
być z siebie to, co najlepsze. Serdecznie jej za to
dziękuję.
1
Jej oczy, zamglone przez wiek, rozszerzyły się pod
wpływem przerażenia, gdy patrzyła ze skalistego brzegu
rzeki na kłębišce się w dole wody.
- Ależ Ben, wiesz, że nie umiem pływać - opono-
wała, ciskajšc kurczowo rękaw jego koszuli kocistš
rękš. Na przezroczystej skórze usianej wštrobianymi
plamami rysowały się wyranie niebieskawe żyły.
- Musisz spróbować, Betty. - Uwolnił ramię
z ucisku.
Choć byli w tym samym wieku, ona słabowita,
schorowana nie mogła się równać z nim, muskularnym
i trzymajšcym się krzepko.
- Nie potrafię! - protestowała, potrzšsajšc głowš
tak mocno, że lepkie od potu siwe włosy opadły jej na
oczy.
- Musisz - nalegał.
Zaczęła cicho popłakiwać, posłuszna rozkazowi.
- Zrobię, co mówisz, Ben.
Pocałował Betty w policzek. Potem jednym silnym
ruchem zepchnšł jš do rzeki. Beznadziejnie młóciła
wokół siebie wodę, gdy rwšcy nurt porwał jej wy-
chudzone ciało i wcišgnšł w głšb.
Po chwili wypłynęła, czubek głowy wychynšł na
powierzchnię i natychmiast znowu zniknšł. Mógłby
jeszcze uratować Betty, gdyby wskoczył do wody - jest
przecież wietnym pływakiem - ale nawet nie drgnšł
i wpatrywał się tępo w miejsce, gdzie wyłoniła się jej
głowa. Pršd był tak wartki, że niczego nie mógł dojrzeć.
Wreszcie jš zobaczył. Tym razem na powierzchnię
wynurzyła się cała głowa - Betty chwytała spazmatycz-
nie powietrze i krztusiła się wodš. A potem rzeka
wcišgnęła jš po raz ostatni, unoszšc w stronę mier-
ciononych wodospadów.
Uwiadomił sobie nagle ze zgrozš, co zrobił, i krzyk-
nšł: - Betty! - Lecz wiedział, że już go nie usłyszy.
Betty, jego żona od lat czterdziestu siedmiu, zniknęła na
zawsze.
Zbudził się zlany zimnym potem, z trudem łapišc
oddech, zupełnie jakby to on się topił.
Po raz trzeci od mierci Betty przed rokiem przynił
mu się ten sam koszmarny sen. Marion powiedziała, że
w okresie żałoby to rzecz całkiem normalna, a rwšce
wody symbolizujš obmywanie z winy tego, kto pozostał
przy życiu. Guzik prawda, pomylał. Cholernie dobrze
wiedział, co to znaczy. Czy jednak mógłby kiedykolwiek
jej to wytłumaczyć? Czy mógłby opisać Marion straszne
ostatnie chwile życia jej matki?
Żałował, że w ogóle wspomniał córce o swoich kosz-
marach. Nie znosił wyrazu jej twarzy, gdy patrzyła na
niego badawczo poprzez okulary w drucianej oprawce
i wygłaszała "profesjonalnš opinię" tym łaskawym to-
nem, jakim lekarze przemawiajš do pacjentów. Może
sobie być dyplomowanym psychologiem, ale nadal jest
jego córkš, a on nie zamierza pozwolić, żeby go pocie-
szała tym psychobełkotem.
Podczas ostatniej rozmowy urzšdziła mu cały wykład
na temat niebezpieczeństw zwišzanych z "próbš ucie-
czki od smutku". Nie był głupcem, wiedział, co się za
tym kryje - Marion próbowała tylko wywołać w nim
wyrzuty sumienia, bo zmyto jej głowę z powodu tego,
że ojciec sprzedaje dom.
Właciwie to nie miał jej tego specjalnie za złe. Lubiła
tu wracać, zwłaszcza teraz po rozwodzie. Dla niej ten
przytulny, szalowany deseczkami wiktoriański dom,
schowany za terenami defiladowymi na Flatbush, ozna-
czał wspomnienia z czasów szczęliwego dzieciństwa.
Dla niego za była to po prostu przepastnie pusta
przestrzeń bez Betty. Chciał się z tym domem pożegnać
i zabrać ze sobš tylko dobre wspomnienia.
Kłopot polegał jednak na tym, że na razie nie wymylił
jeszcze, dokšd się potem wyprowadzi. Agent od handlu
nieruchomociami powiedział, że na dzisiejszym rynku
nie ma co liczyć na szybkš sprzedaż. Tymczasem dom
sprzedano natychmiast i pozostał mu niecały miesišc na
spakowanie manatków i wyprowadzkę.
O Boże, co pocznie z tyloma gratami?
Rozejrzał się po pokoju, który Betty urzšdziła na nowo
mniej więcej przed dziesięcioma laty. Był biało-różowy,
z mnóstwem ozdóbek, kobiecy. Nigdy jej nie powie-
dział, że nie cierpi wszystkich tych kwiatków i falbanek.
Odda wszystko Armii Zbawienia, jeli Marion nie
zechce sobie zabrać tych zanadto wypchanych kanap,
niewygodnych krzeseł o prostych oparciach i całej masy
ozdóbek. Trzeba będzie chyba ciężarówki, aby odwieć
drobiazgi, które Betty nakupiła w cišgu ostatnich kilku
lat przed swojš mierciš. Nigdy nie odkrył, po co to
robiła. Może miało to zwišzek z jej chorobš, chorobš
Alzheimera? W każdym razie po prostu musi się tego
wszystkiego pozbyć. Do nowego mieszkania sprawi
sobie co nowego, co własnego. Meble obite skórš.
O włanie, ładnš, drogš skórš, takš, jakš wybrał do
swojej siłowni w centrum. Trzeba koniecznie zabrać
się już do szukania jakiego lokum. Nie będzie to teraz
łatwe zadanie, bo niemal wszystkie japiszony wynoszš
się z Manhattanu i cišgnš do Brooklynu. Czy znajdzie
dzi czas na to, żeby zapolować na mieszkanie?
Spojrzał na zegarek - nie dzisiejszego ranka. Pierw-
szy klient ma się zjawić o ósmej. To stary przyjaciel
Milt, agent filmowy. Pozostało mu pół godziny na
przygotowanie się do wyjcia.
Szybko wzišł prysznic, po czym, wcišż jeszcze w szlaf
roku, poszedł do kuchni, żeby zrobić niadanie, które
zawsze składało się z omletu z czterech białek i jednego
żółtka, jednej grzanki bez masła i szklanki odtłusz-
czonego mleka. Jakie to życie jest zabawne - nawet
w najcięższych chwilach nadal respektujesz błahe przy-
zwyczajenia. Skończyłe szećdziesišt dziewięć lat, jes-
te wdowcem, sprzedałe swój dom, masz przed sobš
niezbyt jasnš przyszłoć, a nadal przygotowujesz nia-
danie tak jak przez większš częć swojego dorosłego
życia, nadal bierzesz prysznic, czycisz zęby, czeszesz
się - jak gdyby nic się nie stało.
Po niadaniu opłukał naczynia (żeby uniknšć "krzep-
nięcia", co go irytowało) i wstawił je do zmywarki, po
czym wyjšł ubranie na ten dzień: starannie wyprasowane
spodnie khaki, uszyte tak, że uwydatniały jego wšskie
biodra i płaski brzuch, koszulkę polo w niebiesko-
-zielone paski opinajšcš muskularnš pier i ramiona oraz
pasujšce do całoci zielone skarpetki. Elegancki strój.
Ubierajšc się zerkał w lustro. Spoglšdała na niego
twarz osmagana wiatrami, o szarych oczach, ze stalowo-
siwš czuprynš, która dobrze harmonizowała ze staran-
nie przyciętymi wšsami. Ta twarz należała do nie-
młodego już mężczyzny (przystojnego, ale w zaawan-
sowanym wieku, nie da się ukryć), za to ciało nie,
absolutnie nie. W swojej siłowni miał kilkunastu klien-
tów - maklerów giełdowych z Wall Street, tak mło-
dych, że mogliby być jego synami - którzy patrzyli na
niego z zazdrociš. No cóż, twoje ciało samo tego nie
osišgnie. Jeli regularnie nie ćwiczysz, nie ograniczasz
się w jedzeniu, odpowiednio dużo nie odpoczywasz i nie
zredukujesz do minimum nałogów-papierosów, kawy,
alkoholu - wszystko to wycinie na tobie swoje piętno,
ledwie dobijesz do trzydziestu pięciu lat.
Teraz już pospiesznie kończył się ubierać, włożył
jeszcze granatowš marynarkę i wybiegł z domu. W dro-
dze do garażu zauważył, że na krzakach bzu rozwijajš
się już pšczki. Uwielbiał bzy i konwalie - wszystkie te
delikatne kwiaty, które zakwitajš na tak krótko każdej
wiosny i przekwitajš wraz z końcem maja. Pamiętał, jak
sadził te drzewka, wisienkę i jabłoń. W tym roku nie
zbierze już z nich owoców. Nie chciał pozwalać sobie
na sentymentalne uczucia, szybko zapalił silnik spor-
towego camaro (jedyna sła...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin