Alex Joe - Pod Szlachetnym Koniem.rtf

(1330 KB) Pobierz
JOE ALEX (MACIEJ SŁOMCZYŃSKI)

 

 

 

JOE ALEX (MACIEJ SŁOMCZYŃSKI)

 

MAURICE S. ANDREWS (ANDRZEJ SZCZYPIORSKI)

 

NOËL RANDON (TADEUSZ KWIATKOWSKI)

 

 

 

 

 

 

POD SZLACHETNYM KONIEM

 

 

 

 

NIECHAJ ODNAJDĄ SWOICH              WROGÓW

 

ŚLEDZTWO PRZY ULICY LAOS

 

WEEKEND W PENSJONACIE „CYPRYS

 

POD SZLACHETNYM KONIEM


 

 

 

 

 

 

 

 

„NIECHAJ ODNAJDĄ SWOICH WROGÓW

 

 

Wielcy bogowie, którzy nad głowami

Naszymi gromy tej burzy rozdarli,

Niechaj odnajdą teraz swoich wrogów.

Zadrżyj, nędzniku, tający przed prawem

Swe zbrodnie. Skryj się, ręko krwią splamiona.


 

 

Joe Alex

(Maciej Słomczyński)


 

William Szekspir Król Lear, akt III, scena 2

tłum. Maciej Słomczyński


 

 

 

 

1. „JOWIALNY MISTER KNOX

 

 

Joe Alex odłożył gazetę, w której pomimo rozpaczliwych wysiłków nie umiał znaleźć ani

jednej interesującej wiadomości. Przymknął znużone oczy i westchnął. Był bardzo zmęczony.

Gdzieś poza szeroką, cicho podzwaniającą taflą olbrzymiej  szyby,  zajmującej prawie całą

ścianę poczekalni, grzmiały zapuszczane nierówno silniki wielkiego samolotu pasażerskiego

i siedzący   doznawał   wrażenia,   że   przytłumione   wibracje   motorów   wstrząsają   wszystkimi

komórkami   jego   mózgu.   A mózg   ten   był   umęczony   tygodniem   niemijającego   upału,

tygodniem wypełnionym setkami zdawkowych rozmów z ludźmi życzącymi mu jak najlepiej,

a najbardziej umęczony mowami pożegnalnymi w czasie bankietu, który zakończył się przed

niecałą godziną, a trwał od wczesnego popołudnia.

Na szczęście port lotniczy Ian Smuts leżał dostatecznie daleko poza miastem, aby Alexowi

udało   się   pozbyć   wszystkich   odprowadzających   poza   prezesem   Klubu

Południowoafrykańskich Miłośników Książki Kryminalnej. Prezes, który w ciągu ostatnich

siedmiu  dni pełnił  wobec niego  obowiązki  gospodarza, nie pozwolił mu  wziąć taksówki,

odwiózł  własnym  samochodem  na lotnisko, ale pożegnał  go przed dworcem,  gdyż  wypił

podczas   bankietu   trochę   za   wiele   i najwyraźniej   obawiał   się   późnego   powrotu   przez

opustoszałe  ulice miasta,  na których  czyhały patrole policji drogowej, tak bardzo zawsze

zainteresowane trzeźwością kierowców.

Tak więc Joe wysiadł sam, niosąc w jednej ręce niewielki podróżny neseser, a w drugiej

bukiet wspaniałych białych róż o na wpół rozwiniętych koronach.

Teraz, kiedy siedział zagłębiony w zdradliwie miękkim fotelu małej, bocznej poczekalni

dworcowej, przeznaczonej dla pasażerów ruchu międzynarodowego, leżące na stoliku róże

przypomniały mu nagle Karolinę. Lubił patrzeć na Karolinę z kwiatami, a te były  bardzo

piękne,   świeże   jeszcze   zupełnie,   z kropelkami   rosy   osiadłymi   na   płatkach.   W kropelkach

odbijały się maleńkie lampy oświetlające salę.

Westchnął. Pożałował nagle, że nie ma tu Karoliny. Byłoby jej do twarzy z tymi kwiatami.

Miała wrodzony dar posługiwania się otaczającymi  przedmiotami  dla podkreślenia swojej

urody, a robiła to tak mimowolnie, że…

Myśl przerwała się. Joe z wysiłkiem opanował pragnienie oparcia głowy na poręczy fotela.

Powrócił spojrzeniem do białych róż. Kiedy samolot po przeleceniu nad całym kontynentem

afrykańskim, nad Morzem Śródziemnym i Europą, wyląduje wreszcie w Londynie, zwiędną

już chyba zupełnie. A może poprosić stewardesę, żeby włożyła je do wody?


 

 

 

To by było przyjemne i takie niecodzienne: dać Karolinie róże z Afryki. Wprost z lotniska

pojedzie do domu, wykąpie się, przebierze, przejrzy pocztę i wyruszy na poszukiwanie tej

śmiesznej, bardzo poważnej dziewczyny,  o której nigdy nie potrafi myśleć  obojętnie. Nie

zawiadomił   jej   o dniu   i godzinie   swego   przyjazdu.   Nigdy   nie   pisywali   do   siebie   i nie

telefonowali, jeżeli któreś z nich było za granicą. Kochali się już od kilku lat trudną miłością

wolnych,   niezależnych   ludzi   i wiedzieli   oboje   instynktownie,   że   miłość   ta   będzie   tym

prawdziwsza   i bardziej   trwała,   im   mniej   będzie   w niej   obowiązków   i stereotypowej

uprzejmości, a więcej swobody i odruchowego działania. Tak. To będzie najlepsze: od rana

wyruszy   na   poszukiwanie   Karoliny   z bukietem   róż,   jeżeli   nie   tym,   to   w każdym   razie

podobnym…

Myśl ta ożywiła go trochę, ale po chwili projekt wydał mu się śmieszny.

— O Boże… — mruknął — przecież ten samolot powinien już tu być…

Ale samolotu jeszcze nie było. Zainstalowany w poczekalni megafon milczał. Joe wyjął

chustkę   i otarł   nią   czoło.   Pomimo   klimatyzacji   i pracujących   niestrudzenie   i cicho

wentylatorów pod sufitem, powietrze było ciężkie, parne i przesycone lepką wilgocią.

W   tej   samej   chwili,   kiedy   Joe   westchnął   po   raz   drugi,   megafon   ożył.   Rozległ   się

melodyjny, kobiecy głos:

— Uwaga! Uwaga!

Alex szybko uniósł głowę. Owalny, elektryczny zegar na ścianie poczekalni wskazywał

godzinę dwudziestą drugą trzydzieści.

—   …podróżnych   udających   się   do   Capetown   prosimy   o zajęcie   miejsc   w samolocie

znajdującym się przed głównym wejściem dworca! — dokończył głośnik i ucichł.

Joe opadł na fotel i rozejrzał się leniwie. Kilka stolików, zajmujących wnętrze salki, było

zajętych, ale w sumie osób udających się w kierunku Londynu było bardzo niewiele.

Przy najbliższym stoliku, na wprost okna, siedziała profilem do patrzącego młoda i bardzo

ładna kobieta, ubrana z może nieco zbyt wyzywającą elegancją. Wszystko, co miała na sobie,

wydawało się o włos za obcisłe, jak gdyby dla podkreślenia uroków budowy ciała, a maleńki,

czerwony kapelusik, osadzony na czarnych, gładkich włosach, wydał się Alexowi odrobinę

zbyt czerwony. Przy fotelu siedzącej, która przeglądała magazyn ilustrowany, stała niewielka,

elegancka walizka, niemal całkowicie oklejona znaczkami hotelowymi, co Joe również uznał

w duchu   za   dowód   nienadzwyczajnego   smaku   jej   właścicielki.   Obok   walizki   piętrzył   się

potężny, okuty kufer–szafa, którego przewóz samolotem musiał kosztować chyba tyle samo,

co przewóz pasażera. Na kufrze leżała parasolka, cienka i lśniąca jak szpada. Przez chwilę

Alex zastanawiał się, jaki może być zawód tej dziewczyny, i doszedł do wniosku, że albo nie


 

 

 

ma żadnego, albo jest gwiazdą musicalu. Skierował wzrok ku następnemu stolikowi.

Osoby,   które   znajdowały   się   przy  nim,   były   nieco   bardziej   interesujące,   chociażby   ze

względu na dysproporcje fizyczne zachodzące pomiędzy nimi. Zwrócony twarzą do Joego,

drzemał   z głową   opartą   o poręcz   fotela,   wygodnie   rozwalony,   ogorzały   młody   człowiek

o barach Herkulesa i czole kretyna. Krótkie, jasne włosy ostrzyżone na jeża, nadawały jego

uśpionej twarzy wygląd jeszcze prymitywniejszy, a sportowa marynarka z grubego tweedu

potęgowała szerokość rozłożystych ramion. Natomiast człowiek siedzący obok drzemiącego

stanowił jego fizyczne przeciwieństwo. Był  mały,  drobny i ruchliwy,  a jego bystre oczka,

osadzone pod wypukłym czołem, nad którym świeciła łysina kończąca się za uszami kępkami

siwiejących   włosów,   poruszały   się   niespokojnie,   omiatając   nieustannie   salę   krótkimi

spojrzeniami, jak gdyby właściciel ich nie wiedział dokładnie, co spodziewa się dostrzec, ale

był zdecydowany nie opuścić niczego, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Od czasu do

czasu spoglądał na śpiącego olbrzyma i w pewnej chwili rozluźnił mu krawat delikatnymi

ruchami   palców,   których   troskliwość   przypominała   ruchy   matki,   krzątającej   się   wokół

uśpionego dziecka.

„Ktoś   nie   śpi,   żeby   spać   mógł   ktoś…”   —   zacytował   Joe   i uśmiechnął   się   do   siebie.

Zapaśnik   albo   bokser   i jego   trener…   —   pomyślał   i przeniósł   spojrzenie   ku   następnemu

stolikowi, przy którym siedział spokojny, stonowanie ubrany pan w średnim wieku. Był tak

podobny do tysięcy Anglików, którzy przekroczyli  pięćdziesiątkę i zdołali  w ciągu swego

życia osiągnąć dobrobyt, że wzrok Alexa prześliznął się po nim obojętnie, rejestrując jedynie

ciekawy   szczegół   tej   postaci:   niezwykle   silnie   powiększające   okulary   w czarnej   rogowej

oprawie. Kiedy uniósł głowę, spojrzenia ich zetknęły się na chwilę i Alex dostrzegł ogromne,

powiększone do zdumiewających rozmiarów wypukłością szkieł, wodniste, jasnoniebieskie

oczy.   Na   stoliku   przed   tym   człowiekiem   leżał   podobny   do   pudełka,   niewielki,   skórzany

neseser,   zaopatrzony   na   całej   długości   w błyskawiczny   zamek.   Prawa   dłoń   siedzącego

spoczywała   na   neseserze,   nie   opuszczając   go   ani   na   chwilę.   Joe   pomyślał   przelotnie,   że

w walizce   tej   mogłaby   się   swobodnie   pomieścić   odcięta   głowa   ludzka,   a potem   odwrócił

wzrok i uśmiechnął się do siebie, jak zawsze, gdy w spostrzeżeniach chwytał się na tym, co

nazywał u siebie skazą zawodową.

Najdłużej zatrzymał spojrzenie na osobie, siedzącej po prawej ręce, tuż pod oknem.

Była to kobieta mogąca mieć około pięćdziesięciu lat i ani w jej postaci, ani w rysach nie

było   niczego,   co   na   pierwszy   rzut   oka   można   było   zakwalifikować   jako   niecodzienne.

Niezwykle schludna, ubrana w prosty, szary, dobrze skrojony kostium podróżny, zdawała się

być jedną z owych niezliczonych dam w średnim wieku, które w ostatnich latach można tak


 

 

 

często   spotkać   na   pokładach   transatlantyków   i w   kabinach   międzykontynentalnych

samolotów   pasażerskich.   Damy   te   —   wdowy,   stare   panny   albo   matki   dorosłych,

mieszkających   na   krańcach   świata   dzieci   —   podróżują   bardzo   wiele   w drugiej   połowie

dwudziestego   wieku   z odwagą,   przedsiębiorczością   i orientacją,   o której   nie   śniło   się   ich

matkom, i dają widomy dowód, że kobieta jest stworzeniem, o które nie należy zbytnio dbać,

gdyż świetnie potrafi sama sobie w życiu poradzić, jeżeli się jej na to pozwoli.

Wpatrując   się   w nią   dyskretnie,   Joe   zastanawiał   się   przez   chwilę,   co   go   tak   bardzo

fascynuje w tej dość zwykłej sylwetce. Nagle zrozumiał, że zadziwia go jej bezruch. Siedziała

nieporuszona, nie mrugnąwszy nawet powieką, jak gdyby nie była żywym człowiekiem, ale

modelem  podróżnej, wykonanym  z wosku i posadzonym  tu przez kogoś, kto chciał  sobie

zażartować   z braku   spostrzegawczości   czekających   w poczekalni   pasażerów.   W dodatku

wyprostowana była tak, jakby siedziała nie w wygodnym fotelu, ale na twardym, wysokim

stołku barowym bez oparcia. Przez pewien czas Joe z zainteresowaniem przyglądał się jej

spod oka, ale ani drgnęła.

To byli wszyscy. Raz jeszcze powiódł po nich oczyma i nie znajdując żadnego oparcia dla

wyobraźni, powrócił do gazety.

U dołu tytułowej strony dziennika była jego mała podobizna, a obok niej notatka tłustym

drukiem, rozpoczynająca się od słów:

 

 

Klub   Południowoafrykańskich   Miłośników   Książki

Kryminalnej   będzie   dziś   podejmował   pożegnalnym

obiadem   powracającego   do   Anglii   po   tygodniowym

pobycie   w naszym   kraju   znanego   autora   powieści

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin