Graham Masterton
Śmiertelne sny
Przełożył Aleksander Sudak
Tytuł oryginału: DEATH DREAM
Ilustracja na okładce: NORMA
Redakcja: BOGUSŁAW JUSIAK
Redakcja techniczna: GRZEGORZ MAŁECKI
Copyright (c) 1988 by Graham Masterton
For the Polish edition copyright (c) 1993 by Wydawnictwo AMBER
ISBN 83-7082-024-7
REPRO-CENTRUM Sp. z o.o. Poznań 1993. Wydanie I
Fotoskład: 7. P Akapit. Poznań
Druk i oprawa Biał. Zakt. Graf
1
lohn spostrzegł zadrapania wkrótce po tym, jak Lenny ułożył się do snu. Sześć
głębokich równoległych nacięć w kwiecistej tapecie na korytarzu, nieco nad
głową, sięgało głęboko w tynk. Wąskie, w kształcie litery V, wyglądały jak ślady
po nożu do linoleum czy dłucie o bardzo cienkim ostrzu.
- Niech to diabli! - zaklął, dotykając końcami palców porwanej tapety.
Gdy założono ją w ubiegłą środę, przez pięć minut pouczał Lenny'ego, jak należy
obchodzić się ze ścianami i świeżą białą farbą. Ten dom miał zapoczątkować nowy,
szczęśliwy rozdział ich życia; to, że Lenny zeszpecił go tak szybko, było czymś
równie zatrważającym, jak gdyby powiedział, iż nienawidzi Jennifer i nie chce z
nią mieszkać.
- Niech to diabli! - powtórzył.
Nacięcia były zbyt głębokie, by zrobiono je przypadkowo. Lenny nie puściłby aż
tak nieostrożnie samo-chodzika po torze wyścigowym wytyczonym przez kwieciste
desenie; nie rąbnąłby też tak gwałtownie swym ,,zamaskowanym robotem" o
wyimaginowaną
ścianę skalną. To było rozmyślne. Zaplanowane i wykonane z zimną krwią.
John westchnął głęboko i ruszył korytarzem, na którego końcu znajdowała się
sypialnia Lenny'ego. Było w niej gorąco i ciemno, pachniało nowym dywanem. Łóżko
chłopca stało w głębi pod ścianą. On sam leżał na plecach, z wypiekami na
policzkach, jedną ręką trzymając Gobota, którym bawił się tak długo, aż zmorzył
go sen. John stał nad łóżkiem, dopóki oczy nie przywykły do mroku.
Lenny miał dziewięć lat, co oznaczało, że był jeszcze na tyle młody, by zdobyć
się na prawdziwie ucieszne żarty, ale i wystarczająco dojrzały do wyrządzenia
poważnej szkody. Był kędzierzawym blondynkiem. Byłby śliczny, gdyby nie ten
szeroki, figlarny uśmiech od ucha do ucha. Tak bardzo przypominał matkę, że
Johnowi łzy szczypały kąciki oczu, nawet gdy nie myślał o Yirginii.
Lelly - tak nazywała go Yirginia, bo w ten sposób wymawiał swe imię, kiedy był
bardzo mały.
John pozwolił Lenny'emu rozpaczać po śmierci matki, tak jak pozwolił rozpaczać
sobie samemu. Niektórzy - a zwłaszcza jego własna matka - uważali, że pozwolił
Lenny"emu rozpaczać za długo. Osiemnaście ciężkich miesięcy. Napady złego
humoru, szaleństwa, niczym nie skrępowana furia. Kiedyś, gdy Lenny rozlał farbę
po całej szkole, John prawie uwierzył, że stracił również syna; uwierzył, że
przez resztę życia będzie krzyczał i kopał i nie zechce zrozumieć, iż ludzie
umierają, czy tego chcemy, czy nie, i że wśród nich znajdzie się również nasza
malka.
Próbował jednak być cierpliwy wobec Lenny'ego i prosił o to samo jego
nauczycieli i kolegów. Stopniowo zachowanie chłopca zaczęło się poprawiać. John
nigdy nie zapomni dnia, w którym syn wrócił ze szkoły, objął go za szyję i nie
powiedział ani słowa. Zrozumiał wtedy, że Lenny pogodził się wreszcie z utratą
matki.
Nie pozwalał teraz, by Lenny'emu wracał zły humor. Oczekiwał współpracy,
przyjaźni i zaufania. Pamięć miała trwać zawsze, lecz żałoba musiała się
skończyć; życie toczy się dalej. W maju znalazł sobie nową pracę jako szef
działu technicznego Philadelphia News i sprzedał stary dom w Newark. W końcu
października poznał Jennifer i wkrótce poprosił ją o rękę.
John zastanawiał się, czy Lenny mógłby czuć się dotknięty tym wszystkim i nic mu
nie powiedzieć. Może uważał, że sprzedając dom, w którym żyli razem, zmieniając
pracę i zakochując się w Jennifer, zdradził Yirginię i próbuje zatrzeć pamięć o
niej. No i nie chodziliby na cmentarz tak regularnie, jak zwykli to robić, gdy
mieszkali w Newark.
Może to właśnie wyrażały rysy na ścianie - niemy protest przeciw nowemu życiu.
Znak, że jeśli nawet John zapomniał już o Yirginii, to nie zapomniał o niej
Lenny.
Chłopiec zaczął lekko pochrapywać. Jego oczy przesuwały się pod powiekami. Śnił
o czymś. O baseballu? O ,,Star Trek"? O matce? John wciąż był zły, lecz nie
zamierzał wyrywać go ze snu.
Dobrze, młodzieńcze pomyślał. To może zaczekać do jutra, ale nie licz na
pobłażanie.
Cień Jennifer padł na drzwi. Szukała go.
- Czy wszystko w porządku? - szepnęła. - Zastanawiałam się, gdzie jesteś.
- W porządku. - John wyszedł na palcach z sypialni i zamknął drzwi. Ucałował
Jennifer w czoło. Wciąż ją kochał. To było to samo uczucie, jakim darzył ją od
początku ich znajomości. - Nieznośny bachor. Zniszczył tapetę. Widziałaś to? Mam
zamiar obedrzeć go jutro ze skóry. Czterdzieści pięć dolarów za rolkę, a ten ją
podarł.
Poprowadził ją z powrotem korytarzem i pokazał zadrapania. Na ich widok Jennifer
zmarszczyła brwi.
- Czy zrobił je Lenny? - Sięgnęła w górę i dotknęła ich. - Okropnie wysoko jak
na niego. Musiałby włożyć mnóstwo sił, by wyryć je tak głęboko.
- Za kogo ty się uważasz? Za Sherlocka Holmesa? Jennifer uśmiechnęła się i
obdarzyła go krótkim pocałunkiem.
- Nie gniewaj się na niego, John. Jestem pewna, że nie zrobił tego celowo.
- Nie celowo? Pół tuzina cholernych bruzd w ścianie? Zajęło mu to chyba cały
wieczór!
Zeszli po krętych schodach trzymając się poręczy wspartej na białych słupkach.
Korytarz i schody były wyłożone bladomorelowym dywanem, ściany zaś pokrywały
zielone i morelowe kwiaty.
- Nie miałby na to czasu - zauważyła Jennifer. ---Prawie cały wieczór grał ze
mną w "Trivial Pursuit", potem wykąpał się, zszedł na dół, zjadł kolację i
poszedł prosto do łóżka.
- Może zrobił to wczoraj wieczorem, a ja tego
wcześniej nie zauważyłem - mruknął John. - Chcesz drinka?
Jenniffer przeszła do salonu i usiadła.
- Wypiję martini, jeśli jeszcze masz.
John skierował się do barku. Na tacy czekał oziębiony szklany dzbanek. To był
obowiązek Jennifer; przyrządzała dzbanek martini, aby było gotowe, gdy wróci z
biura do domu.
- Przecież masz zapasową rolkę tapety, prawda? - powiedziała Jennifer. -
Mogłabym poprosić pana Kahna, by ją jutro położył.
John nalał drinki.
- Ach... nie jest to aż tak wielka szkoda. Ważne, że Lenny zrobił to rozmyślnie.
- Może on tego nie zrobił.
- Daj spokój. Ja tego nie zrobiłem, ani ty, więc kto?
- Nie unoś się - powiedziała Jennifer. - W końcu to tylko chłopiec.
John pociągnął łyk lodowatego dżinu i wzruszył ramionami. Potem usiadł na sofie
obok niej i pocałował ją.
- Mówiłem ci, że Arnie Walters myśli o kupnie jeepa? - spytał. - Chce przejechać
cały kraj, by odpowiedzieć na zew krwi.
- Arnie? W jeepie? Nie wyobrażam sobie.
- Bili Chapman powiedział, że Arnie nie potrafi odpowiedzieć nawet na
najprostsze pytanie, a cóż dopiero na zew krwi. Sięgnął za siebie po gazetę
leżącą na stole za sofą. Wygląda na to, że posuwają się do przodu 7. tym
remontem Annenbersi Center.
Jennifer uśmiechnęła się i patrzyła, jak wyjmował z kieszeni koszuli okulary.
Nie miała nic przeciw tym małym rytuałom jego powrotu z pracy, działały na nią
kojąco. Nie był typem człowieka, który pozwoliłby sobie spocząć na laurach.
Często niespodziewanie zabierał ją na obiad we dwoje lub pod działaniem chwili
porywał do doliny Brandywine lub nad Poco-nos, tak że z chęcią zezwalała mu na
wieczorny obrzęd nalewania martini, otwierania gazety, którą redagował przez
cały dzień, a do której nigdy nie miał czasu zajrzeć, wyciągania okularów i na
kwadrans lektury. Choć poznali się zaledwie dziewięć miesięcy temu, było im tak
dobrze i wygodnie, jak gdyby żyli ze sobą od lat. Brało się to po części stąd,
że oboje przywykli do towarzystwa drugiej osoby. Jennifer rozwiodła się przed
czterema laty ze swoim wykolejonym mężem Pete'em. Ale poza tym pasowali do
siebie. Oboje mieli po czterdzieści lat, wyglądali młodo jak na swój wiek, oboje
interesowali się muzyką i teatrem, dobrą kuchnią i sztuką. Od kiedy zaczęli się
spotykać, praktycznie zamieszkali w Filadelfijskim Muzeum Sztuki.
John był ciemnowłosym mężczyzną o krępej budowie ciała, za dużym nosie i
kwadratowej szczęce. Wyglądał bardziej na cieślę lub plantatora tytoniu niż na
pracownika gazety. Na komodzie leżała fotografia przedstawiająca go w koszuli i
drelichowym berecie i trzeba byłoby wybaczyć każdemu, kto wziąłby go za
wąskookiego mężczyznę z reklamy Camela, zapalającego rozżarzonym patyczkiem
papierosa.
Jennifer była bardzo szczupłą ciemna blondynka, o dużych szarozielonych oczach i
ustach, k loro
K)
zdaniem Johna -- wyglądały, jak gdyby całowały lub chwytały powietrze, lub też
robiły jedno i drugie. Kiedy John pojawił się pierwszy raz w Philadelphia News,
pracowała tam jako sekretarka; teraz prowadziła małą perfumerię zaraz za "Head
House Inn" na Society Hill.
Wyglądała i zachowywała się elegancko. To ona urządziła dom w białym i
brzoskwiniowym kolorze, zapełniła go antykami z ozdobnego orzecha i najbled-
szego dębu. Dla Johna było zagadką, dlaczego tak długo pozostawała żoną tego
nadętego, zblazowanego zera, jakim był Pete Marcowicz. Oczywiście, czuł się z
tego powodu zazdrosny, choć nie miał ochoty przyznawać się do tego.
Teraz żyli razem w wyremontowanym trzypiętrowym domu w stylu kolonialnym na
Trzeciej Ulicy, czując, że życie nagrodziło ich tak, jak na to zasługiwali.
Jedynym pragnieniem Johna było teraz posiadanie BMW 5 i zegarka marki Corum.
Gdy ścienny zegar w hallu wybił ósmą, Jennifer skończyła swe martini i
powiedziała:
- Zjadłbyś coś? Jest tylko sałatka z tuńczyka. Dbasz o moją linię?
Myślę o twoim przewodzie pokarmowym. - Jeśli będę częściej jadł tuńczyka, mój
przewód pokarmowy wkrótce upodobni się do przewodu Flip-pera.
Jennifer ściągnęła mu okulary.
- Flipper był delfinem, nie tuńczykiem. Zasiedii do kolacji w kuchni wyłożonej
kafelkami. luiMis i nalał do szklanek.
- Mam zamiar od następnego miesiąca sprzedawać kosmetyki dla mężczyzn -
powiedziała Jennifer. - Będzie to nowy, naturalny krem do pielęgnacji skóry dla
dżentelmenów w twoim wieku.
- Patrzysz na mnie tak, jakbyś myślała, że potrzebuję takiego kremu -
zaprotestował John.
- Każdy mężczyzna go potrzebuje - odparła z uśmiechem. - Woskujesz swój
samochód, pucujesz buty, malujesz kreozotem płot, czemu więc nie chcesz
poświęcić nawet dziesiątej części tych zabiegów swej twarzy?
- Myślę właśnie, jak głupio wyglądałbym z twarzą pokrytą kreozotem, to wszystko.
- Przyniosę ci kilka próbek - nalegała Jennifer. - Ogórkowy krem przeciw
zmarszczkom, balsam prze-piórczy i naprawdę fantastyczny płyn po goleniu.
John sięgał właśnie po siekaną cebulkę, gdy sufitem wstrząsnął ogłuszający huk,
po którym dobiegł odgłos tłukącego się szkła. Huk był tak głośny, że przez jedną
straszliwą chwilę pomyślał, że cały dom wali im się na głowy.
- Co to było, do diabła?! - wykrzyknął.
- Mój Boże - powiedziała Jennifer, blada jak ściana. - Wygląda na to, że zerwał
się dach.
John popędził przez hali i wspiął się na schody. Kiedy remontowali dom, z
górnego piętra usunęli trzy ściany, aby wybudować salę gimnastyczną i łazienkę.
Był przekonany, że znajdzie zawalone stalowe dźwigary, a sypialnię zmienioną w
gruzowisko otwarte ku niebu.
Pchnął drzwi do sypialni, a poi^m ; "-ił •• nrz* glądał się pokojowi w oszołom'
nifer stała tuż za nim. Nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Chodził wśród
potłuczonych lamp, podartych poduszek i rozwalonych szuflad i nie mógł uwierzyć
w to, na co spoglądał.
Sufit nie zawalił się. Jego konstrukcja nie uległa zniszczeniu, lecz ta świeżo
urządzona sypialnia wyglądała teraz jak po napadzie bandy rozwścieczonych
huliganów. Białe drelichowe kapy na łóżka były rozerwane na strzępy, poduszki
rozprute, potrzaskane wszystkie lustra. Obrazy powyrywano z ram i pomięto.
Tapeta porwana na długie pasy walała się na podłodze, cały tynk był porysowany.
Garderobę w szafach - każdą suknię, koszulę, płaszcz, każdy but - pocięto,
porwano na kawałki.
John podniósł chusteczkę do nosa. Nawet ona była podarta. Upuścił ją na podłogę
i w odrętwieniu spoglądał na pokój. W stłuczonym lustrze nad łóżkiem jego
odbicie było blade i osobliwie wykrzywione, jakby był garbusem.
- Nic z tego nie rozumiem - wyszeptała Jennifer. - Musieli niszczyć to wszystko,
gdy byliśmy na dole.
John odrzekł machinalnie:
----- Nie wiem, jak mogli to zrobić. Jak, do diabła, dostali się tutaj? I po
jakiego diabła to uczynili?
Sądzisz, że są tu jeszcze? - spytała Jennifer, drżąc. Nie sądzisz... Lenny!
krzyknęła. Zostań tutaj! nakazał John. Podszedł do ••.•:•<••••:.<<* ><to!ik;i i
MJ\\.:MY\! i'o niezdarnie zesztyw-
' •' • nio włamali się
do tej jednej jedynej szuflady. Przerzucił numery Reader's Digest i wyjął
rewolwer kalibru 38, który kupił po tym, jak obrabowano ich w Jersey, trzy dni
po śmierci Yirginii, i kiedy skradziono całą jej biżuterię.
- John, na miłość boską! - jęknęła Jennifer. Próbując zachować spokój,
powiedział:
- W porządku, nie zrobię nic głupiego. Wezwij gliny. Dalej, dzwoń po gliny! Ja
sprowadzę Len-ny'ego.
Aparat telefoniczny w sypialni leżał potrzaskany, więc Jennifer popędziła na
dół, podczas gdy John ruszył korytarzem w stronę pokoju Lenny'ego, ściskając w
obu dłoniach rewolwer.
- Lenny?! - krzyknął. - Lenny?
Wyobraził sobie Lenny'ego siedzącego na łóżku z jakimś szalonym włamywaczem
przykładającym nóż do gardła i zasłaniającym dłonią usta chłopca.
- Lenny, słyszysz mnie? To ja, tata!
Nie było odpowiedzi. W domu panowała cisza, którą mącił jedynie słaby szum ruchu
ulicznego i podenerwowany głos Jennifer rozmawiającej z filadelfij-ską policją.
Kiedy John doszedł do pokoju Lenny'ego, spostrzegł, że na ścianie jest więcej
głębokich zadrapań, podobnych do tych, które widział wcześniej. Mogło to
znaczyć, że włamywacze byli tu przed jego powrotem i że przez cały ten czas, gdy
on i Jennifer żartowali sobie, czytali, pili martini i jedli kolacją demolowali
ich kosztowną sypialnię.
Stanął przed drzwiami pokoju ! c-,---rzył je szeroko, trzymając rewohw
fit. Nie chciał żadnego nieszczęścia. Lenny był ostatnim żywym ogniwem łączącym
go z Yirginią.
- Lenny - wyszeptał.
Przypomniał sobie, jak ktoś w filmie "Miami Vice" mówił o wystawianiu się na
cel, więc wszedł szybko do pokoju i uskoczył pod ścianę, by jego sylwetka nie
zarysowała się w świetle korytarza. Przystanął wstrząsany dreszczami i strachem,
wdychając zapach.naoliwionej broni. Na szczęście Lenny leżał tam, gdzie go
zostawił, wciąż pogrążony we śnie, z otwartymi ustami. John pochylił się nad
nim, by sprawdzić, czy oddycha, a potem przykucnął, odsunął się od łóżka i
rozejrzał po pokoju. Zajrzał za drzwi i omal nie wystrzelił, gdy biały szlafrok
Jennifer zawirował przed nim. Otworzył szafkę. Podczołgał się do łóżka tak, że
mógł pod nie zajrzeć. Lufą pistoletu ostrożnie rozchylił zasłony.
Nie było nikogo. Wyglądało na to, że intruzi przebyli pół drogi, idąc korytarzem
i niszcząc ściany, lecz nie dotarli do pokoju Lenny'ego.
John sprawdził okno w pokoju chłopca. Było zamknięte. Spojrzał w dół na
brukowany dziedziniec. Znajdowało się tam małe patio z fontanną i białym
sprzętem ogrodniczym oraz rząd siedmiu starannie pielęgnowanych drzew laurowych
w glinianych donicach. Nic nie wskazywało na to, że ktoś się tam ukrywa.
Zwolnił kurek rewolweru i wrócił korytarzem, spra-wdzając pokój gościnny, druga
łazienkę, gabinet do pracy, gabinet. \v któmn .Icnniter trzymćila Hoovera. '••:-
--: : " •'•••'•••• •• • i z>'.,: '-,;: \ • h H\ lv zamknietc.
- Wszystko w porządku, Jen! - krzyknął. - Lenny wciąż śpi, a oni, kimkolwiek
byli, odeszli.
Jennifer wracała na schody. Drżącą ręką przesuwała po włosach i próbowała się
uśmiechać.
- Rozmawiałam z policją. Już kogoś wysłali.
- Zobaczmy lepiej, co zostało skradzione - rzekł John, obejmując ją ramieniem.
- O Boże - powiedziała, kręcąc głową. - Dlaczego ktoś zrobił coś tak
bezmyślnego?
- Nie wiem, kochanie. Nie potrafię nawet zgadnąć.
Wrócili do zniszczonej sypialni. John zaczął zbierać kawałki potłuczonej
porcelany i ramy od obrazów, podczas gdy Jennifer zajęła się biżuterią oraz
butelkami perfum i kosmetykami. Butelki z lakierem do paznokci rozbito w drobny
mak i białe włosie dywanu pokryło się lepkimi różowymi i szkarłatnymi plamami.
John był załamany, przestał zbierać rozbite kawałki. Jennifer była zaskoczona.
Wstała jednak powoli, marszcząc brwi. Ręce miała pełne pierścionków, naszyjników
i brosz.
- Nie zabrali żadnej rzeczy, wiesz. Ani jednej. John pochylił się i rozgarnął
stos biżuterii.
- Jesteś pewna? A pierścionek, który ci dałem po koncercie Philly Pops?
- Jest tutaj. Cały w lakierze od paznokci, ale to da się wyczyścić.
- A zegarek od twojego ojca9
- Leży tam, na podłodze. John trafił na swoją szufladę w v dnem. Pod spodem
znalazł zh^
kietów, złotą bransoletkę i złoty medalion z Juliuszem Cezarem, który Yirginia
podarowała mu w 1973 roku, -kiedy medaliony dla mężczyzn były jeszcze w modzie.
- To wszystko nie ma sensu - oświadczył John podnosząc medalion i przypatrując
się, jak wiruje na końcu łańcuszka. - Każdy mógłby zastawić to za dwieście,
trzysta dolarów, a za trzy setki kupisz cały wagon towaru.
- Myślisz, że zrobili to narkomani? - spytała Jennifer. Jej oczy zalśniły od
łez.
- Tak pomyślałem najpierw. Lecz jeśli to byli narkomani, dlaczego nic nie
zabrali?
- Może ich zaskoczyliśmy, pojawiając się na schodach, a może przestraszył ich
hałas, jaki sami zrobili.
- Jennifer - powiedział John - zajęli się tylko tym pokojem. Zniszczyli
wszystko, absolutnie wszystko. Jak myślisz, ile czasu im to zajęło? Spójrz,
wszystkie suknie, płaszcze, obrazy... wszystko. Albo te butelki z lakierem do
paznokci... Wszystkie potłuczone. Wiesz, jak diabelnie trudno jest potłuc taką
butelkę? Jeśli mieli czas to zrobić, mieli też czas ukraść wszystko, co chcieli.
Usłyszeli dźwięk syren policyjnych, rozlegający się coraz bliżej. John podszedł
do okna i ujrzał wóz patrolowy oraz nie oznakowany samochód z migotliwym
czerwonym światełkiem umieszczonym na dachu.
Policja powiedział i zszedł po schodach, by <M worzyc <lvzwi
, jak John saskie głosy
i czyjś kaszel. Kiedy tak stała, korytarzem nadszedł Lenny powłócząc nogami, w
piżamie, z wypiekami na policzkach i rozczochraną głową.
- Jenny - odezwał się - co się stało? Jennifer objęła go mocno.
- Mieliśmy włamanie - powiedziała. - Nie martw się, niczego nie ukradli. Tata i
ja spłoszyliśmy ich. Narobili tylko strasznego bałaganu, to wszystko.
Lenny przyjrzał się sypialni.
- Wywrócili do góry nogami cały wasz pokój?
- Tak, ale jesteśmy ubezpieczeni. Mieliśmy właśnie kupić sobie nowe poduszki i
nowy pled.
- Chcę się napić, okropnie zaschło mi w ustach - powiedział Lenny i po chwili
zniknął w łazience.
John wszedł na schody, a za nim dwaj detektywi i dwaj nieumundurowani
inspektorzy z policji. Obaj detektywi byli Mulatami, niezwykle podobnymi do
siebie, i kiedy weszli na półpiętro, zaskoczona Jennifer stwierdziła, że są
bliźniakami. Towarzyszyli im dwaj inspektorzy - Murzyn i biały. Jennifer nie
mogła oprzeć się myśli, że dawno nie widziała tak wyważonej rasowo grupy.
Zupełnie jakby stanowili punkt wyjścia do teorii genetyki Mendla.
Jeden z detektywów wystąpił naprzód, z rękami w kieszeniach płaszcza, i
przedstawił się:
- Sierżant Clay. A to detektyw Clay.
Zarówno sierżant, jak i detektyw byli wysokimi mężczyznami o gładkiej cerze i
płaskich t warzach z lekko zakrzywionymi nosami, które zdradzały arabskie
pochodzenie. Obaj nosili mohen>\u pi>i-k!n 11 • garnitury i czarne mokasyny. J -
różnicą było *o, że sierżant Clay miał jedno oko brązowe a drugie szare, zaś
oczy detektywa Claya były brązowe.
- Czy mógłbym na to spojrzeć? - spytał sierżant Clay i otworzył drzwi do
sypialni. Bliźniak wszedł za nim. Dwaj nieumundurowani inspektorzy czekali na
półpiętrze. Jeden z nich coś pi...
mk-sat