Nastanie nocy.pdf

(1731 KB) Pobierz
Asimov Isaak
Asimov Isaak
Isaac Asimov
(ur.
2 stycznia 1920
w
Pietrowiczach,
w
Rosji,
zm.
6 kwietnia 1992
w
Nowym Jorku)
amerykański
biochemik i pisarz
science fiction.
W
1923
rodzina Asimova wyemigrowała z
Rosji
do
USA.
Pod koniec lat trzydziestych Isaac Asimov rozpoczął
studiowanie chemii na
Uniwersytecie Columbia.
Tytuł magistra
w dziedzinie
biochemii
uzyskał w
1941.
Po czteroletniej przerwie w edukacji spowodowanej
wojną,
zdobył doktorat w
1948.
Swój pierwszy etat podjął jako
świeŜo
upieczony chemik w
filadelfijskiej
stoczni. Poznał tam
Roberta Heinleina
i
L. Sprague de Campa,
którzy, podobnie jak
i on sam, mieli stać się wybitnymi twórcami
fantastyki.
Po
uzyskaniu doktoratu rozpoczął pracę na uniwersytecie,
badając związki chemiczne niszczące zarazki
malarii.
Potem
zajmował się między innymi
biochemią. 1 lipca 1958
przerwał
swą karierę naukową, ogłaszając się pełnoetatowym pisarzem.
Jak sam powiedział, wolał być bardzo dobrym wykładowcą i
pisarzem s-f zarazem, niŜ jedynie przeciętnym badaczem.
Honorową profesurę przyznano mu w
1979.
Rozwinął przyjęty później przez astrofizyków
podział cywilizacji Kardaszewa
z III na VII generacji.
Zmarł na powikłania związane z
wirusem HIV,
którym został zainfekowany podczas
operacji
wstawiania by-passów
jaką przeszedł w 1983.
Jest autorem
trzech praw robotyki.
Kilka utworów Asimova zostało zekranizowanych. Najbardziej znane ekranizacje to:
Ja, Robot
(I, Robot,
2004)
z
Willem Smithem
oraz
Człowiek przyszłości
(Bicentennial Man,
1999)
z
Robinem Williamsem.
Do czytelnika
Kalgasz to zupełnie odmienny
świat
i nie chcielibyśmy, abyś myślał, iŜ jest taki sam jak Ziemia,
nawet jeŜeli zamieszkujących go ludzi opisujemy jako mówiących w zrozumiałym dla ciebie
języku i posługujących się znanymi ci pojęciami. Te słowa naleŜy rozumieć jedynie jako
odpowiedniki terminów obcych - czyli jest to typowy zbiór odpowiedników, taki sam, jakiego
uŜywa autor powieści, gdy J(r)^0 cudzoziemscy bohaterowie porozumiewają się między sobą w
swoim ojczystym języku, a on przekłada ich słowa na język czytelnika. Tak więc jeŜeli
mieszkańcy Kalgasza mówią o "kilometrach", "rękach", "samochodach" czy "komputerach", to
mają na myśli własne jednostki odległości, własne kończyny chwytne, własne
środki
transportu,
własne urządzenia przetwarzające informacje itd. Komputery na Kalgaszu niekoniecznie muszą
być kompatybilne ze stosowanymi w Nowym Jorku, Londynie czy Sztokholmie, a słowo
kilometr, którego uŜywamy w tej ksiąŜce, nie musi oznaczać jednostki odległości równej tysiącu
metrom. Uznaliśmy jednak,
Ŝe
prościej i lepiej będzie wykorzystać znane terminy do opisywania
zdarzeń na tamtym całkowicie odmiennym
świecie,
niŜ wymyślać długą listę kalgasjańskich
wyrazów.
Innymi słowy, moglibyśmy opowiedzieć ci, jak to jeden z naszych bohaterów zatrzymał się, aby
strapnąć swe kanglisze przed wyjściem na siedmiowerkową przechadzkę po głównej libiszy
swojego rodzinnego subna, i cała treść ksiąŜki mogłaby wyglądać równie obco i odległe. Wtedy
jednak o wiele trudniej byłoby wyłowić sens tego, co opisujemy, a to nie wydawało nam się
celowe. Istota tej opowieści nie leŜy bowiem w liczbie dziwacznych pojęć, które moglibyśmy
wymyślić; zawiera się raczej w reakcji grupy ludzi nieco nas przypominających,
Ŝyjących
w
świecie
trochę podobnym do naszego - we wszystkim, z wyjątkiem jednego, waŜnego szczegółu -
kiedy ci ludzie stają w obliczu sytuacji, róŜniącej się całkowicie od tego, z czym kiedykolwiek
borykali się mieszkańcy Ziemi. Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności uznaliśmy,
Ŝe
lepiej opowiedzieć ci, iŜ ktoś załoŜył buty przed wyjściem na siedmiokilometrową przechadzkę,
niŜ zaśmiecać ksiąŜkę kangliszami, werkami i libiszami.
Jeśli wolisz, moŜesz sobie wyobraŜać,
Ŝe
w tekście pojawiają się "werki" wszędzie tam, gdzie
jest mowa o "kilometrach", "glabery" tam, gdzie występują "godziny", a "sladoły" tam, gdzie są
"oczy". MoŜesz teŜ wymyślić własne terminy. Werki czy kilometry - wszystko to straci
znaczenie w chwili, gdy pojawią się gwiazdy.
Część pierwsza
Szarówka
Popołudnie jaśniało blaskiem czterech słońc. Wielki złocisty Onos górował wysoko na
zachodzie, a niŜej mały czerwony Dovim wyłaniał się właśnie na horyzoncie. Jeśli spojrzało się
w przeciwną stronę, moŜna było zobaczyć błyszczące białe punkciki Treya i Patru, jaśniejące na
tle purpury wschodniej części nieba. Cudowne
światło
zalewało pofałdowane równiny
najbardziej na północ wysuniętego kontynentu Kalgasza. Biuro Kelaritana 99, dyrektora
Miejskiego Instytutu Psychiatrii w Jonglorze, miało szerokie okna wychodzące na cztery strony
świata,
mogące w pełni oddać wspaniałość tego zachwycającego widoku.
Szirin 501 z Uniwersytetu Saryjskiego, który kilka godzin wcześniej przybył do Jongloru na
pilne wezwanie Kelaritana, zastanawiał się, dlaczego nie jest w lepszym nastroju. Szirin miał
pogodne usposobienie, dnie czterech słońc zwykle jeszcze zwiększały jego i tak wysoką
aktywność;
lecz dzisiaj był podenerwowany i niespokojny, chociaŜ ze wszystkich sił starał się to ukryć.
PrzecieŜ ostatecznie wezwano go do Jongloru jako eksperta w dziedzinie chorób psychicznych.
- Czy chciałby pan zacząć od rozmów z ofiarami? - zapytał Kelaritan. Dyrektor szpitala
psychiatrycznego był wychudzonym, kościstym człowieczkiem o bladej cerze i zapadniętej
klatce piersiowej. Szirin, rumiany i daleki od wychudzenia,
Ŝywił
wrodzoną podejrzliwość wobec
kaŜdego dorosłego, który waŜył mniej niŜ połowę tego co on sam. "MoŜe to Kelaritan tak mnie
wyprowadza z równowagi - pomyślał Szirin. - Wygląda jak
Ŝywy
kościotrup". - Czy teŜ uwaŜa
pan, panie profesorze,
Ŝe
lepiej będzie najpierw poznać samemu Tunel Tajemnic?
Szirin zdobył się na krótki
śmiech,
mając nadzieję,
Ŝe
nie zabrzmiało to bardzo wymuszenie.
- Porozmawiam najpierw z paroma ofiarami - odparł. - W ten sposób nieco lepiej przygotuję się
na potworności tunelu.
Ciemne, okrągłe jak paciorki oczy Kelaritana błysnęły niepewnie. Głos zabrał Sibello 54,
ugrzeczniony, ale stanowczy prawnik Jongloryjskiej Wystawy Stulecia.
- AleŜ, panie profesorze! - wykrzyknął. Potworności tunelu? To nieco przesadne określenie.
Opiera się pan tylko na sprawozdaniach w prasie! Nazywa pan pacjentów ofiarami! Jak moŜna
ich tak określać?!
- Tego terminu uŜył doktor Kelaritan - stwierdził oschle Szirin.
- Jestem pewien,
Ŝe
doktor Kelaritan uŜył tego słowa w sensie najbardziej ogólnym. Zakłada ono
bowiem coś, czego zaakceptować nie mogę.
W spojrzeniu, które Szirin rzucił prawnikowi, był zarówno niesmak, jak i zawodowy brak
wszelkiego zaangaŜowania.
- O ile wiem, w wyniku przejazdu przez Tunel Tajemnic kilkoro ludzi zmarło - odpowiedział. -
Czy tak?
- Owszem, było kilka zgonów. Nie ma jednak
Ŝadnego
powodu, by sądzić,
Ŝe
ci ludzie zmarli
właśnie w wyniku przejazdu przez tunel, panie profesorze.
- Doskonale rozumiem, dlaczego nie dopuszcza pan tej myśli do siebie, panie radco - odparł
Szirin cierpko.
- Doktorze Kelaritan! - Sibello rzucił pełne wściekłości spojrzenie dyrektorowi szpitala. - JeŜeli
badanie ma wyglądać w ten sposób, muszę zgłosić swój protest! Pański profesor Szirin ma tu
występować w roli bezstronnego eksperta, a nie
świadka
oskarŜenia!
Szirin zachichotał.
- Wyraziłem swój ogólny pogląd na prawników, nie zaś moją opinię o tym, co się stało lub nie
stało w Tunelu Tajemnic.
- Doktorze Kelaritan! - wykrzyknął czerwony ze złości Sibello.
- Panowie, proszę... - powiedział Kelaritan, przenosząc szybko wzrok z Szirina na prawnika i z
prawnika na Szirina. - Postarajmy się nie występować przeciwko sobie. Moim zdaniem badania
nasze mają wspólny cel. Jest nim odkrycie, co naprawdę zdarzyło się w Tunelu Tajemnic, aby te
nieszczęsne... hm... przypadki się nie powtórzyły.
- Zgoda - rzucił Szirin pojednawczo. Uznał,
Ŝe
dogryzanie prawnikowi to strata czasu. Były
waŜniejsze rzeczy do zrobienia. Z uśmiechem zwrócił się do Sibella: - Nigdy właściwie nie
interesowało mnie szukanie winnego, a tylko szukanie sposobów odwrócenia sytuacji, kiedy to
ludzie chcą winnego znaleźć. Doktorze Kelaritan, obejrzyjmy teraz któregoś z pańskich
pacjentów. Potem moŜemy zjeść obiad i przedyskutować wypadki, do których doszło w tunelu,
tak jak je teraz widzimy, a po obiedzie chciałbym zobaczyć jeszcze jednego czy dwóch chorych...
- Obiad? - powtórzył Kelaritan, jakby to pojęcie było mu całkiem obce.
- Tak, obiad. Południowy posiłek. Jedzenie obiadu to mój stary zwyczaj, panie doktorze. Ale
oczywiście poczekam. Z pewnością najpierw moŜemy odwiedzić któregoś z pacjentów.
Kelaritan kiwnął głową. Potem zwrócił się do prawnika:
- Myślę,
Ŝe
zaczniemy od Harrima. Jest dzisiaj w zupełnie dobrej formie. Na tyle dobrej,
Ŝe
chyba zniesie badanie przez kogoś obcego.
- A co z Gistin 190? - zapytał Sibello.
- Ona nie jest tak silna jak Harrim. Niech profesor Szirin dowie się zasadniczych rzeczy od
Harrima, a potem porozmawia z Gistin i... hm, moŜe z Chimmilitem. To znaczy po obiedzie.
- Dziękuję - powiedział Szirin.
- Proszę tędy, panie profesorze...
Kelaritan wskazał oszklony pasaŜ prowadzący z biura do szpitala. Był to wysoki, napowietrzny
chodnik z widokiem na trzysta sześćdziesiąt stopni dookoła - na niebo i na niskie szarozielone
wzgórza otaczające Jonglor.
Światło
czterech słońc wpadało tu ze wszystkich stron.
Dyrektor szpitala zatrzymał się na moment, spoglądając najpierw w lewo, a potem w prawo,
obejmując w ten sposób wzrokiem całą panoramę. Wydawało się,
Ŝe
powaŜne, zmęczone oczy
dyrektora szpitala psychiatrycznego zapłonęły nagle młodzieńczym blaskiem w ciepłych
promieniach Onosa i kontrastujących z nimi promieniach Dovima, Patru i Treya, które zlewały
się razem, tworząc olśniewające widowisko.
- CóŜ za piękny dzień! - wykrzyknął Kelaritan z entuzjazmem, który dla Szirina był trochę
niepokojący, wziąwszy pod uwagę,
Ŝe
wyraził go ktoś tak opanowany i surowy jak ten
psychiatra. - Wspaniałe są te cztery słońca razem na niebie! Cudownie się czuję skąpany w ich
blasku! Ach, czasem zastanawiam się, co byłoby z nami bez naszych wspaniałych słońc!
- Dzień mamy rzeczywiście piękny - zgodził się Szirin. Faktycznie, i on poczuł się trochę lepiej.
Pół
świata
dalej jedna z koleŜanek Szirina 501 z Uniwersytetu Saryjskiego równieŜ spoglądała w
niebo, ale czuła jedynie przeraŜenie.
Była to doktor Siferra 89 z Wydziału Archeologii, która przez ostatnie półtora roku prowadziła
wykopaliska na terenie staroŜytnego miasta Beklimot, leŜącego na odległym półwyspie Sagikan.
Zesztywniała ze zgrozy, obserwowała zbliŜającą się katastrofę.
Tu niebo nie wyglądało przyjaźnie. W tej części
świata
jasno
świeciły
tylko Tano i Sitha; ich
zimny blask nigdy nie przynosił radości, a jedynie smutek. Na tle głębokiego, ponurego błękitu
nieba w tym dniu dwóch słońc była to złowroga, przytłaczająca iluminacja, rzucająca poszarpane,
złowieszcze cienie. MoŜna teŜ było dojrzeć Dovima, który właśnie zaczął piąć się po niebie z
prawej strony, tuŜ ponad szczytami odległych gór Horkkan. Jednak przyćmiony blask małego
czerwonego słońca był niewielką pociechą.
Siferra wiedziała,
Ŝe
ciepłe
Ŝółte światło
Onosa pojawi się wkrótce na wschodzie i rozjaśni
świat.
Niepokoiło ją jednak coś znacznie powaŜniejszego niŜ chwilowy brak głównego słońca.
Do Beklimotu zbliŜała się burza piaskowa, za kilka minut przetoczy się nad nimi, a wtedy
wszystko moŜe się wydarzyć. Wszystko. Burza moŜe zniszczyć namioty, tace ze starannie
posortowanymi znaleziskami archeologicznymi mogą zostać przewrócone, a ich zawartość
rozsypana. W jednej chwili ekipa moŜe stracić aparaty fotograficzne, sprzęt konieczny do
wykopalisk, pracowicie zestawione rysunki stratygraficzne i wszystko, nad czym tak długo
pracowali.
Nawet gorzej. Wszyscy mogą zginąć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin