Carey Mike - Felix Castor 01 - Mój własny diabeł.pdf

(1207 KB) Pobierz
M
IKE
C
AREY
MÓJ
WŁASNY
DIABEŁ
Przełożyła Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2008
GTW
Tytuł oryginału:
The Devil You Know
Copyright © 2006 by Mike Carey
Copyright for the Polish translation © 2008 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Joanna Figlewska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:
Jarek Krawczyk
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-081-5
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60
e-mail kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. (22) 721-30-00
www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa:
drukarnia@dd-w.pl
1
Zazwyczaj noszę rosyjski płaszcz wojskowy z czasów carskich, zwany też szynelem, z
dodatkowymi kieszeniami na flet, notes, sztylet i kielich. Dziś jednak zdecydowałem się na zielony
frak ze sztucznym, przywiędłym kwiatem w butonierce, buty z różowej skóry i malowane wąsy w
stylu Groucho Marxa. Jechałem z Bunhill Fields na zachód przez Londyn - ośrodek mojej siły, choć
muszę przyznać, że chwilowo nie czułem się specjalnie silny: kiedy człowiek wygląda jak
gigantyczne lody pistacjowe, niełatwo mu zgrywać twardziela.
Geografia ekonomiczna Londynu zmieniła się bardzo przez ostatnie lata, lecz Hampstead to
zawsze będzie Hampstead. A w to zimne listopadowe popołudnie, pokutując za grzechy, których nie
potrafiłem nawet zliczyć, i zapewne wyglądając równie mało radośnie jak
tricoteuse,
poinformowana, że z powodu złej pogody odwołano wszystkie najbliższe egzekucje, tam właśnie
zmierzałem. Do Hampstead.
A dokładniej na Grosvenor Terrace pod numer 17 - stało tam skromne, niewielkie,
wczesnowiktoriańskie arcydziełko, stworzone przez sir Charlesa Barry'ego w czasie przerw na
lunch, gdy zajmował się budową Reform Club. Czy wam się to podoba, czy nie, piszą o tym w
książkach: wielki człowiek brał fuchy i za zacne sumki „wypożyczał” materiały ze swych
aktualnych placów budowy. Jego nieprawe architektoniczne potomstwo można znaleźć wszędzie:
od Landbroke Grove po Highgate, i na widok owych domów ogarnia mnie zawsze irytujące
poczucie
deja vu,
jakbym widział nos mleczarza u własnego pierworodnego.
Taksówkarz przyjął napiwek i nie oglądając się, umknął z powrotem na bogate tereny
łowieckie West Endu. Dzwonek zabrzęczał surowo, funkcjonalnie, niczym wiertło dentystyczne
zsuwające się po stwardniałej emalii. Czekając na odpowiedź, obejrzałem gałązkę jarzębiny
przybitą po prawej stronie werandy. Przywiązano do niej czarne, białe i czerwone sznurki, w
odpowiednim porządku, a mimo to... Gałązka jarzębiny w listopadzie nie daje już zbytniego kopa.
Uznałem, że to spokojna okolica.
Mężczyzna, który mi otworzył, był zapewne Jamesem Dodsonem, ojcem solenizanta.
Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. Wyglądał solidnie - może
nie był gruby, lecz mocno „upakowany”. Oczy miał twarde, niczym łożyska kulkowe, i szpakowate
włosy wzmacniające wrażenie szarości. Po czterdziestce, lecz pewnie równie sprawny i szczupły
jak dwadzieścia lat wcześniej. Bez wątpienia był to człowiek doskonale znający znaczenie dobrego
odżywiania, regularnych ćwiczeń i nieugiętego poczucia moralnej wyższości. Pen mówiła, że to
gliniarz, czekający na awans na głównego konstabla, zatrudniony przy Agar Street jako jeden z
ojców założycieli nowej rządowej Agencji Przestępczości Poważnej i Zorganizowanej. Myślę, że
sam także odgadłbym w nim gliniarza bądź księdza, a większość księży na szczęście odpuszcza
sobie na długo przed czterdziestką. To jedna z zalet powołania.
- Pan jest iluzjonistą i klownem - rzekł Dodson takim tonem, jakby mówił: „Pan jest
bezbożnym śmieciem i skurwielem, który zgwałcił mojego psa”. Nawet nie spróbował pomóc mi z
walizkami, które dźwigałem po dwie w każdej ręce.
- Felix Castor - przytaknąłem z wyjątkowo mało klaunowatą miną. - Spec od przeganiania
smutków.
Skinął nonszalancko głową i otworzył szerzej drzwi.
- Salon. - Wskazał ręką. - Będzie nieco więcej dzieci, niż zapowiadaliśmy. Mam nadzieję, że
to panu nie przeszkadza?
- Im więcej, tym weselej - odparłem przez ramię, wchodząc do środka. Rozejrzałem się po
salonie z, jak miałem nadzieję, profesjonalną miną. Według mnie był to zwykły pokój. - Świetnie.
Wszystko, czego potrzebuję. Doskonale.
- Zamierzaliśmy wysłać Sebastiana do jego ojca, ale cholernik miał jakąś awarię w pracy -
wyjaśnił za moimi plecami Dodson. - Co oznacza jednego więcej. I paru dodatkowych przyjaciół...
- Sebastiana? - spytałem. Podobne pytania to dla mnie zwykły odruch, niezależnie od tego,
czy chcę usłyszeć odpowiedź. To kwestia mojej pracy. To znaczy dawnej pracy. Okazjonalnej.
Pracy, bez której mogę żyć.
- Brat przyrodni Petera, z pierwszego małżeństwa Barbary, tak jak Peter z mojego. Świetnie
się dogadują.
- Oczywiście - przytaknąłem z powagą, jakby sprawdzanie mocy rodzinnych więzów
należało do standardowych przygotowań przed magicznymi sztuczkami i występem komika.
Peter to solenizant, właśnie skończył czternaście lat - pewnie był nieco za dużo na klaunów i
magików oraz przyjęcia z tortem i lodami, ale nie ja tu decydowałem. Zawsze w służbie dobra,
nawet gdy wyciągam niekończące się kolorowe wstążki z puszki z fasolką.
- Przygotowania pozostawię panu. - W głosie Dodsona zabrzmiała nutka powątpiewania. -
Proszę bez wcześniejszej konsultacji ze mną bądź Barbarą nie przesuwać żadnych mebli. A jeśli
szykuje pan coś, co mogłoby podrapać parkiet, chętnie dostarczymy dywanik.
- Dziękuję - odparłem. - Poproszę o piwo, jeśli pan również będzie pił. Określenie „piwo”
nie obejmuje podzbioru „lager”.
Gdy to rzuciłem, zmierzał już do drzwi i nawet nie zwolnił. Wiedziałem, że drink od niego
jest równie prawdopodobny, jak pocałunek z języczkiem.
Zacząłem zatem wypakowywać rzeczy. Zadanie to utrudniał nieco fakt, że walizki spędziły
ostatnie dziesięć lat w garażu Pen. Oprócz rekwizytów iluzjonisty znalazłem w nich mnóstwo
rzeczy, których widok przywołał przelotne - albo i nie - wspomnienia.
Scyzoryk (należący do mojego starego przyjaciela Rafiego), z największym ostrzem
złamanym cal od czubka; domowy fetysz wyszykowany ze zmumifikowanego truchła żaby i trzech
zardzewiałych gwoździ; obszytą piórkami siatkę do włosów, nieco wyłysiałą, lecz wciąż lekko
pachnącą perfumami; i aparat.
Cholera. Aparat.
Obróciłem go w dłoniach, natychmiast pogrążając się w rwącym nurcie wspomnień. To był
brownie autographic 3. Złożony wyglądał jak dziecięce pudełko na drugie śniadanie. Gdy jednak
nacisnąłem zatrzaski, przekonałem się, że miech z czerwonej skóry wciąż tkwi na miejscu,
szlifowany wizjer pozostał nietknięty, a (cud nad cudami) ręczne pokrętło wsuwające obiektyw na
miejsce nadal działa. Natrafiłem na niego na pchlim targu w Monachium, gdy podróżowałem z
plecakiem po Europie. Miał prawie sto lat, a ja zapłaciłem za niego funta. Sprzedawca żądał tylko
tyle, bo obiektyw był pęknięty. Dla mnie to nie miało znaczenia - w owym czasie chodziło mi po
głowie zupełnie inne zastosowanie aparatu - więc uznałem to za świetną okazję.
Teraz jednak musiałem odłożyć go na bok, bo w pokoju zjawili się pierwsi goście,
wprowadzeni przez bardzo biuściastą, bardzo jasnowłosą i bardzo piękną kobietę, bez dwóch zdań
stanowczo za dobrą dla kogoś takiego jak James Dodson. Czy, przyznam uczciwie, jak ja. Miała na
sobie biały zbluzowany top i asymetryczną spódnicę khaki, zapewne stworzoną w pracowni
jakiegoś projektanta i kosztującą więcej, niż zarabiam przez pół roku. Mimo to sprawiała wrażenie
nieco zmęczonej i oklapłej. Uznałem, że to pewnie kwestia życia z Jamesem Supergliną, albo też
może z Peterem, zakładając, że nadąsany promyczek skwaśniałego słońca u jej boku nosił właśnie
to imię. Podobnie jak z ojca, promieniowała z niego agresywna niezłomność, na którą nakładał się
charakterystyczny dla nastolatków czujny upór. Z niewiadomych przyczyn cechy te tworzyły
bardzo nieatrakcyjną kombinację.
Kobieta przedstawiła się jako Barbara, głosem mającym w sobie dość naturalnego ciepła, by
zastąpić koc elektryczny. Przedstawiła też Petera, a ja uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
Próbowałem uścisnąć mu dłoń - zapewne kierował mną atawistyczny impuls, związany z pobytem
w Hampstead - chłopiec jednak odmaszerował już w stronę nowych przybyszów, witając ich
głośnym rykiem. Barbara odprowadziła go wzrokiem, z nieprzeniknionym, błogim uśmiechem,
sugerującym zażywanie mocnych środków uspokajających. Gdy jednak odwróciła się do mnie,
spojrzenie miała ostre i jasne.
- I co? - spytała. - Jest pan gotów?
Już miałem powiedzieć „na wszystko”, ale ugryzłem się w język i wybrałem zwykłe „tak”.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin