Dragonlance - Zaginione Opowieści t.1.doc

(1161 KB) Pobierz

Dragonlance Saga

Zaginione opowieści, tom 1

 

Douglas Niles

 

 

 

Kagonesti

Historia dzikich elfów

 

(Przełożył Andrzej Sawicki)


Dedykuję Alainie


Prolog - Darlantan, ze Snów i Światłości

3811 PK

Południowe stoki gór Khalkist

 

              W górę łożyska wyschniętego strumienia, skacząc z kamienia na kamień i wdzięcznie przelatując nad błotnistymi sadzawkami, mknął nagi młodzieniec. Jednym susem pokonywał dwudziestostopowe odległości pomiędzy głazami. Z każdym skokiem wznosiła się nad głową biegnącego rozwiana grzywa czarnych włosów, którą pęd szybko stulał w długi, wąski warkocz.

Kagonos biegł z wielu powodów. Upajał się radością ruchu, cieszyła go smukłość i sprężystość ciała, radowała szybkość reakcji na wyzwania nieznanego szlaku. Sycił się też uciechą z przecierania nowej ścieżki i ze znaczenia szlaku, którego przedtem nie deptała stopa żadnego elfa. Dał się pochłonąć wszechogarniającemu spokojowi dziczy, który ukoił jego ducha i pozwolił mu zapomnieć o pomniejszych troskach.

O tym wszystkim myślał o świcie, przed dwoma dniami, gdy obudził się pośrodku rozległego obozowiska Letniego Zgromadzenia. Opuścił swój ustawiony w honorowym miejscu szałas i nie rozmawiając z nikim, ruszył truchtem przez obóz. Jego odejście zwróciło uwagę plemiennych wodzów 1 szamanów, nikt jednak nie próbował go zatrzymać - wszyscy wiedzieli, że Kagonos żył wedle rytmu niesłyszalnego dla innych Pierworodnych. W rzeczy samej niektórzy szamani wręcz odetchnęli z ulgą, gdy naga sylwetka biegacza zniknęła pośród drzew w puszczy. Pamiętali, że nieraz Kagonos zakłócał plemienne rytuały czy próby negocjacji. Zbliżająca się ceremonia Letniego Przesilenia Gwiazd przebiegnie na pewno znacznie spokojniej, jeśli nie weźmie w niej udziału błądzący gdzieś w dziczy narwaniec.

Kagonos ze swej strony nie cierpiał głupich rytuałów związanych z gwiazdami, słońcem czy zmianą pór roku. Uważał, że lśniące nocą na niebie diamenty najlepiej podziwia się w samotności. W istocie, gwiazdy były czymś tajemniczym - niepodzielnie panowały na niebie od zmierzchu do świtu - śmieszna jednak była myśl, iż dbają o jakiekolwiek zaszczyty czy ceremonie, które na ich cześć wyprawiają ludzie lub inne istoty śmiertelne.

Dziki elf biegł przez cały poprzedni dzień, noc i poranek następnego dnia. Nadal każdy oddech przychodził mu bez trudu. Brązową skórę biegacza powlekała jedynie cieniutka warstewka potu. Z każdą upływającą godziną Kagonos osiągał stan coraz głębszej intensywności przeżyć i coraz większego poczucia jedności z otaczającym go zewsząd życiem.

Przez głowę przemknęła mu myśl, o której wiedział, że jest prawdziwa: któregoś dnia opuści swe plemię, by na zawsze zamieszkać samotnie wśród tych wzgórz. Sam sobie będzie panem, nie będzie musiał dbać o nikogo i całkowicie poświęci się majestatycznym górom i lasom.

W istocie nie wiedział, dlaczego tak długo pozostawał członkiem plemienia. Miał świadomość, że jego brak tolerancji dla wszelkiego rodzaju słabości i bezwzględna prostolinijność budziły bojaźń wśród doświadczonych wojowników i wodzów plemion. Obcy nawet dla własnych rodziców, Pierworodny irytował szamanów deklarując, że miłość - pośród wielu innych zjawisk - jest słabością, której należy się wystrzegać.

Dzikie elfy w większości pędziły szczęśliwy żywot - kochały zabawy, były niewinne i beztroskie. Kagonos często się wściekał na tę dziecięcą naiwność - i bez wahania to okazywał - wiedział bowiem, iż plemię miało wielu wrogów. Dlaczego jego ziomkowie nie dostrzegają zagrożenia?

Żaden z młodzieńców nie mógł fizycznie sprostać Kagonosowi - być może dlatego, że jego ciało wydawało się nieustannie wibrować nadmiarem szukającej ujścia energii. Wszyscy go szanowali, pozwalali mu wedle woli odchodzić i wracać - gdy zaś przemawiał, najczęściej wysłuchiwano go z uprzejmym zainteresowaniem. Podczas minionych dziesięcioleci żył po trosze z każdym plemieniem - przebywał więc wśród Czarnych Piór, Srebrnych Łososi, Białych Ogonów, a ostatnio zamieszkał z klanem Błękitnego Jeziora. Gdy plemieniu zagrażali ludzie lub ogry, żaden wojownik nie stawał mężniej i zacieklej od Kagonosa i niejedno zwycięstwo zawdzięczano jego dzielności.

Często też ostrzegał swych współplemieńców przed zagrożeniem ze strony Elfów Domowych, w tej jednak sprawie Pierworodni nie podzielali do końca jego obaw. Pod przywództwem Silvanosa jasnowłose elfy połączyły swe klany w potężne rody, potem wzniosły wysokie budowle, z których powstały miasta - i zamknęły się wewnątrz murów. Kagonos ze zdumiewającą jego samego jasnością pojął, że te więzienia wzniesione dłońmi niewolników są doskonałym obrazem niebezpieczeństwa, jakie grozi Pierworodnym ze strony ich licznych kuzynów. Wiedział jednak i to, że wielu jego współplemieńców zaciekawiły, a nawet kusiły wyniosłe kamienne konstrukcje.

Samotny bieg po górach był doskonałym przeciwieństwem dążeń Domowych Elfów... a nawet skromniejszych potrzeb społecznych ich żyjących w dziczy krewniaków. Kagonos doznawał oto wolności w jej najczystszej, najpełniejszej postaci, uciekł bowiem przed wszelkimi więzami, jakimi obarczały się inne elfy, porzucił odzież i narzędzia, które podporządkowywały świat jego panom - ludziom, ogrom czy elfom. Te dni i godziny samotności były mu niezbędne, w przeciwnym razie napięcie wewnętrzne rozdarłoby mu duszę. Poszukiwanie ścieżki, samotny bieg pod górę, podczas którego wiatr rozwiewał jego gęstą, kruczą grzywę, poczucie pełni życia łagodziło to napięcie i sprawiało Kagonosowi prawdziwą satysfakcję.

Był jeszcze inny, ważniejszy powód, nakazujący mu opuścić szałas i letnie zgromadzenie plemion - pewna wiedza, która kazała mu przebiegać te góry. Kagonos żywił bowiem nadzieję, że dziś raz jeszcze ujrzy Koźlego Pradziada.

Dwukrotnie już natknął się na to wspaniałe stworzenie. Za każdym razem kozioł tkwił wysoko na zboczu któregoś z najwyższych szczytów gór Khalkist. Za każdym razem Kagonos znajdował się niżej, podążając ścieżką, którą nikt przed nim nie kroczył. Za każdym razem w przeszłości - tak jak dziś - plemiona zbierały się na Zgromadzeniu Letniego Przesilenia, Kagonosa zaś nużyły nie kończące się spory międzyplemienne i wzajemne oskarżenia.

Podczas tamtych Zgromadzeń musiał biec całe dnie, zanim ukazał mu się Koźli Pradziad. Wspaniałe zwierzę, którego rogi skręcały się w trzy pełne zwoje po obu stronach szeroko sklepionego czoła, zawsze spoglądało na Kagonosa ze znacznej wysokości. Kozioł patrzył na niego z góry i z daleka - ale w przenikliwym spojrzeniu wielkich, złotych ślepiów zwierzęcia było coś zaskakująco intymnego i świadczącego o chęci bliższego poznania.

Pierworodny zastanawiał się często, czy ktoś jeszcze oprócz niego widział owego kozła. Nie sądził, aby tak było, choć nie umiałby powiedzieć, skąd bierze się jego przeświadczenie. W spojrzeniu i wyrazie wspaniałych oczu zwierzęcia było coś tak głęboko osobistego, iż Kagonos po prostu osądził, że przesłanie jest przeznaczone wyłącznie dla niego. Zresztą nawet jeżeli inni widzieli osobliwe zwierzę, nie doświadczyli dobrodziejstwa kojącego spojrzenia owych wielkich, złotych oczu.

Po ścianie jaru śmignął mroczny cień i elf zmrużył oczy wiedząc, że się spóźnił - z pewnością został dostrzeżony z góry przez jakieś latające stworzenie. Błyskawicznie odwrócił się, aby spojrzeć w niebo, świadom faktu, iż cień jest zbyt wielki jak na sępa czy orła. Nie zdziwił się więc, widząc szerokie skrzydła o ponad dwudziestostopowej rozpiętości i masywne ciało z czterema leniwie mielącymi powietrze łapami. Wszystko to potwierdziło jego wcześniejszy domysł. Gryf!

Instynktownie dał nura za najbliższy spory głaz. Sokolookie stworzenie najpewniej go spostrzegło, mimo to elf nie sądził, by zechciało zaatakować - chyba że dręczyłby je głód. Kagonos widział jednak z dołu, że ma do czynienia ze zdrowym i krzepkim okazem.

I wtedy doznał niemałego szoku. Spoglądając w ślad za oddalającym się stworem, zobaczył powiewającą nad zwierzęciem grzywę jasnych włosów i zdobną złotem zbroję jeźdźca siedzącego na grzbiecie gryfa! Zdumiony ponad miarę dzikus pojął, że któremuś z Cywilizowanych Elfów udało się jakoś schwytać i poskromić wspaniałą bestię. Kagonos skrzywił się z dezaprobatą. Wystarczająco złe było to, iż elfy z domowych klanów chwytały i poddawały władzy siodła konie - teraz zaś przekonał się, że rozciągały przymus i na stworzenia rozległych przestworzy.

Gdy gryf i dosiadający go jeździec zniknęli za zboczem góry, Kagonos na nowo podjął swój bieg, ale krótkie spotkanie pozostawiło po sobie gorzki posmak. Teraz, kiedy szlak, którym podążał, splamiło spojrzenie innego elfa, nie odczuwał już przejmującej go przedtem radości z odnajdywania ścieżek. Wrażenie samotności zostało pogwałcone w sposób, który budził w jego duszy głęboki sprzeciw - a przede wszystkim rozbudził w nim gniew. Jakież prawo miał Domowy Elf do tych stromizn? Docierając tu, nie uronił nawet kropelki potu - siedział sobie po prostu w siodle i gapił się z góry na dziedziny, które powinny należeć wyłącznie do samotnego biegacza z Pierworodnych!

Gdy Kagonos przypomniał sobie Koźlego Pradziada, przeżył kolejny wstrząs. Czy wspaniały kozioł pokaże się Domowemu? Może lotnik dojrzy go z góry, wbrew woli zwierzęcia? Wzdrygnął się pod wpływem tej myśli i otrząsnął ze zmęczenia. Zapominając o znużeniu, gnany głębokim niepokojem, z nowymi siłami i energią pomknął łożyskiem strumienia pod górę, ku strzelistym szczytom.

Przedzierał się ku wierzchołkom przez cztery godziny, przemykał przez szerokie wąwozy, pokonywał ostre, strome granie i mknął ścieżkami, których przed nim nie przebiegał żaden elf. Nie myślał o kierunku, ale w jakiś szczególny sposób doskonale wiedział, dokąd podąża. Nieustannie wspinał się ku najwynioślejszym szczytom otaczających go gór.

Gdy wreszcie stanął na najwyższej grani, która stanowiła zbocze wznoszącego się nad nią szczytu, nie zdziwił się wcale, gdy zobaczył elfiego gryfa uwiązanego do drzewa rosnącego w leżącej za granią dolinie. Grzbiet zwierzęcia gniotło dopasowane doń siodło, zdobne złotem i drogimi kamieniami. Orle oblicze zwierzęcia skierowane było na rozgrywającą się w dole scenę.

Podążając wzrokiem za spojrzeniem gryfa Kagonos ujrzał Domowego Elfa przemykającego chyłkiem ku niższym partiom doliny. Intruz był myśliwym - o czym świadczyły jego łuk i strzały - należał jednak do osobników majętnych i może nawet był szlachcicem. Na łowy odział się w wąskie spodnie ze złotogłowiu i lśniące czernią skórzane buty, na grzbiet zaś wciągnął kurtkę ze śnieżnobiałej wełny. Łuk przytroczył do pleców, a w dłoni dzierżył topór o lśniącym srebrzyście ostrzu. Poruszał się ostrożnie i czujnie wpatrywał się w coś leżącego na dole.

Pierworodny pojął, na kogo polował Domowiec, zanim ten jeszcze zrobił krok do przodu.

W następnym mgnieniu oka ujrzał białe futro leżącego na boku Koźlego Pradziada, odcinające się wyraźnie od szarzyzny skał. Z odległości stu kroków zobaczył też plamy szkarłatu na boku zwierzęcia. Z głębokiej rany wystawała pierzasta strzała elfiego myśliwca.

Rzucając się w dół, Kagonos zauważył też wspaniałą dumę uniesionej w górę, otoczonej potrójnymi spiralami rogów głowy kozła. Zwierzę wierzgało słabo, a z jego pyska zwisał długi jęzor - kozioł oddychał ciężko i chrapliwie. Myśliwy był zaledwie o kilkanaście kroków i podnosił już topór do ciosu, skupiwszy na zdobyczy całą uwagę.

Gryf zaskrzeczał ostrzegawczo - dźwięk przypominał krzyk orła, siłą jednak i donośnością dorównywał rykowi lwa. Złotowłosy myśliwiec natychmiast odwrócił się ku nowemu wrogowi, a jego błękitne oczy rozbłysły gniewnie, gdy spostrzegł nagą sylwetkę zbiegającego ku niemu dalekiego krewniaka.

- Wstrzymaj się, Dziki Elfie! - zawołał.

Kagonos zwolnił kroku i obrzucił Domowca badawczym spojrzeniem. Myśliwy miał na sobie lekki kirys. W lewej dłoni trzymał krótki sztylet, w prawej zaś dzierżył pyszną broń - topór osadzony na długim drzewcu. Płytę pancerza na piersi Domowego Elfa zdobił wizerunek wykonanej w złocie tarczy, na której wyobrażono szpony wzlatującego w górę gryfa.

- Zostaw kozła. Odejdź precz. - Kagonos przemówił ostro, nie wyobrażając sobie nawet, iż ktoś może mu się sprzeciwić.

Domowiec odrzucił głowę wstecz i roześmiał się drwiąco i z wyzwaniem. - Odejść? To najwspanialsze z moich trofeów. Wezmę łeb tego zwierzęcia i osadzę nad swoim sztandarem!

Pierworodny nie odpowiedział, tylko następował coraz bliżej. Nie pojmował, co tamten ma na myśli, mówiąc o „sztandarze”, rozumiał jednak, iż jest świadkiem czegoś bardzo złego i niewłaściwego.

- Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś! Nie podchodź bliżej! - warknął złotowłosy.

- Kim jesteś? - spytał Kagonos, przystając w odległości dziesięciu kroków od myśliwca.

- Masz przed sobą Quithasa Poskramiacza Gryfów! Zapamiętaj to miano, dzikusie - wiedz, że ja jestem tym, który zasiada po prawicy Silvanosa, i w przyszłych wojnach to ja powiodę do zwycięstwa armie, co przegonią ogry i wraży pomiot ich smoczych sprzymierzeńców!

- Quithasie Poskramiaczu Gryfów, zostaw tego kozła w spokoju. Nie będzie twoją zdobyczą.

Quithas ponownie wybuchnął śmiechem. - I któż mnie powstrzyma? Może ty? Nagi szczeniak, bez oręża i zbroi? Dzikusie, nie chcę cię zabijać, ale jeśli staniesz między mną a moją zdobyczą, zrobię to bez wahania.

Kagonos zareagował szybciej niż myśl. Jego szczupłe ciało śmignęło ku przeciwnikowi i opadło w dół w samą porę, by uniknąć szerokiego, płaskiego cięcia toporem. Impet zderzenia powalił wrogów i obaj runęli na ziemię, tworząc bezładną plątaninę wymachujących dziko rąk i wierzgających nóg. Kagonos sapnął wściekle, gdy poczuł na czole niemal ogłuszające grzmotnięcie rękojeścią sztyletu, podtrzymała go jednak kipiąca w nim furia. Potężnym ciosem pięści ugodził Quithasa w bok, w miejsce nie chronione stalą kirysu. To uderzenie wyparło dech z płuc Domowca i myśliwy potoczył się bezwładnie po stromym zboczu góry.

Topór poleciał w drugą stronę i Kagonos skoczył w ślad za nim, nadeptując na długie drzewce. Wysoko na górskim zboczu gryf wydał odgłos wściekłości, ale uwiązane do drzewa cugle nie pozwoliły przyjść z pomocą swemu panu. Dziki elf niespiesznie sięgnął w dół i podniósł topór. Oręż był zaskakująco ciężki, choć krawędź głowni nie ustępowała hartem ni ostrością brzytwie. Wznosząc broń w górę i potrząsając nią ku obezwładnionemu i nadal nie mogącemu złapać tchu przeciwnikowi, Kagonos drżał pod wpływem zapału bojowego i nienawiści, nad którą panował jedynie z najwyższym trudem.

- Źle postąpiłeś, raniąc Koźlego Pradziada. Chełpiłeś się, że nie zdołam cię powstrzymać, bo nie mam broni. Teraz oto mam oręż, Quithasie Poskramiaczu Gryfów, i każę ci iść precz! - Dziki Elf sięgnął pod nogi i wyjął strzały z kołczanu myśliwca. Połamał je z pogardą i cisnął kawałki pod nogi pokonanego przeciwnika. - Wsiadaj na grzbiet swego wierzchowca i leć precz... albo ja zabiję ciebie!

Śliniąc się z wściekłości nie ustępującej gniewowi Kagonosa i łypiąc z furią oczyma, Quithas cofnął się jednak poza zasięg topora.

- Oddaj mi broń! - zażądał głosem drżącym z wściekłości. - Jest cenniejsza, niż możesz to pojąć. Wykuła ją dłoń mistrza kowalskiego, czarem zaś obdarzył sam Silvanos!

- Topór ów będzie więc od dziś moim łupem! - odparł drwiąco wolny elf. - A teraz wynoś się stąd, zanim zdejmę ci łeb z karku.

Oczy Domowca rozbłysły strasznym gniewem i niewiele brakło, by Kagonos cofnął się niczym uderzony pięścią. Zdając sobie sprawę z uczuć wroga, Pierworodny podniósł topór i zwężonymi oczyma pilnie baczył, jak Quithas oddala się ku podenerwowanemu gryfowi. Wspiąwszy się na pozłociste siodło, Domowiec nie rzekł ani słowa - zamiast tego chwycił wodze i jednym szarpnięciem skierował potężną bestię wprost w niebo.

Kagonos obserwował, jak latający stwór znika za granią najbliższego szczytu. Potem zwrócił się ku Koźlemu Pradziadowi i ukląkł obok głowy ranionego zwierzęcia. Gdy spojrzał na szkarłatne plamy szpecące biel sierści, serce niemal pękło mu z bólu. W złotych oczach zwierzęcia kryło się błaganie o pomoc, jęzor kozła daremnie lizał najbliższe kamienie.

- Wody.... Przynieś mi wody...

Kagonos, porwawszy się do biegu, śmignął ku pobliskiemu strumieniowi, zanim dotarło doń w pełni znaczenie tego, co się stało. Gdy dopadł rześkiego nurtu, klęknął i napełnił chłodną wodą usta. Rzuciwszy się do kozła, wypuścił strugę płynu prosto na jego język i z zachwytem patrzył, jak w oczach ofiary pojawia się powracająca chęć życia.

- Kryjówka... musimy znaleźć jakieś schronienie. Tu... niedaleko jest pewna... jaskinia. Zanieś mnie tam.

Koźli Pradziad przemawiał urywanym głosem, Kagonos jednak wyczuł, iż przyczyną tego było osłabienie raną, a nie brak umiejętności. Nawet tych kilka skąpych słów wskazywało na to, że w normalnych warunkach stworzenie przemawiało głębokim, dźwięcznym głosem.

Choć elf zdawał sobie sprawę z faktu, iż zwierzę ważyło dobrych parę setek funtów, bez wahania wsunął ramię pod jego brzuch i uniósł je delikatnie, starając się nie tykać rany z nadal sterczącą z niej strzałą. Ciężar okazał się zaskakująco mały. Zgodnie ze wskazówkami kozła, natrafił wkrótce na niewielką niszę w skalistym zboczu - jaskinią można ją było nazwać jedynie w ogólnym znaczeniu tego słowa.

- Strzała... czy potrafiłbyś ją wyjąć?

Kagonos pracował bardzo ostrożnie, krzywiąc się za każdym razem, gdy kozioł stękał z bólu, ale w końcu udało mu się wydobyć pocisk z rany.

- Wyszła całkowicie, Przedwieczny. Teraz odpocznij... może trzeba ci wody?

Kozioł potrząsnął głową. - Już mi lepiej. Obawiam się, że grot zaprawiono jakąś trucizną albo opatrzono złym czarem, w przeciwnym razie nie uległbym tak łatwo.

Stęknąwszy z wysiłku, kozioł przetoczył się na brzuch i podwinął nogi. Krwawienie z rany zmniejszyło się do nikłego strumyka, a oddech był teraz równiejszy i bardziej miarowy.

Czy jednak w istocie było to zwierzę?

- Widywałem cię przedtem, Odnajdywaczu Szlaków - przemówił kozioł. Tym razem świetliste oczy zwierzęcia - te same, które już dwakroć przedtem obserwowały elfa ze zbocza góry - przeniknęły jego nieposkromioną duszę i mógł odpowiedzieć jedynie kiwnięciem głowy.

- Wędrujesz po górach z łatwością i wdziękiem kogoś, kto stał się ich częścią. Szukasz ścieżek i odnajdujesz je w miejscach, których przedtem nie tknęła stopa ogra, elfa czy człowieka. Jesteś godnym wodzem Pierworodnych.

- Przedwieczny, dziękuję za uznanie, nie jestem jednak wodzem. Niektórzy z moich współplemieńców uważają mnie za szaleńca, inni zaś nie mogą doczekać się chwili, abym się oddalił i ruszył samotnie w góry. Może moja prawdziwa wartość objawi się podczas leczenia twoich ran. Czy możesz mi rzec, kim jesteś?

- Czekajże... muszę wyjść na zewnątrz - oznajmił kozioł, wstając i robiąc kilka chwiejnych kroków ku otworowi niszy. Dotarłszy tam, usadowił się na płaskiej półce z łupku i spojrzał na Kagonosa nie bez rozbawienia.

Dziki Elf sapnął ze zdumieniem i cofnął się przed czymś, czego nie umiał pojąć ni wyjaśnić - ujrzał bowiem, że kozioł zmienia swój kształt.

Pomiędzy pasmami białej sierści błysnęły srebrne łuski, jakby spod wełny trysnęły kaskady lśniących monet. Równocześnie stworzenie rozrastało się z niewiarygodną szybkością, zwiększając swe i tak już niemałe rozmiary. Długi, muskularny, błyszczący srebrzyście ogon wysunął się zza raptownie spotężniałego cielska. Wielki pysk kozła wydłużył się nagle w przerażającą paszczę najeżoną ostrymi, zakrzywionymi w tył kłami. Dwa bliźniacze rogi opadły na półkę wraz z resztkami koźlej wełny z grzbietu, na którym pojawiły się potężne, powleczone srebrną skórą skrzydła. Koźle nogi przekształciły się w muskularne łapy zakończone zakrzywionymi pazurami, nie ustępującymi wielkością i ostrością jataganom ogrów.

Gdy przekształcenie dobiegło końca, wężowe cielsko wygięło się łukiem i niemal zupełnie otoczyło wolnego elfa. Kagonos nie czuł strachu - przepełniał go jedynie ogromny zachwyt, wiedział bowiem, że był świadkiem cudu. Wyczuwał również, że oto w jego życiu dokonuje się ogromna i nieodwracalna zmiana.

- Pytasz, Poszukiwaczu Ścieżek, ktom zacz? Znany jestem pod wieloma imionami, ty jednak możesz mnie nazywać Darlantanem.

- Tak też będzie, Panie - odparł Kagonos, opadając na kolana. Pierworodny nigdy jeszcze nie zgiął karku przed nikim i niczym, teraz jednak klękał nie tylko z własnej woli, ale i z poczuciem głębokiej radości.

- Mianuję cię, Kagonosie, prawdziwym Poszukiwaczem Ścieżek wśród Pierworodnych. Podczas stuleci, które nadejdą, twój lud będzie niejeden raz uciekał się do ciebie w razie potrzeby. Jeśli mają przeżyć i przetrwać, to jedynie dlatego, że ty będziesz wskazywał im drogę.

- Ale... ale jakimże sposobem ja ją odnajdę?

- Miej wiarę, mój dzielny synu. Nie obarczam cię łatwym zadaniem - będzie trudniejsze, niż możesz to sobie wyobrazić. Wiem, że zrodziła się w tobie myśl, aby opuścić plemię i poświęcić się bez reszty górom. Zamierzałeś zostać pustelnikiem, nieprawdaż?

- Tak, Panie. Nastąpi to... miało to nastąpić... już niedługo. - Gdy mówił te słowa, Kagonos rozumiał już, iż nie dane mu będzie zostać elfem samotnikiem. Czyż Dar- lantan nie orzekł, że jego przyszłość wiąże się z przyszłością plemienia?

- Wierzę, Poszukiwaczu, że okażesz się mężem godnym zaufania. Wiedz jednak - jeśli zostaniesz przywódcą swego ludu w najbliższych latach, kiedy Domowe Elfy wzrosną w siłę i będą szukać sposobów, aby skusić twoich współplemieńców urodą miast, kiedy z nieba na błękitnych, zielonych i czerwonych skrzydłach zwali się na was nie znana dotąd plaga - musisz pozostać wiernym mnie - i tylko mnie jednemu.

- Panie, masz moje słowo.

- Jako Poszukiwacz Ścieżek staniesz się przywódcą większym od każdego z wodzów, doradcą duchowym potężniejszym od każdego z szamanów. Zadanie, jakim cię obarczam, wymagać będzie od ciebie wszystkich twoich sił fizycznych i duchowych. Nie bierz sobie żony, ona bowiem odwiedzie cię od twego dzieła. Nigdy też nie daj się zaprowadzić do miast Domowych Elfów - one bowiem poznają twe przeznaczenie i zechcą cię pojmać i uwięzić.

- Jak rozkażesz, Panie.

Darlantan spojrzał w dół i Kagonos po raz pierwszy spostrzegł ślad smutku w złotych oczach smoka - takich samych, jak oczy kozła (choć wszystko inne różniło te dwa stworzenia, będące w istocie jednym).

Podążając wzrokiem za spojrzeniem srebrnego smoka, elf ujrzał leżące pośród kamieni potrójnie skręcone rogi. Mimo że uległy podobnej przemianie jak kozioł, zachowały jednak pierwotny kształt.

Kagonos podniósł jeden z nich i od razu wyczuł jego lekkość, co oznaczało, iż róg wewnątrz jest pusty. Szerszy jego koniec rozdymał się jak wylot trąbki, węższy zaś ukształtowano na podobieństwo ustnika. Choć nikt nie rzekł mu, co ma zrobić, elf wiedział, że powinien zadąć w róg.

Zaciskając zęby na ustniku, Kagonos zadął więc potężnie i usłyszał żałobną melodię - przenikającą górskie doliny i wieszczącą strach i niebezpieczeństwo - ale kończącą się wysokimi, rześkimi nutkami nadziei i tryumfu. Nigdy przedtem nie grał na podobnym instrumencie, nuty jednak pojawiały się w jego duszy ze zdumiewającą wyrazistością i dokończył pieśni ze swobodą i lekkością.

- Podaruję wam ów Koźli Róg - odezwał się Darlantan. - Usłyszę go ja albo ktoś z mego ludu i jeśli będziemy mogli wam pomóc, z pewnością to uczynimy.

- Graj na nim w chwilach radości i smutku, on zaś przemówi do twego ludu i utwierdzi go w durnie i nadziei. Graj na nim, gdy zagrozi wam niebezpieczeństwo, róg zaś ukaże wam drogę ratunku.

- Ja zatrzymam drugi z rogów - ciągnął Darlantan. - Oba na zawsze będą symbolem więzi pomiędzy naszymi rasami. Ich dźwięki staną się wyłączną własnością obu ludów i nie usłyszy ich nikt, prócz srebrnego smoka albo wolnego elfa.

- Piękny to dar - odparł Kagonos. - Dlaczegóż jednak powierzasz go mnie?

- Jesteś Poszukiwaczem Ścieżek - oznajmił smok, a w jego głosie zabrzmiała moc rozkazu. - Twój lud powinien darzyć cię zaufaniem - ten róg jest tedy oznaką twej wysokiej godności. Nawet szamani wysłuchają granej przez ciebie pieśni i dzięki niej lepiej poznają swoich bogów. Wracaj z tym rogiem do twoich plemion, na Letnie Zgromadzenie. Gdy Pierworodni usłyszą twą pieśń, poznają prawdę.

- Tak uczynię, choć nie pojmuję, dlaczego wybrałeś właśnie mnie.

- To nie ma znaczenia. Powinieneś jedynie pamiętać, Poszukiwaczu, że dwa są rogi. Gdy ktoś zagra na jednym, rozlegnie się pieśń nadziei i przyjaźni, która wyznacza wieczną więź między naszymi ludami. Każdy z rogów może przenieść wezwanie o pomoc... lub dać pociechę, a ich dźwięki echem odezwą się w nadciągających stuleciach.

- A któregoś dnia, w odległej przyszłości, oba rogi być może odezwą się jednocześnie. Pieśń, która wtedy zabrzmi, będzie wcieleniem nadziei i przyszłości świata.


CZĘŚĆ 1

KAGONOS

3357 PK

góry Khalkist


Rozdział 1 - Podniebne spotkanie

 

Drewniane narty śmigały po śniegu, muskając zaledwie jego powierzchnię. Kagonos przedzierał się pomiędzy oszronionymi sosnami uważając, aby pozostawać poniżej grani i nie pokazywać się na tle nieba. Na zalanym promieniami słońca północnym stoku śnieg był już miękki, wilgotny i groził lawinami, ale południowe zbocze skuwał jeszcze mróz.

Szczupły, muskularny elf ślizgał się po śniegu szybko i pewnie. Mimo mroźnego powietrza Kagonos miał na sobie jedynie skórzane nogawice i kurtkę z koźlej skóry. U boku elfa na mocnym rzemieniu zwisał trójskrętny Koźli Róg. Stopy biegacza ochraniała para twardych mokasynów, o krawędziach obszytych futrem. Skóra Kagonosa, unikającego kiedy tylko się dało wojennych malowideł, lśniła metalicznym odcieniem brązu, pokryta teraz cieniutką warstewką potu. Odnajdywacz Ścieżek gęste, czarne włosy splatał w gruby warkocz, który związywał rzemieniem ozdobionym piórami.

Narty z łagodnym sykiem spłynęły po pochyłości ku głębokiej dolinie. Dotarłszy do jej dna, wolny elf wykonał nagły zwrot, który poparty pchnięciami kijków wyniósł go prawie do połowy przeciwległego zbocza. Uporczywie drobiąc nartami, szybko dobrnął do kolejnej grani.

Przekroczywszy dolinę, wolny elf ponownie pomknął szybciej. Podczas wspinaczki trzymał się uparcie krawędzi grani. Gdy wreszcie dotarł do grupy głazów, które nieustannie dmący na tej wysokości wiatr oczyścił ze śniegu, zatrzymał się na chwilę. Kopnięciami zrzucił narty z nóg i padł na brzuch, ignorując zupełnie chłód, który natychmiast wgryzł się w jego obnażone ramiona. Czołgając się ostrożnie, Kagonos przedostał się pomiędzy głazami i dotarłszy do grani, ostrożnie uniósł głowę - wystarczająco, aby spojrzeć na rozciągającą się przed nim rozległą dolinę.

Jego ostrożność była może nieco przesadzona - najbliższe ogry znajdowały się o kilka mil stąd. Kagonos jednak nie potrafił w inny sposób zbliżyć się do wysokiej grani. W słowniku wolnego elfa nie było takiego pojęcia jak „nadmierna ostrożność”. Śmiałek, który nazbyt ryzykował, szybko zostawał odkryty, co pociągało za sobą nieuniknione nieszczęście.

Oczy elfa rozbłysły na widok potężnej armii, rozciągającej się w nieregularnych kolumnach na równinie. Od wielu już dni hordy Królowej Ciemności okrążały góry Khalkist, ścigając armię Silvanosa, który trzymał się gdzieś na południu. Kagonos wiedział, że ogry były stworzeniami lubiącymi wysokości i wolałyby maszerować górami - ale rozkazy smoczych władców zmusiły ich armię do wędrówki dolinami.

Niełatwo było uwierzyć, że jeden już tylko klan tych władców zagrażał teraz światu. Od ponad półtorej setki lat Kagonos i Pierworodni wbrew swej woli brali udział w zmaganiach z dziećmi Takhisis, Królowej Ciemności. Smoki - zielone, czarne, błękitne, białe i czerwone - przez wiele dziesiątek lat pustoszyły Ansalon, niosąc śmierć elfom i ludziom.

Natarcie zła zostało wreszcie powstrzymane, gdy trzej bogowie zawiązali spisek, aby obdarzyć elfy darem o wielkiej mocy. Darem tym były smocze klejnoty - magiczne kamienie posiadające zdolność pochłaniania życia. Podczas ostatnich lat Silvanosowi i jego legionom, w skład których wchodziły oddziały wojowników dosiadających gryfy, udało się ustanowić zręczne pułapki. Ufne w moc swych wielkich skrzydeł złe smoki wpadły w te zasadzki - i stało się tak, że zielone, czerwone, białe i czarne potwory zostały schwytane i pozbawione życia, a ich moc uwięziono w magicznych kamieniach - zakopanych następnie w przepastnych głębinach gór Khalkist.

W końcu zostały tylko błękitne smoki, wielki zaś wódz, Silvanos, zajął się opracowaniem planów ostatniej, zwycięskiej batalii. Zanim jednak do niej doszło, stało się nieszczęście - dzięki zuchwałemu atakowi grupie ogrów udało się wykraść elfom Błękitny Klejnot! Przepadły potem gdzieś wśród górskich komyszy ze swym bezcennym łupem i tym sposobem pozbawiły Silvanosa jedynej skutecznej broni przeciwko błękitnym smokom.

Zaczęły się wzajemne oskarżenia, w których Domowe Elfy Silvanosa obwiniały ludzi, ci zaś - choć dopiero niedawno zdołali zrzucić okowy niewoli ogrów - szybko zwrócili ostrza oskarżeń przeciwko elfom. Wieści te dotarły do Pierworodnych kilkoma szlakami - z Xak Tsaroth przybył na przykład wędrowny handlarz paciorkami i grotami strzał. Kramarz drżał ze strachu, przepowiadając nieuniknioną - jego zdaniem - zagładę elfów i ludzi. Z północy dotarło też kilkunastu wolnych elfów, którzy opuścili obozowiska Domowych, przynosząc wieści o rozterkach i zamieszaniu wśród dumnych krewniaków Pierworodnych.

Kagonos uważał, że rozsądniejsze byłoby obwinianie ogrów, a nie ludzi czy elfy - w końcu to właśnie ogry skradły bezcenny artefakt. Bawiło go nawet wysłuchiwanie historii o tym, jak wszyscy obrzucali się oskarżeniami i docinkami - które oczywiście nie mogły zmienić faktu, że Błękitny Kamień gdzieś przepadł.

Błękitne smoki tymczasem - a wielu uważało je za najgorsze i najprzebieglejsze z dzieci Takhisis - przez całą zimę pustoszyły północn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin