Michael Moorcock - Klejnot W Czasce.doc

(884 KB) Pobierz
KSIĘGA PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KSIĘGA PIERWSZA

 

Ziemia zestarzała się, jej powierzchnia uległą wygładzeniu, zdradzając oznaki podeszłego wieku, a jej ścieżki stały się kapryśne i dziwaczne, na podobieństwo człowieka w ostatnich latach życia.

 

Wielka Historia Magicznej Laski

 

 

ROZDZIAŁ I

HRABIA BRASS

 

Pewnego ranka hrabia Brass, Lord Kanclerz Kamargu, wyruszył na rogatym koniu na inspekcję swoich ziem. Droga zawiodła go ku niewysokiemu wzgórzu, na którego szczycie wznosiły się wiekowe ruiny. Były to szczątki gotyckiego kościoła o ścianach z grubego kamienia, wygładzonych przez wiatry i deszcze. Większą część budowli porastał bluszcz należący do gatunku zakwitających, stąd też o tej porze roku mroczne jamy okienne wypełniało purpurowe i bursztynowe kwiecie, znakomity substytut zdobiących je niegdyś witraży.

W czasie swoich wypraw hrabia Brass zawsze odwiedzał ruiny. Odczuwał w stosunku do nich szczególny rodzaj braterskiego sentymentu, ponieważ podobnie jak on były stare, tak jak on przetrwały wiele perturbacji i jak on zdawały się nabierać sił, zamiast słabnąć w zetknięciu z niszczycielską działalnością czasu. Wzgórze, na którym wznosiły się ruiny, tonęło w wysokiej, sztywnej trawie, falującej na wietrze niczym morze. Otaczały je ze wszystkich stron bezdenne, ciągnące się na pozór w nieskończoność trzęsawiska Kamargu - bezludna kraina, zamieszkana przez dzikie białe bawoły, stada rogatych koni oraz gigan­tyczne szkarłatne flamingi, tak wielkie, że mogły bez trudu wynieść w powietrze rosłego człowieka.

Poszarzałe niebo zapowiadało deszcz, a przesączające się wyblakłe, złotawe promienie słoneczne wywoływały na polerowanej spiżowej zbroi hrabiego ogniste refleksy. Hrabia dźwigał u pasa potężny, szeroki miecz, a jego głowę okrywał płaski hełm z brązu. Całe ciało hrabiego skryte było pod tą zbroją z ciężkiego spiżu i nawet na rękawicach i butach widniały spiżowe okucia naszyte na skórę. Był to krzepki, dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna o wielkiej, mocnej głowie osadzonej na szerokich ramionach i spalonej słońcem twarzy, przypominającej maskę wyrzeźbioną ze spiżu. Z twarzy tej spoglądała para złotawobrązowych, żywych oczu. Jego bujne wąsy, podobnie jak i włosy, miały rudą barwę. W całym Kamargu, a nawet poza jego granicami, można było usłyszeć legendę mówiącą o tym, iż hrabia w rzeczywistości nie jest prawdziwym człowiekiem, ale ożywioną statuą ze spiżu - Tytanem, niezwyciężonym, niezniszczalnym, nieśmiertelnym.

Jednakże ci, którzy wystarczająco dobrze znali hrabiego Brassa, wiedzieli, że był on człowiekiem w każdym calu - ­lojalnym przyjacielem, bezwzględnym przeciwnikiem, na ogół uśmiechniętym, lecz zdolnym także do dzikiej wściek­łości, opojem o nieprawdopodobnie mocnej głowie i żar­łokiem o dość wyrafinowanych gustach, żartownisiem, szermierzem i jeźdźcem nie mającym sobie równych, mędr­cem na szlakach ludzkości i historii, a także kochankiem, odznaczającym się niezwykłą czułością i dzikim tempera­mentem zarazem. Hrabia Brass ze swoim miękkim, ciepłym głosem i ogromną żywotnością był w istocie żywą legendą, ponieważ tak jak wyjątkowym był człowiekiem, równie wyjątkowe były jego czyny.

Hrabia Brass pogłaskał konia po głowie, wsuwając rękawicę pomiędzy ostre, spiralne rogi zwierzęcia, po czym spojrzał na południe, gdzie morze i niebo zlewały się w jedną linię. Koń odpowiedział na pieszczotę po­mrukiem, zaś hrabia Brass uśmiechnął się, odchylił do tyłu


w siodle i ściągnął wodze, kierując go w dół stoku wzgórza, w stronę sekretnej ścieżki przez bagniska, wiodącej ku ukrytym za horyzontem północnym stanicom.

Niebo ciemniało już, kiedy dotarł do pierwszej wieży i dostrzegł trzymającego straż gwardzistę - zakutą w zbroję sylwetkę na tle szarego nieba. Kamargu nie najechano wprawdzie ani razu od czasu, kiedy hrabia Brass zastąpił obalonego, skorumpowanego Lorda Kanclerza, istniało jednak pewne zagrożenie ze strony wałęsających się armii, utworzonych przez uchodźców z ziem podbitych przez Mroczne lmperium z zachodu, które mogłyby przekroczyć granicę w poszukiwaniu wartych złupienia miasteczek i wsi. Gwardzista, podobnie jak wszyscy jego towarzysze, uzbro­jony był w ognistą lancę o barokowym kształcie, cztero­stopowy miecz oraz heliograf, służący do przekazywania sygnałów strażnikom z innych wież, a przy murze stał uwiązany i osiodłany oswojony flaming. We wnętrzu wieży znajdowały się jeszcze inne rodzaje broni, skonstruowane i zainstalowane osobiście przez hrabiego; gwardziści mieli jedynie pojęcie o sposobie obsługi, nigdy zaś nie widzieli ich w działaniu. Hrabia Brass zapewniał, że jest to broń jeszcze potężniejsza od tej, jaką dysponowało Mroczne Imperium Granbretanu, i gwardziści wierzyli mu, a jednak mimo to wciąż nieco obawiali się dziwnych urządzeń.

Strażnik obrócił się, kiedy hrabia Brass zbliżył się do wieży. Twarz człowieka niemal całkowicie zakrywał czarny żelazny hełm, zachodzący daleko na policzki i nos. Jego ciało spowijał płaszcz z grubej skóry. Zasalutował, unosząc wysoko dłoń.

Hrabia Brass również uniósł dłoń w odpowiedzi. - Czy wszystko w porządku, gwardzisto?

- Wszystko w porządku, mój panie. - Gwardzista rozluźnił uchwyt na drzewcu lancy i nasunął na głowę kaptur płaszcza, gdyż zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. - Proszę się schronić przed deszczem. Hrabia Brass zaśmiał się.

- Zaczekajmy na mistral, potem będziemy się żalić. ­Zawrócił konia i ruszył w kierunku następnej wieży.

Mistralem nazywano tu zimny, porywisty wiatr, smaga­jący cały Kamarg przez długie miesiące; jego dzikie zawo­dzenie towarzyszyło ludziom aż do wiosny. Hrabia Brass uwielbiał zmagać się z nim, kiedy wiał z największą siłą; wystawiał twarz na uderzenia zmieniające brąz opalenizny w ognistą czerwień skóry.

Krople deszczu coraz mocniej uderzały o jego zbroję. Sięgnął więc za siodło po płaszcz, narzucił go na ramiona i naciągnął kaptur. Wszędzie dokoła, pośród gasnącego dnia, trzciny falowały pod niesionym przez bryzę deszczem, a cały świat wypełnił się monotonnym szumem wody, w miarę jak ciężkie krople uderzały w lagunę, tworząc niegasnące koła na jej powierzchni. W górze zbierały się coraz ciemniejsze chmury, grożąc zrzuceniem na ziemię jeszcze większej ilości wody, hrabia Brass zdecydował więc odłożyć inspekcję do następnego dnia i zawrócić do zamku Aigues-Mortes, od którego dzieliło go dobre cztery godziny drogi krętymi bagnistymi ścieżkami.

Zawrócił konia do domu wiedząc, że zwierzę instynk­townie odnajdzie drogę. Wkrótce deszcz nasilił się, nasyca­jąc całkowicie jego płaszcz wodą i niespodziewanie zapadła noc. Wyrosła przed nim zwarta ściana ciemności, przecina­na srebrzystymi nitkami deszczu. Koń zwolnił nieco, ale nie zatrzymywał się. Hrabia Brass czuł intensywny zapach mokrej skóry zwierzęcia i obiecał mu w duchu specjalne traktowanie ze strony stajennych, kiedy dotrą do Aigues­Mortes. Otrząsnął rękawicą wodę z grzywy zwierzęcia i wbił oczy w ciemności przed sobą, lecz był w stanie dostrzec jedynie trzciny wyłaniające się nagle z mroku tuż obok konia, od czasu do czasu słyszał też nerwowe kwakanie krzyżówek i uderzenia ich skrzydeł o wody laguny, kiedy spłoszyła je wydra albo wodny lis. Czasami wydawało mu się, że dostrzega nad głową ciemny zarys i słyszy szum skrzydeł flaminga, spieszącego do gniazda, albo że rozpoznaje pisk pardwy walczącej o życie z sową. W pewnym momencie zamajaczyły w ciemnościach przed nim białe sylwetki, a do jego uszu dotarł odgłos niepewnych kroków stada białych bawołów, zmierzających na nocleg w stronę suchszych terenów. Po jakimś czasie jego wyczulony słuch odebrał również charakterystyczne posapy­wanie niedźwiedzia bagiennego, posuwającego się za sta­dem, delikatnie stawiającego łapy na trzęsącej się powierz­chni błota. Wszystkie te odgłosy były świetnie znane hrabiemu i nie wzbudzały niepokoju.

Nie zdumiało go jakże piskliwe rżenie przestraszonych koni i dobiegający z oddali tętent kopyt, a jego spokój został zakłócony dopiero wtedy, gdy wierzchowiec za­trzymał się i zakołysał niezdecydowanie. Konie zmierzały prosto w ich kierunku, pędząc w panice wąską groblą. Po chwili hrabia Brass ujrzał przewodnika stada, parskającego ogiera o rozdętych chrapach, z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma.

Hrabia Brass krzyknął i pomachał ręką, starając się zawrócić ogiera z drogi, lecz zwierzę ogarnięte całkowicie paniką, nie zwróciło uwagi na człowieka. Nie było innego wyjścia. Hrabia Brass ściągnął wodze przy pysku wierz­chowca i skierował go w bagno, żywiąc desperacką nadzieję, iż grunt okaże się na tyle stabilny, że ich utrzyma ­przynajmniej do czasu, aż stado przebiegnie. Rumak wkroczył pomiędzy trzciny, ostrożnie stawiając nogi w po­szukiwaniu pewniejszego oparcia w grząskim błocku, po chwili zanurzył się w głęboką wodę, hrabia dostrzegł rozbryzgi i poczuł je na twarzy, a koń popłynął najlepiej jak potrafił poprzez zimną lagunę, dzielnie dźwigając zakutego w zbroję jeźdźca .

Stado minęło ich szybko, a hrabia zaczął się zastanawiać, co też mogło spłoszyć zwierzęta, bowiem dzikie rogate konie z Kamargu nie należały do płochliwych. Kiedy prowadził wierzchowca z powrotem ku ścieżce, do jego uszu dobiegł dźwięk, który natychmiast wyjaśnił mu przy­czynę zamieszania, a jego dłoń niemal odruchowo spoczęła na rękojeści miecza. Były to mlaszczące odgłosy ślizgania się po powierzchni trzęsawiska, odgłosy zbliżającego się baragona - bagien­nego bełkotnika. Zaledwie kilka spośród tych potworów zostało jeszcze przy życiu. Były to kreatury stworzone przez poprzednika hrabiego Brassa i wykorzystywane de terroryzowania mieszkańców Kamargu. Hrabia i jego ludzie niemal doszczętnie wytępili stworzenia, ale te, które przeżyły, nauczyły się polować nocą i za wszelką cenę unikać większych gromad ludzi.

Baragony były kiedyś ludźmi, zanim nie pochwycono ich i nie uwięziono w tajnych laboratoriach poprzedniego Kanclerza, gdzie z pomocą czarnej magii dokonano trans­formacji postaci. Teraz były to monstra dwuipółmetrowej wysokości i mniej więcej półtorametrowej szerokości, o żół­tawym kolorze skóry, które ślizgały się na brzuchach po powierzchni trzęsawisk, wracając do pozycji pionowej jedynie wtedy, kiedy napadały i rozszarpywały swoją ofiarę twardymi jak stal szponami. Kiedy zdarzało im się napotkać samotnego człowieka, mściły się na nim w okrutny sposób, z lubością odgryzając kończyny żywej ofierze. Gdy jego koń wydźwignął się na groblę, hrabia Brass dostrzegł przed sobą sylwetkę baragona, a w nozdrza uderzył go potworny, dławiący w gardle fetor. Dobył swojego olbrzymiego miecza. Baragon usłyszał ich i zatrzymał się.

Hrabia Brass zsiadł z konia i stanął pomiędzy wierz­chowcem a potworem. Mocno ścisnął oburącz szeroki miecz i ruszył powoli na usztywnionych nieco z powodu spiżowej zbroi nogach w kierunku baragona. Ten zaczął nagle bełkotać piskliwym, przenikliwym głosem, wyprostował się na całą wysokość i wyciągnął w stronę hrabiego szpony, chcąc go odstraszyć. Ale dla hrabiego Brassa wygląd potwora nie był niczym prze­rażającym, widywał bowiem w swoim życiu straszniejsze stworzenia. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego szanse w starciu z bestią są dość nikłe, jako że stwór świetnie widział w ciemnościach, a poza tym trzęsawisko było jego naturalnym siedliskiem. Hrabia Brass mógł zwyciężyć tylko sprytem.

- No i co. ty chorobliwie cuchnąca paskudo? - ode­zwał się niemal żartobliwym tonem. - Nazywam się hrabia Brass i jestem zaciekłym wrogiem całej twojej rasy. To ja wypleniłem wszystkich twoich krewniaków, to dzięki mnie tak mało jest dzisiaj twoich braci i sióstr. Czy ci ich nie brak? A może masz ochotę do nich dołączyć?

Głośny bełkot baragona wyrażał wściekłość, jednak pojawił się w nim cień niepewności. Zakołysał ogromnym cielskiem, lecz nie zbliżył się do hrabiego.

Hrabia Brass zaśmiał się.

- A więc, tchórzliwa kreaturo czarnej magii? Jaka jest twoja odpowiedź?

Potwór otworzył szeroko usta, chcąc wyartykułować jakieś słowa zniekształconymi wargami, lecz nie wydostało się spomiędzy nich nic, co można by było rozpoznać jako ludzką mowę. Jego oczy wyraźnie unikały spojrzenia hrabiego.

Starając się, by wyglądało to na całkowicie przypadkowy gest, hrabia Brass oparł olbrzymi miecz o ziemię i złożył obydwie osłonięte rękawicami dłonie na rękojeści.

- Widzę, że zaczynasz wstydzić się tego, iż terroryzo­wałeś konie znajdujące się pod moją opieką, a ponieważ jestem w dobrym humorze, daruję ci. Ruszaj swoją drogą, a pozwolę przeżyć ci jeszcze kilka dni. Jeśli zaś zostaniesz, umrzesz w tej chwili.

Mówił z taką pewnością siebie, że bestia przysiadła na ziemi, nie cofnęła się jednak. Hrabia uniósł w górę miecz, jak gdyby zniecierpliwiony, po czym ruszył śmiało do przodu. Skrzywił nos od straszliwego fetoru bijącego od potwora, pół chwili zatrzymał się i machnął mieczem w jego kierunku, chcąc go odegnać.

- Zmykaj stąd z powrotem na bagna, ukryj się w szla­mie, gdzie jest twoje miejsce. Jestem dzisiaj w litościwym nastroju.

Spomiędzy mokrych warg baragona wydobyło się wark­nięcie, stał jednak nadal w miejscu.

Hrabia Brass zmarszczył nieco brwi, czekając na właściwą chwilę, wiedział już bowiem, że baragon nie wycofa się bez walki. Uniósł miecz jeszcze wyżej.

- Czyżbyś wybierał ten właśnie los?

Baragon zaczął podnosić się na całą wysokość tylnych nóg, ale hrabia bezbłędnie wybrał odpowiedni moment. Jego ciężki oręż zataczał już wielki łuk, celując w kark potwora.

Stworzenie wysunęło daleko przed siebie obie szponiaste dłonie, a w jego bełkotliwym zawodzeniu zabrzmiała mieszanina nienawiści i przerażenia. Rozległ się metaliczny chrzęst, kiedy szpony dosięgnęły zbroi hrabiego, a on sam zatoczył się do tyłu. Paszcza potwora rozwarła się i za­mknęła tuż obok twarzy hrabiego, a ogromne czarne oczy pożerały go niemal z wściekłości. Walcząc o odzyskanie równowagi, nie wypuścił jednak miecza, wyciągnął go z ciała baragona, zaparł się mocno nogami i uderzył ponownie.

Strumień czarnej krwi bluznął z rany, ochlapując hrabie­go. Z gardzieli bestii wydobył się jeszcze jeden straszliwy okrzyk, obie dłonie uniosły się w górę, próbując w desperacji utrzymać odrąbaną głowę na karku. Zwisła jednak w bok na ramieniu baragona, krew puściła się jeszcze silniejszym strumieniem i po chwili wielkie ciało runęło na ziemię.

Hrabia Brass stał przez jakiś czas nieruchomo, dysząc ciężko, a na jego ustach pojawił się ponury grymas satysfakcji. Szybkim ruchem starł z twarzy krew potwora, przygładził bujne wąsy grzbietem dłoni i w duchu po­gratulował sobie, że nie utracił nic ze swej przebiegłości i zręczności. Zaplanował każdą chwilę tego starcia, od początku żywiąc zamiar, by zabić kreaturę. Musiał podsycać


oszołomienie baragona aż do momentu, kiedy mógł pewnie zadać śmiertelny cios. Nie dostrzegał niczego złego w zwo­dzeniu stworzenia. Gdyby bowiem pozwolił sobie na uczciwą walkę z potworem, z pewnością to on, a nie baragon, leżałby teraz z odrąbaną głową w błocie.

Hrabia Brass zaczerpnął głęboki haust zimnego powie­trza, po czym ruszył przed siebie. Sporo wysiłku musiał włożyć, nim udało mu się zepchnąć obutą stopą ciało martwego baragona ze ścieżki; trzęsawisko pochłonęło je z głośnym mlaśnięciem.

Dosiadł ponownie swego rogatego konia; do Aigues-­Mortes udało mu się dotrzeć bez dalszych przygód.

ROZDZIAŁ II

YISSELDA I BOWGENTLE

 

              Hrabia Brass dowodził armiami niemal w każdej ważniejszej bitwie tamtej epoki; był potęgą, której swe trony zawdzięczała co najmniej połowa władców Europy; wynosił i obalał królów i książęta. Mistrz intrygi, człowiek, którego rady ceniono niezwykle wysoko przy każdym politycznym sporze. W rzeczywistości był jedynie najemnikiem, ale najemnikiem ideału - idei wieczystego pokoju i zjednoczenia całego kontynentu europejskiego. Stąd też, na zasadzie prawa wyboru, wiązał się z różnymi siłami, które w jego ocenie mogły wnieść jakikolwiek wkład do osiągnięcia przyświecającego mu celu. Wielo­krotnie odrzucał propozycje rządzenia imperiami, wiedział bowiem, że w tych czasach trzeba było pięciu lat na zbudowanie imperium, lecz zaledwie sześciu miesięcy na jego zrujnowanie, historia bowiem wciąż się tworzyła na nowo, a jedynym jego pragnieniem było zmienić jej bieg choć odrobinę, tak by osiągnąć to, co sam uważał za najlepsze.

Zmęczony wojnami, intrygami, a nawet w pewnej mierze ideałami, stary bohater nie bez wahania przyjął ofertę ludzi z Kamargu, by objąć stanowisko Lorda Kanclerza.

Owa starożytna kraina trzęsawisk i lagun leżała w pobliżu wybrzeża Morza Śródziemnego. Kiedyś stanowiła integral­ną część kraju zwanego Francją, a.  teraz na obszarze Francji istniały dwa tuziny księstewek, a każde z nich nosiło równie pompatyczną nazwę. Kamarg, z rozległymi przestrzeniami, z wyblakłymi barwami pomarańczu, żółci, czerwieni i purpury, z reliktami z zamierzchłej przeszłości i nie zmieniającymi się od wieków zwyczajami i rytuałami, spodobał się hrabiemu, osiedlił się więc tutaj, biorąc na swe barki zapewnienie bezpieczeństwa przybranej ojczyźnie.

W swoich podróżach po wszystkich dworach Europy zgłębił wiele tajemnic, stąd też masywne, posępne wieże wzniesione wzdłuż granic Kamargu chroniły jego terytorium z pomocą potężniejszych, a jednocześnie mniej znanych broni niż oburęczne miecze i ogniste lance.

U południowych granic trzęsawiska przechodziły stop­niowo w otwarte morze, a do małych portów zawijały od czasu do czasu statki, chociaż podróżni rzadko schodzili na ląd. Powodem tego było ukształtowanie terenu Kamargu. Dzikie krajobrazy odstraszały nie obeznanych z nimi ludzi, a bezpieczne przejścia przez bagna były trudne do od­nalezienia. Z trzech pozostałych stron ograniczały krainę pasma górskie. Wędrowcy, pragnący dostać się w głąb kontynentu schodzili na ląd najczęściej na wschód od Kamargu i wyruszali łodziami w górę Rodanu. Stąd też do Kamargu docierało niewiele nowinek z otaczającego go świata, a te, które jednak dotarły, były zwykle nieaktualne.

Stanowiło to zresztą jeden z powodów, dla których hrabia Brass tutaj osiadł. Rozsmakował się w poczuciu izolacji. Zbyt długo był czynnie zaangażowany w sprawy tego świata, by nawet najbardziej sensacyjne wiadomości zdołały go bardziej zainteresować. W młodości dowodził armiami w ciągle przetaczających się przez Europę wojnach. Teraz jednakie, zmęczony wszelakiego rodzaju konfliktami, odrzucał wszystkie prośby o wsparcie, czy chociażby radę, bez względu na oferowane wynagrodzenie.

Na zachodzie leżało wyspiarskie Imperium Granbretanu, jedyny kraj rzeczywiście stabilny politycznie, kraj na wpół obłąkańczej nauki oraz nieśmiertelnych aspiracji do pod­bojów. Po wybudowaniu wysokiego i krętego srebrzystego mostu, który spiął brzegi cieśniny o pięćdziesięciokilomet­rowej szerokości, imperium przystąpiło do intensywnego powiększania własnego terytorium, posługując się czarną magią oraz machinami wojennymi w rodzaju mosiężnych skrzydłolotów o zasięgu przekraczającym sto pięćdziesiąt kilometrów. Jednakże nawet wtargnięcie Mrocznego Im­perium na kontynent europejski nie zaniepokoiło zbytnio hrabiego Brassa; wierzył bowiem, że takie są prawa historii, iż podobne rzeczy muszą się zdarzać. Dostrzegał także pewne pozytywy wynikające z tego typu przemocy, choćby nawet niezwykle okrutnej - mogła doprowadzić do zjed­noczenia opierających się państewek w jeden organizm.

Filozofia hrabiego Brassa była filozofią doświadczenia, filozofią człowieka obeznanego z życiem raczej niż teoretyka, toteż nie widział żadnych powodów, by wątpić, czy Kamarg, za który ponosił wyłączną odpowiedzialność, jest wystarczająco mocny, by przeciwstawić się nawet całej potędze Granbretanu.

Nie uważając zatem, że mógłby się czegoś obawiać ze strony Granbretanu, obserwował z pewną dozą podziwu, jak rok po roku naród ten z okrucieństwem i niezwykłą sprawnością rozpościera swój cień coraz szerzej i szerzej ponad Europą.

Cień ten objął już całą Skandię oraz wszelkie narody północy, do linii wyznaczonej znanymi miastami: Parją, Monchainem, Wieną, Krahkovem, Kerninsburgiem (będą­cym w istocie bramą do tajemniczej krainy Moskovii). Wielki półkolisty cień potęgi w głównym masywie kon­tynentalnym - wielkie półkole, rozszerzające się niemal z dnia na dzień; w najbliższym czasie miało dotrzeć do północnych rubieży takich krain, jak Italia, Madżaria czy Slawia. Hrabia Brass domniemywał, że wkrótce potęga Mrocznego Imperium rozciągnie się od Morza Norweskiego po Morze Śródziemne i jedynie Kamarg pozostanie krainą nie znajdującą się pod jego rządami. Ta świadomość odegrała poważną rolę w decyzji objęcia stanowiska Lorda Kanclerza, kiedy poprzedni Kanclerz, skorumpowany rze­komy czarownik, pochodzący z krainy Bulgarów, został rozszarpany na kawałki przez kamarskich gwardzistów, którymi zresztą dowodził.

Hrabia Brass sprawił, że Kamarg stał się bezpieczny od napaści z zewnątrz i od zagrożeń wewnętrznych. Barago­nów, które terroryzowały mieszkańców wielu małych wio­sek, pozostało zaledwie kilku, a z innymi niebezpieczeń­stwami rozprawił się w podobny sposób.

Hrabia zamieszkał w przytulnym zamku w Aigues-Mor­tes, napawając się radościami prostego życia w rolniczej krainie, ludzie zaś, po raz pierwszy od wielu lat, zostali uwolnieni od niepokoju. ­

Zamek, znany obecnie jako Zamek Brass, zbudowany został kilka wieków wcześniej na szczycie swego rodzaju sztucznej piramidy, wznoszącej się wysoko w centrum miasta. Teraz piramida ukryta była pod grubą warstwą ziemi, a jej zbocza opadające tarasami pokrywała trawa i rabaty kwiatowe, hodowano tam też winorośla i warzywa. Utrzymywane w doskonałym stanie trawniki służyły jako miejsca zabaw dla dzieci i spacerów dorosłych, uprawy winogron dostarczały najlepszych gatunków wina w Ka­margu, w niższych zaś partiach rosły rzędy szparagów, zagony ziemniaków, kalafiorów, marchwi, sałaty i wielu innych znanych warzyw, jak również bardziej egzotyczne uprawy w rodzaju gigantycznych dyniowatych pomidorów, drzew selerowych czy słodkich ambroginów. Znajdowały się tam także drzewa i krzewy owocowe, zaopatrujące zamek w owoce niemal przez okrągły rok.

Zamek wzniesiono z tego samego białego kamienia co inne domy miasta. Miał okna z grubymi taflami szkła (w większości pokryte fantazyjnymi malowidłami) oraz zdo­bione wieże i blanki mistrzowskiej roboty. Z najwyżej umieszczonych wieżyczek widać było niemal całe teryto­rium, którego strzegł, a jego konstrukcja, istny labirynt wywietrzników, szybów i maleńkich drzwiczek, powodo­wała, że gdy nadciągał mistral, cały zamek rozbrzmiewał jego naturalną muzyką, niczym gigantyczne organy, których głos niósł się z wiatrem daleko.

Zamek górował ponad czerwonymi dachami domów miasteczka oraz stojącą pośród nich areną, zbudowaną, jak głosiła legenda, wiele tysięcy lat temu przez Rzymian.

Hrabia Brass wspiął się na strudzonym wierzchowcu krętą drogą do zamku i zakrzyknął do straży, by otworzono mu bramę. Deszcz zelżał już nieco, ale noc była zimna i hrabia spieszył się do ciepłych pomieszczeń. Minął wielkie żelazne wrota i wjechał na dziedziniec, gdzie przekazał konia stajennemu. Wbiegł szybko po schodach, wszedł przez drzwi zamku, minął krótki pasaż i znalazł się w głównym holu.

W kominku płonął z hukiem wielki ogień, a przy nim w głębokich wyściełanych fotelach siedzieli jego córka Yisselda oraz stary przyjaciel Bowgentle. Powstali na powitanie, Yisselda wspięła się na palce i pocałowała go w policzek, Bowgentle zaś uśmiechnął się.

              Wyglądasz, jakbyś natychmiast potrzebował gorącej strawy i musiał włożyć coś cieplejszego od tej zbroi ­rzekł, pociągając za linkę dzwonka.  Zajmę się tym.

Hrabia Brass skinął z wdzięcznością głową, stanął tuż przy ogniu, ściągnął z głowy hełm i z brzękiem położył go na gzymsie kominka. Yisselda klęczała już u jego stóp, szarpiąc rzemienie wiążące nagolenniki. Była to dziewięt­nastoletnia piękna dziewczyna o delikatnej różowozłotej cerze i długich jasnych włosach, ani blond ani kasz­tanowych, lecz o barwie znacznie ładniejszej niż wynikłaby z połączenia obu. Ubrana była w ognisto pomarańczową, powłóczystą suknię, przydającą jej wyglądu płomiennego duszka, kiedy podchodziła miękkim krokiem, z odwiąza­nymi nagolennikami w ręku, ku służącemu, stojącemu już w sali ze zmianą odzieży dla jej ojca.

              Drugi sługa pomógł hrabiemu zdjąć napierśnik, naplecznik i pozostałe części zbroi. Wkrótce Brass był już ubrany w miękkie, luźne spodnie i bluzę z białej wełny, a na wierzch narzucił lnianą togę.

Na niewielkim stoliku, ustawionym w pobliżu ognia, pojawiły się befsztyki z tutejszych bawołów, ziemniaki, surówki, wyśmienity tłusty sos, a także dzban grzanego wina. Hrabia Brass usiadł, wzdychając głośno i zaczął jeść.

Bowgentle stanął przy ogniu, przyglądając mu się, podczas gdy Yisselda zwinęła się w kłębek na stojącym naprzeciwko fotelu i czekała w milczeniu, aż hrabia zaspokoi pierwszy głód.

- Cóż, mój panie? - odezwała się z uśmiechem. - Jak minął dzień? Czy cały nasz kraj jest bezpieczny?

Hrabia Brass skinął głową z udaną powagą.

- Tak mi się wydaje, moja pani, chociaż nie byłem w stanie dotrzeć do wież północnych, poza jedną. Rozpadał się deszcz i zdecydowałem się wrócić do domu - rzekł, po czym opowiedział o swym spotkaniu z baragonem.

Yisselda słuchała z rozszerzonymi oczyma, Bowgentle zaś wyglądał na zatroskanego z tą swoją ascetyczną twarzą, wydętymi policzkami i ściągniętymi wargami. Znany poeta i filozof nie zawsze aprobował wyczyny przyjaciela i sądził, jak się zdawało, że hrabia Brass sam ściąga na siebie tego typu przygody.

- Przypominasz sobie zapewne - odezwał się Bowgen­tle, kiedy tylko hrabia skończył opowieść - że radziłem ci dzisiejszego ranka, byś zabrał ze sobą von Villacha i kilku innych gwardzistów.

Porucznik von Villach był starym, wiernym żołnierzem, który towarzyszył hrabiemu w większości jego poprzednich wypraw.

Hrabia Brass zaśmiał się prosto w twarz ponuremu przyjacielowi.

- Von Villach? On jest stary i powolny. Poza tym to byłoby nieludzkie wyciągać go z zamku na taką pogodę! Bowgentle uśmiechnął się kwaśno.

- Jest o rok czy dwa młodszy od ciebie, hrabio...

- Możliwe, lecz czy uważasz, że zdołałby pokonać baragona jedną ręką?

Przecież nie o to chodzi  kontynuował niewzruszony Bowgentle. - Gdybyś podróżował z nim i z oddziałem uzbrojonych ludzi, nie musiałbyś w ogóle walczyć z bara­gonem.

Hrabia Brass machnął dłonią, ucinając dyskusję.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin