Paul B. Thompson & Tonya Cook Dragonlance Saga Zaginione opowieci, tom 3 Darognesti Morskie elfy Mojemu bratankowi Matthew Craigowi Carterowi enfant chéri T.C. Rozdział 1 - Wyprawa ratunkowa Gnane południowym wiatrem, wysokie kolumny dymu unosiły się nad gęstym lasem u ujcia Rzeki Zielonego Ciernia. Bardziej wymowne były jednak napływajšce z delty i Zatoki Ergoth zniszczone wozy, pnie spalonych drzew, trupy łudzi i koni. Wojna domowa toczšca się w Ergoth dotarła nawet na to niegdy spokojne wybrzeże. Stojšca w bocianim gniedzie qualinestyjskiego statku "Wieczorna Gwiazda" księżniczka Vixa Ambrodel ze smutkiem patrzyła w stronę horyzontu na widoczne tam pobojowisko. Jej wuj, Mówca Słońca elfów Silvanesti, wysłał ich aż tutaj, na południowo-wschodnie wybrzeże Ergoth, z odsieczš dla uciekajšcych tędy z terenów ogarniętych wojnš kilku ważnych osobistoci z plemienia qualinestyjskich elfów. Zakotwiczeni w spokojnej zatoce, już drugi dzień czekali na ambasadora Quenavalena, jego rodzinę i orszak - ale nie dostali od nich żadnego znaku. - Zauważyła, pani, co nowego? - zawołał z pokładu siwy, niemłody już elf. - Ogień płonie na obu brzegach rzeki - odpowiedziała Vixa, osłaniajšc oczy przed słońcem. - Generał Solamnus przesuwa siły bardzo szybko. Rozumiem, że wcišż nie ma ladu Quenavalena ani jego orszaku. - Na rzece widać tylko szczštki. Ostrożnie, legacie, już schodzę. Objšwszy nogami zwisajšcš z bocianiego gniazda linę, zsunęła się w dół. Ostatnie cztery stopy pokonała, zeskakujšc na pokład. Łażenie po takielunku w zbroi nigdy nie było łatwe, a przy panujšcym tu okropnym upale stawało się niemal torturš. Vixa dyszała ze zmęczenia. Ludzie stanowišcy większoć załogi "Gwiazdy" leżeli na pokładzie i udawali obojętnoć. Inaczej zachowywały się elfy z drużyny Vixy, dwudziestu wybranych z miejskiego garnizonu krzepkich i wytrzymałych Qualinestyjczyków. Od dwu dni byli gotowi do walki, nawet jedli i spali w zbrojach, odkšd "Gwiazda" zarzuciła kotwicę. Byli niespokojni i rwali się do bitki. Widok kłębów dymu na horyzoncie tylko podgrzał ich nastroje. W zasięgu wzroku rzekę znaczyły plamki małych łódek i canoe. Większoć łodzi przewoziła niedobitków uciekajšcych przed pocigiem armii generała Vinasa Solamnusa. Wojska Imperium Ergoth były w rozsypce, niezdolne stawić otwarty opór Solamnusowi. Zamiast tego odstępowały, nękajšc nieprzyjaciela przy każdej nadarzajšcej się okazji. Członkowie oddziałów osłonowych podkładali ogień wzdłuż Rzeki Zielonego Ciernia i podpalali zboża na pniu i spichlerze, by pozbawić ludzi Solamnusa żywnoci. Z każdš godzinš przy ujciu rzeki pojawiali się nowi uciekinierzy, rozpaczliwie szukajšcy ocalenia i ucieczki z terenów objętych walkami. Większoć z nich stanowili wieniacy lub lenicy, których zaskoczył rozwój wydarzeń. Z radociš powitali obalenie szalonego imperatora, nie byli jednak przygotowani na poniesienie zwišzanych z tym kosztów. Zniszczone domy, spalone plony, zabici lub okaleczeni najbliżsi - wszystko to okazało się cenš, jakš przyszło zapłacić powstańcom. Vixa przejęła z ršk legata Armantaro swój polerowany, srebrny hełm, ale nie włożyła go na głowę. Lekki wietrzyk przyjemnie chłodził jej twarz i wichrzył krótko przycięte pszeniczne włosy. Księżniczka była wysoka - przy swoich szeciu stopach wzrostu o całe dwa całe przerastała swego legata. Przez chwilę oboje stali ramię w ramię, badajšc wzrokiem odległy brzeg. Milczenie obojga przerwał Harmanutis, dziesiętnik miejskiej straży, który podszedł do Vixy i sprężycie zasalutował. - Pani... chcielibymy wiedzieć, jak długo przyjdzie nam tu jeszcze czekać? - powiedział, wyprężajšc się niczym struna. Armantaro zmarszczył brwi. - Ile będzie trzeba, dziesiętniku. - Ma prawo wiedzieć - mitygowała go księżniczka. - Dziesiętniku, jeli ambasador nie zjawi się do południa, będziemy musieli co zrobić. - Ukontentowany tš enigmatycznš w istocie odpowiedziš, Harmanutis raz jeszcze zasalutował i odszedł, by podzielić się rewelacjš z towarzyszami. Stojšcy obok księżniczki stary legat umiechnšł się lekko. - To znaczy... co zrobimy, pani? - Jak już będę wiedziała, tobie powiem pierwszemu. - Księżniczka odwzajemniła umiech, co złagodziło nieco bruzdy strapienia na jej twarzy. Vixa wyglšdała na nie więcej niż osiemnacie, dwadziecia lat. Elfy bowiem podlegajš upływowi czasu w mniejszym stopniu niż ludzie i Vixa w rzeczywistoci miała lat szećdziesišt pięć. Od szeciu lat służyła w armii Qualinostu, głównie pod dowództwem swej wojowniczej matki, lady Verhanny Kanan, która z kolei była córkš wielkiego Kith-Kanana, pierwszego z Mówców Słońca. Pomimo wietnego urodzenia, Vixa zacišgnęła się jako prosty żołnierz i ciężko pracowała na awanse, o co już zadbała jej matka. Ta misja była pierwszym samodzielnym zadaniem dziewczyny. Na brzegu zaczšł się jaki ruch i kto żyw biegł ku relingom. Wzdłuż linii fal kłębił się tłum Ergothańczyków. Obładowani tobołami i workami, zbiegali z piaszczystego zbocza i gnali brodem przez rzekę. Słabsi i starsi potykali się i przewracali - deptano po nich bezwzględnie - nikt jednak nie zatrzymywał się, by im pomóc. Wkrótce też elfy poznały przyczynę paniki. Spomiędzy drzew na południowym brzegu rzeki wyłonili się konni. Byli to ludzie noszšcy resztki barw ergothańskich i zbrojni w lance. Korzystajšc ze swojej liczebnej przewagi, runęli niczym lawina na bezbronnych uciekinierów. - To regularny oddział armii Ergoth? - spytał Vanthanoris, jeden z wojów Vixy. - Nie - odpowiedział Armantaro. - To dezerterzy... i jestem gotów się założyć, że zwykli bandyci. Z coraz gniewniejszymi minami elfy patrzyły, jak konni wdeptywali bezbronnych zbiegów w płytkie wody i przeszywali leżšcych włóczniami. Niektórzy z łotrów zeskakiwali nawet z siodeł, by sprawniej obdzierać leżšcych z ich mizernego dobytku, choć niewiele było do zabrania. - Łajdaki - mruknšł Armantaro. Vixa położyła dłoń na ramieniu starego woja. - Wiesz, legacie, te cierwojady sš poważnym zagrożeniem dla ambasadora - powiedziała niespiesznie. - Nie można dopucić do tego, żeby Jego Ekscelencja był niepokojony przez takich jak ci nieszczęnicy... nieprawdaż? Błękitne oczy Armantaro bystro spojrzały na księżniczkę. - W rzeczy samej, pani. Żadnš miarš nie wolno do tego dopucić. Księżniczka skinęła głowš. Legat odwrócił się od relingu i zawołał do kapitana: - Moci Esquelamarze! Spuć, proszę, szalupy! Żołnierze, do broni! Hełmy i tarcze zostajš na pokładzie. Bierzcie tylko miecze i łuki! Na pokładzie zawrzało. Vixa odłożyła swój hełm, kładšc go obok tarczy z bukiem. Opierajšc jeden szczyt swego podwójnego łuku o stopę, przełożyła go od tyłu przez udo i przyginajšc prawš dłoniš, lewš od przodu nałożyła cięciwę. Zanim zdšżyła przerzucić przez ramię kołczan ze strzałami, oddział Qualinestyjczyków stał już karnie u burt. Żeglarze opucili dwie szalupy - każdš z jednej burty. Armantaro objšł komendę nad jednš, z jej dziesięcioma łucznikami, Vixa za zajęła się drugš. Powierzchnia morza była gładka jak szkło. Żeglarze stęknęli nad wiosłami, łodzie mignęły po toni i wkrótce dotarły do małej wysepki u ujcia Zielonego Ciernia. Niektórzy z uciekinierów usiłowali schronić się na tym mizernym skrawku lšdu. Kiedy ujrzeli lšdujšce zbrojnie elfy, z okrzykami przerażenia ponownie rzucili się do rzeki. - Stać! - zawołała Vixa. - Przybylimy tu dla waszej ochrony! Wyczerpani mężczyni i udręczone kobiety bojaliwie zaczęli wracać na wysepkę. Armantaro spytał krępego jegomocia wyglšdajšcego na kowala, skšd przybył. - Z wioski nad Jodłowym Ruczajem, wasza miłoć - odpowiedział zapytany, łypišc okiem na błyszczšcy kirys elfa. - Do rzeki podšżalicie za strumieniem? - spytała Vixa. - Tak, panienko... to co ze czterdzieci mil, albo i więcej. - Widzielicie po drodze jakie elfy? Bogato odziane... w grupie liczšcej dwadziecia kilka osób? Kowal kiwnšł głowš. - Ależ tak! Widziałem takich jak wy, panienko... jakie cztery mile stšd, na północnym brzegu. - Kiedy to było? - Nie dalej jak wczoraj, panienko. W tejże włanie chwili opryszkowie, którzy uporali się już z obdzieraniem pomordowanych na plaży, zebrali się ponownie i zaczęli wygrażać uciekinierom na wysepce. Qualinestyjczycy karnie wystšpili na przód, formujšc szereg przed zbiegami. Wszyscy mieli już w dłoniach łuki ze strzałami na cięciwach. Widok niezbyt licznej grupki obrońców wcale nie przestraszył konnych dezerterów. Podnoszšc w górę zrabowane dobra, zaczęli bezkarnie szydzić z elfów. - Wynocie się precz, pókicie cali, Długousi! - wrzasnšł jeden z nich. Vixa zmrużyła oczy. - Przypomnijcie im o dobrych manierach - poleciła spokojnie. Elfy uniosły łuki i wkrótce bandytów smagnšł deszcz strzał. Natychmiast opustoszało z pół tuzina siodeł. Drwiny bandytów ucichły, po czym jedcy jak jeden mšż zawrócili konie i schronili się W lesie. - To było doć łatwe - zauważył Armantaro. - Liczyłem na porzšdnš walkę! - uskarżał się Harmanutis. Vixa zmierzyła go uważnym spojrzeniem. - Możesz jej mieć więcej, niż się spodziewasz, dziesiętniku. Poleciła załodze jednej szalupy wywieć Ergothańczyków z łachy. Trzeba ich będzie rozdzielić na pozostałe łodzie, znajdujšce się w zatoczce. Drugš łód, z dwudziestkš łuczników i legatem, skierowała ku północnemu brzegowi rzeki. Było już niemal południe i z nieba lal się żar nie ustępujšcy chyba temperaturš tchnieniu kuni Thorbardinu. W powietrzu unosiły się też kłęby dymu. Przebiwszy się przez spływajšce z pršdem zgliszcza, szalupa Vixy dotarła do odleglejszego brzegu. Tłusta woda jakby przyklejała się do wioseł i zatrzymywała łód. - Dziwne - odezwała się księżniczka. - Powietrze jest ciężkie jak przed burzš, a ...
ptomaszew1966